Porachunki w hrabstwie Franklin - recenzja filmu „Gangster”

Lawless (2012 / 116 minut)
reżyseria: John Hillcoat
scenariusz: Nick Cave na podst. powieści Matta Bonduranta pt. The Wettest County in the World

Gdy w latach 20-tych amerykańskie władze wydały zakaz produkcji i sprzedaży napojów alkoholowych (znany powszechnie pod nazwą prohibicja) na terenach Stanów Zjednoczonych zaczęło kwitnąć bezprawie, a mieszkańcy Chicago i innych miast zamiast muzyki byli zmuszeni słuchać odgłosów broni palnej i jęków ludzi, których ciała były rozrywane kulami. Czasy prohibicji kojarzą się najbardziej z gangsterami i nie powinno dziwić, że właśnie taki tytuł zaproponował polski dystrybutor. Jak na ironię jednak prawdziwym gangsterem okazuje się w tym filmie stróż prawa, który na polecenie skorumpowanego prokuratora ma zaprowadzić porządek w hrabstwie Franklin w Wirginii. Jego porywczy charakter i psychopatyczne skłonności powodują, że zamiast prawa i porządku ma miejsce totalny chaos, a brutalne zabójstwa i masakry stają się powszednim zjawiskiem.

Forrest i Howard Bondurantowie żyją z nielegalnego biznesu, jakim w tamtych latach był handel alkoholem. W rodzinny biznes nie został jeszcze wtajemniczony najmłodszy z braci, Jack, nierozważny młokos z wypisaną na twarzy zdolnością do pakowania się w najrozmaitsze tarapaty. W roku 1931 Franklin County zostaje nawiedzone przez psychopatycznego „szeryfa” Charlie'go Rakesa. Pojawienie się tego typa zwiastuje kłopoty, domaga się on od bimbrowników posłuszeństwa i pieniędzy z przynoszącego niezłe dochody handlu. Jednak uważający się za niezniszczalnego Forrest Bondurant odmawia płacenia łapówek, czym naraża siebie, swoich braci i znajomych na prześladowania ze strony zdeprawowanych osobników, którzy za pomocą noża i strzelby próbują udowodnić swoją wyższość.

Reżyser John Hillcoat i scenarzysta Nick Cave, znani z australijskiego westernu Propozycja (link), wysmażyli kolejny sprawnie przyrządzony produkt, który pochłania się szybko i bez narzekania. Sięgnęli do szuflady z literaturą kryminalną, by na podstawie autentycznych wydarzeń przedstawić własną wizję gangsterskich porachunków w Ameryce na początku lat 30-tych. Występujące w filmie postacie to niemal całe spektrum zróżnicowanych ludzkich charakterów, jakie chodzą po ziemi. Mamy tu więc nieugiętego i wzbudzającego respekt twardziela, jego równie twardego, lecz mającego więcej szczęścia brata, poza tym impulsywnego młodzieńca, w którym gniew i agresja stopniowo przybierają na sile, nieustępliwego i żądnego krwi sadystę, lokalnego gangstera ściganego za liczne morderstwa, skorumpowanego prokuratora, kalekiego pracownika, nawiedzonego kaznodzieję, opanowaną dziewczynę gangstera, a także delikatną i niewinną córkę pastora.


Postacie zostały perfekcyjnie skonstruowane i świetnie zagrane, a najbardziej zapada w pamięć Guy Pearce, brawurowo odtwarzający złą do szpiku kości postać brutalnego przedstawiciela władzy. Gangster Johna Hillcoata to dostarczająca mocnych wrażeń opowieść o świecie, w którym trudno zachować neutralność - trzeba opowiedzieć się po którejś ze stron, przy czym każda ze stron ma równe szanse na zwycięstwo. Jedni i drudzy łamią zasady przyzwoitości oraz narzucone przez władze zakazy, by jakoś godnie przeżyć krytyczny w historii kraju okres, a przy okazji zdobyć szacunek i respekt, które przynajmniej teoretycznie powinny ochronić ich oraz ich rodziny przed wszechobecnym złem i przemocą.

Lawless to być może najlepszy film gangsterski, jaki powstał w XXI wieku. Nawet filmy znanych i cenionych reżyserów, jak Gangi Nowego Jorku i Infiltracja Martina Scorsese, American Gangster Ridleya Scotta czy Wrogowie publiczni Michaela Manna nie mogą się równać z bezkompromisowym i dosadnym dziełem Hillcoata i Cave'a. Ten film to wysokiej klasy nieprzewidywalny dramat gangsterski, w którym nie brakuje szokujących fragmentów. Szokujące jest na przykład to, że reżyser zmusza widzów do patrzenia na człowieka, który wykrwawia się po tym, jak poderżnięto mu gardło. Podobnie jak Propozycja nie jest to film atrakcyjny wizualnie, gdyż zamiast eleganckich dekoracji i kostiumów zapamięta się krew, błoto i kurz.


Scenarzyście udało się w tę męską rozgrywkę dość zręcznie wpleść wątki miłosne. Są one zupełnie nienachalne, choć nie pozbawione odrobiny romantyzmu. Te liryczne fragmenty pokazują, że nawet w tym zdeprawowanym świecie znajdzie się miejsce na typowo ludzkie uczucia i odruchy. Jak w każdym ambitnym i przemyślanym filmie reżyser zadaje ciekawe pytania, na które trudno dać jednoznaczną odpowiedź. Na przykład: czy w świecie skażonym zbrodnią i korupcją może zwyciężyć społeczna sprawiedliwość? Czy dwuznacznie moralni bohaterowie zasługują na to by im kibicować oraz wspierać ich w walce przeciwko skorumpowanym władzom? Poczynania braci Bondurantów podążających ścieżką strachu ogląda się w ogromnym napięciu próbując przewidzieć ruchy bohaterów. Połączenie okrucieństwa i subtelności, zabójstw i romansów, realizmu z legendą dało na ekranie wybuchową mieszankę, wywołującą u odbiorcy różne emocje - od fascynacji po niepokój i strach.

Zaprezentowany w filmie okres Wielkiego Kryzysu wygląda bardzo realistycznie. Ludzie mają za nic prawo i nie znają pojęcia honoru, społeczne wyrzutki, do których należą główni bohaterowie filmu, nie mają perspektyw na przyszłość, a kontrastująca z nimi religijna społeczność pełna jest uprzedzeń. W tym świecie każdy wydaje się mieć z góry wyznaczoną drogę, która może doprowadzić albo do destrukcji albo do zbawienia. Mężczyźni (z paroma wyjątkami) przypominają ulicznych zakapiorów, a nie sympatycznych łajdaków, natomiast kobiety wyglądają pospolicie, nie jak ideały piękna. Przekonująco pokazano ludzką śmierć - bez żadnych sentymentów, mocno waląc po łbie tych, którzy liczą na efektowne strzelaniny i efektowną śmierć niektórych postaci. Krwawe porachunki w hrabstwie Franklin, bohaterowie panujący nad swoim strachem i klimat ponurej mieściny we wschodniej części Stanów to podstawowe lecz nie jedyne elementy filmu, które powinny przypaść do gustu kinomanom spragnionym mocnej i solidnie opowiedzianej produkcji o zbrodni, odwadze i braterstwie.

17 komentarze:

  1. Cieszy mnie Twoja pozytywna recenzja, bo jutro właśnie wybieram się na ten film do kina.

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajnie że zwróciłeś uwagę na ten kontrast między uprzedzoną grupą religijną, a chociażby Bondurantami- wyleciało mi to wcześniej z głowy. I tak jak piszesz, zgadzam się ze stwierdzeniem, że to dobre kino-plus mimo, że zdawałam sobie sprawę z tego, że bracia świętoszkami nie byli, kibicowałam im w 'skasowaniu' Rakes'a;p.

    OdpowiedzUsuń
  3. Spoko git country-gangsta. Chyba pierwszy tego typu film opowiedziany z punktu widzenia appalachijskich rednecków ( autorem książki jest wnuk Jacka Bonduranta ). Ale tytuł ,,The Wettest County in the World'' bardziej do tego pasuje, niż ,, Lawless'', bo tam mogło ci grozic wszystko, tylko nie to, że zostaniesz o suchym pysku :D
    Jeśli miałbym się do czegoś przyczepic, to tylko do finałowej strzelaniny - nie, że porażka, ale mogło byc lepiej, nic tam żadnym obuchem nie walnęło :P
    A czemu to o rozpierdalającej ścieżce dzwiękowej ani słowa nie wspomniałeś?

    OdpowiedzUsuń
  4. Znowu nekrolog. 25 pażdżiernika w wieku 84 lat, ziemski padół opuscił
    szacowny przedstawiciel euro-trashowego kina, reżyser Cesare Canevari. Z niezbyt imponującego ilościowo dorobku signore Canevariego
    wyróznic należy kuriozalny spaghetti acid western ,, Matalo ! '' (Zabij!) z 1970 z Lou Castelem. Jest to chyba najbardziej zacpany western wszech czasów, którego potencjał w znacznym stopniu został zmarnowany, gdyż, jak odniosłem wrażenie, ekipa też chyba leciała na jakichś środkach psychoaktywnych i ktoś najwyrażniej wziął o jedną działkę za dużo. Wyszedł somnambuliczny kalejdoskop surrealistycznych, nierzadko olśniewających scen i narracyjnego bełkotu. Nie mniej dla fanów ,, El Topo'' ,, Dead Mana'' czy ,, Se Sei Vivo- Spara! '' pozycja nie do przegapienia. Jeszcze mamy tu jazzujący soundtrack, żeby było śmieszniej :D
    Drugim znaczącym dokonaniem zmarłego jest niesławny nazi-sploitation ,, Gestapo Last Orgy z 1977, z pamiętną sceną konsumowania żydowskiego noworodka, pełen bezpośrednich odniesień do ,, Salo...'' markiza De Sade.
    To wspaniałe,chore kino lat 70 tych nigdy nie umrze i nigdy nie wróci.
    RIP

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tego typa nie kojarzę i nie wiem czy mam ochotę oglądać ten kuriozalny spaghetti western.
      Ostatnio na TVP Kultura w cyklu "Brazylijskie Cinema Novo" można było obejrzeć dwa westerny Glaubera Rochy "Bóg i diabeł w krainie słońca" i "Antonio das Mortes". Próbowałem obejrzeć, ale niestety nie dałem rady wytrwać do końca - podobnie jak "El Topo" filmy Rochy nie trafiły w mój gust.

      Usuń
  5. Osz qurwa, znaczy się, przegapiłem fajną rzecz. ,, Antonia...' oglądałem wieki temu, prawie nie pamiętam. Ja tam nie mam nic przeciwko takiemu kinu, może i momentami potrafi znużyc, ale na ogół wynagradza to scenami zaiste magicznymi, jakich w mainstreamie w życiu nie uświadczysz. Z brasiliero-westernów, przymierzam się do obejrzenia ,, O'Cangaceiro'' z 1969, z Tomasem Milianem w roli tytułowego rozbójnika .

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tym filmie nie słyszałem, lecz wiem iż istnieje film o takim samym tytule, zrealizowany w 1953 (reż. Lima Barreto), który na festiwalu w Cannes zdobył nagrodę w kategorii 'najlepszy film przygodowy'. Chętnie bym obejrzał tę produkcję.

      Usuń
  6. Pasiłoby komparatystycznie odhaczyc obydwa. Z kina brazylijskiego, to najlepiej znam dokonania pana pod tytułem Jose Mojica Marins - dla przyjaciół Ze de Caixao ( Józek Trumniarz ), twórcy lokalnej odmiany horroru gotyckiego. Fantastyczna postac.

    OdpowiedzUsuń
  7. Wyczerpująca, świetna jak zwykle recenzja:) Rzeczywiście, gdzieś z boku całej tej jatki pojawiają się pytania, o których piszesz. Mnie najbardziej frapowało to dotyczące sympatii widza dla braci. Bo przecież w normalnych okolicznościach nikt nie chciałby mieć z nimi do czynienia, a to, czym się zajmowali, do prawych robót nie należało. A jednak kibicujemy im mocno i chcemy, by żyli długo i szczęśliwie:) Przewrotne. To też trzeba umieć - zrobić film w taki sposób, żeby widz zachował się w spodziewany sposób.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja myślę, że na to, iż kibicujemy Bondurantom duży wpływ ma postać ich przeciwnika Charlie'go Rakesa. Gdyby nie był on takim psychopatą tylko sympatycznym gościem to pewnie to jemu byśmy kibicowali :) A obsadzenie w tej roli Guya Pearce'a mogło sugerować widzom, że podobnie jak w "Tajemnicach Los Angeles" może się on sprzeciwić swoim skorumpowanym szefom. W "Propozycji" też zagrał taką niejednoznaczną postać, niby bandyta, ale taki bardziej szlachetny od swoich kolegów. Zaś w "Gangsterze" to już jest jednoznacznie negatywna postać, czego nie można powiedzieć o braciach-bimbrownikach :)

      Usuń
  8. Zachęcasz mocno do "Gangstera", chociaż może nie jest to mój pierwszy wybór w drodze do kina. Może zacznę od "Propozycji" i poczekam na "Gangstera" w wersji dvd... Wymienione przez Ciebie filmy gangsterskie "znanych i cenionych reżyserów" były moim zdaniem dość słabe, tym bardziej cieszy mnie tak poztywna recenzja filmu o dobrych, złych i brzydkich :) Może "Infiltracja" wznosiła się kilka poziomów wyżej, a Daniel Day Lewis w "Gangach..." był wyśmienity (jak wszędzie), ale jakoś te najsłynniejsze przykłady kina gangsterskiego (czyli jedyne mi znane) z względnie ostatnich lat raczej zawodzą oczekiwania. Pamiętam, że "Wrogami publicznymi" Manna byłam mocno zawiedziona, chociaż też nie jest to film bardzo zły, tylko jakoś tak, nastroju i tempa brakowało.
    A Guy Pearce to aktor magiczny, niby wszędzie jest, filmografia piękna, talent wielki, a głośno nim nigdy nie jest. Przykre to, ale niewątpliwie nie jest to jedyny niedoceniany aktor w filmowym przemyśle. I ten przedziałek, no piękne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z nowszych filmów gangsterskich "Infiltracja" podobała mi się najbardziej ... do czasu pojawienia się w kinach "Gangstera", który przerósł moje oczekiwania :) Co do Guya Pearce'a to wydaje mi się, że reżyserzy i producenci go doceniają, bo angażują go do prestiżowych produkcji, ale nie doceniają go widzowie i raczej nikt nie chodzi do kina z powodu tego aktora w obsadzie :)

      Usuń
  9. Guy Pearce to utalentowany gośc, z głową dobierający role ( jak Day-Lewis ). Nie przypominam sobie, żeby się w jakimś badziewiu deklasował. Z wymienionych filmów zdecydowanie najsłabszy jest obraz Riddleya Scotta ( ogólna padaka, tylko soundtrack fajny), film Manna z kolei jest irytujący z powodu kiepskich, cyfrowych zdjęc i ogólnie bezmyślnej koncepcji wizualnej. Wolę starego ,, Dillingera'' z Warrenem Oatesem. Najbardziej z tego wszystkiego podeszły mi ,, Gangi...'' Marty'ego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mi jednak "Gangi..." średnio podeszły. A Guy Pearce zagrał w co najmniej jednym badziewiu ("The Time Machine" z 2002).

      Usuń
  10. Tego nie widziałem, ale wypadło mi z głowy że precież on nieżle przypajacował w ,, Prometeuszu'', który mimo pewnych wizualnych atrakcji i kapitalnego Fassbendera jest filmem totalnie zmarnowanych szans, a więc badziewiem do kwadratu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Prometeusz" to chyba jedyny film Ridleya Scotta, którego nie widziałem. Wcześniej czy później trzeba będzie samemu się przekonać, jaki to film. Za "kosmiczną" tematyką nie przepadam, choć akurat zapoczątkowana przez Scotta seria "Alien" przypadła mi do gustu.

      Usuń