47 mieczy zemsty. Upadek zamku Ako

Akô-jô danzetsu (1978 / 159 minut)
reżyseria: Kinji Fukasaku
scenariusz: Kôji Takada

Kilka dni temu pojawił się w sieci efekciarski zwiastun 47 roninów z Keanu Reevesem. Wszystko wskazuje na to, że wykorzystując wielomilionowy budżet Amerykanie nakręcili szmirowate fantasy, które korzysta ze znanego tytułu, by opowiedzieć zupełnie inną historię, w dodatku z Japończykami mówiącymi płynnie po angielsku. Tym widzom, którzy chcą zapoznać się bliżej ze słynną opowieścią o 47 roninach polecam szczególnie film Kinji Fukasaku z 1978. Nie jest to najsłynniejsza wersja (bardziej ceniona jest adaptacja Hiroshi Inagakiego z 1962), ale i ten film również jest znakomitą, godną wszelkich pochwał pozycją, która należy do najwybitniejszych w swoim gatunku. Obok nieodłącznego tematu zemsty mamy tu także przedstawione w interesujący sposób motywy całkowitego poświęcenia, bezgranicznej wierności swojemu panu (nawet po jego śmierci), a także buntu przeciwko nieodwołalnym decyzjom szoguna.

Reżyser daje widzom do oceny nie tylko postawę wiernych samurajów, ale też ich pana, daimyō Asano. Czy jego działanie było uzasadnione czy może niepotrzebnie dał się sprowokować? Zaatakowany urzędnik nie próbował się nawet bronić tłumacząc, że nie śmiałby dobyć miecza w pałacu. Nic dziwnego, że ominęła go kara - to on był przecież ofiarą i ucierpiał najbardziej. Asano jako sprawca zamieszania musi ponieść karę i to najsurowszą - decyzją władz zostaje zmuszony do popełnienia seppuku. To zresztą nie koniec kary, gdyż jego dobra mają zostać skonfiskowane, a żona musi spędzić resztę życia w klasztorze. Ta decyzja odbija się szerokim echem w zamku Ako, gdzie lennicy Asano obmyślają plan jak wyjść z honorem z tej nietypowej sytuacji. Z setek poddanych zostaje czterdziestu siedmiu rycerzy gotowych ukarać podłego Kirę i w ten sposób pomścić śmierć i zniewagę, jakie dotknęły ich chlebodawcę. Najgroźniejszym przeciwnikiem zbuntowanych roninów nie jest jednak Kira, ale chroniący go członkowie potężnego klanu. To z nimi muszą zmierzyć się roninowie z Ako, by dotrzeć do znienawidzonego służbisty.

Kinji Fukasaku to specjalista od gangsterskich dramatów, którego współczesna publiczność może kojarzyć ze wstrząsającej futurystycznej opowieści Battle Royale (2000). Upadek zamku Ako dowodzi, że nie tylko współczesność i przyszłość zaprzątały jego umysł. Nie pozostał obojętny także na wydarzenia historyczne, stworzył barwny dramat samurajski rozgrywający się pod koniec ery Genroku (w pierwszych latach XVIII wieku). Wykorzystując znaną, szczególnie w Japonii, autentyczną historię opowiedział o niezwykłym przywiązaniu samurajów do swojego daimyō. Bojąc się zostać wędrownymi roninami gotowi są zginąć by raz jeszcze okazać wierność swojemu dobroczyńcy.

Przywódcą grupy buntowników jest kanclerz Kuranosuke Ōishi - to on najpierw decyduje by podążyć ścieżką swojego pana (czyli popełnić seppuku) - chce w ten sposób pozbyć się osób słabszych. Gdy zostaje z nim garstka odważnych i gotowych na wszystko wojowników, przystępuje do planowania i realizacji zemsty. Kanclerza Ōishi, czyli postać pierwszoplanową, zagrał Kinnosuke Nakamura, najbardziej kojarzony z rolą szermierza Miyamoto Musashi z popularnej w Japonii serii z lat 60. Na ekranie błąka się Sonny Chiba w roli samuraja wykluczonego z klanu za popełnienie morderstwa. Pamiętna jest scena, w której na pytanie młodzieńca „Jak prawidłowo popełnia się seppuku” odpowiada „Nie wiem, nigdy tego nie robiłem”. W epizodzie pojawia się Toshirô Mifune odgrywając typową dla siebie posągową postać jakiegoś ważnego dostojnika.

Skromny wystrój wnętrz, specyficzne stroje, energiczne wymachiwanie mieczem, niespokojne, wręcz histeryzujące postacie, wreszcie przerażające w swym okrucieństwie rytualne samobójstwo, kryjące w sobie samurajski honor i prośbę o wybaczenie win. Fukasaku znakomicie wykorzystał elementy japońskich dramatów historycznych i sensacyjnych, by przypomnieć znaną historię, którą w czasach kryzysu japońskiej kinematografii wielu zdążyło zapomnieć. Za pomocą kolorowych kadrów, licznego grona statystów i ciekawej, inspirującej intrygi udało się twórcom wzbudzić emocje i sprowokować do przemyśleń związanych z rycerskim honorem i poświęceniem. Dzięki świetnie wykonanej robocie reżyserskiej czas przed ekranem mija szybko - 160 minut z impulsywnymi wojownikami feudalnymi to doskonały seans dla ludzi spragnionych mocnych wrażeń.

W wydaniu Fukasaku opowieść o 47 roninach przepełniona jest goryczą i smutkiem, a spokojne i przegadane fragmenty czasem gwałtownie przerywa szaleńczy huragan pod postacią wściekłych, żądnych krwi samurajów. Muzyka Toshiaki Tsushimy całkiem nieźle oddaje stan duszy bohaterów, ich smutek i frustrację, a wizualna oprawa godna jest prawdziwych mistrzów. Pochód armii szoguna mającej odbić z rąk samurajów zamek Ako, liczna grupa roninów tłocząca się i przekrzykująca w jednym pomieszczeniu, by podjąć jakąś konkretną i w miarę rozsądną decyzję, no i wreszcie sceny walk oraz finałowe seppuku - operator tak sfilmował wydarzenia, by widoczny był wysoki budżet i spory wysiłek, jaki japońscy filmowcy włożyli w tę produkcję.

Upadek zamku Ako to pasjonujące widowisko dla widzów interesujących się japońską historią i kulturą, a także kinematografią tego intrygującego kraju. Film mocno oddziałujący na emocje, perfekcyjnie zrealizowany i zagrany, wspaniale opowiadający historię o niezwykłej odwadze, bezgranicznym oddaniu i niezaprzeczalnej lojalności. Z drugiej jednak strony reżyser poddaje w wątpliwość moralne aspekty opowieści. Czy zemsta na bezmyślnym i tchórzliwym urzędniku była godna takiego poświęcenia? Czy dała satysfakcję tym roninom i rodzinie zabitego daimyō? Czy dała do myślenia szogunowi, by usprawnić nieco wymiar sprawiedliwości i zmienić sposoby karania samurajów? Fukasaku nie daje jasnych odpowiedzi, nie moralizuje, nie ocenia, nie próbuje na siłę wzruszać. Chłodno obserwuje wydarzenia, by w miarę rzetelnie i rozważnie zrekonstruować ówczesną sytuację polityczną i trudne położenie wasali, którzy po stracie pana stanęli u progu nędzy i rozpaczy.

Udał się Japończykom ten film - nie jest naiwną, efekciarską i tandetną bajką, ale zachowującym pozory realizmu filmem o nieprzemijającej wierności, niepodważalnym bohaterstwie, nieopanowanym pragnieniu zemsty i trudnym do zdefiniowania pojęciu honoru. Filmowcy z Kraju Kwitnącej Wiśni z dużym szacunkiem i zasadami prawdopodobieństwa potraktowali historyczne wydarzenia, nie próbując ich upiększać ani dodawać efektownych fajerwerków. Mnie ten film po prostu powalił - może dlatego że nie widziałem poprzednich wersji, a może dlatego że to po prostu znakomite, inteligentne kino oraz kapitalne, ekscytujące widowisko. Nie potrzebna mi do szczęścia żadna inna wersja tej opowieści, a już tym bardziej dokonana przez Amerykanów w formie kiczowatego filmu fantasy.

3 komentarze:

  1. Nie widziałem, ani tego, ani Inagakiego. Aż tak dobre?
    Nawiasem mówiąc, to najsłynniejsze monotagari ery Edo jest niczym innym, jak totalną konfirmacją i pochwala systemu ; 47 wiernych roninów , to samoodpalająca się, ,, martwa linia'' bushido.
    Ta nowa produkcja już wali ostrą bardachą na kilometr. To będzie, jak seppuku popełniane dzwonem do przetykania zlewu :DDD
    Ja się przymierzam do ' Twilight Samurai', z takich nieco nowszych rzeczy, już tytuł mi się podoba, niesie powiew nieuchronnej tragedii...

    OdpowiedzUsuń
  2. chyba pierwszy raz o tym motywie dowiedziałem się w Roninie z De Niro. Niesamowita opowieść, ale oczywiście najlepiej opowiadana przez Japończyków. Keanu lubię, ale zdecydowanie nie planuję oglądać tego nowego arcydzieła ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wstyd się przyznać, ale swoją przygodę z historią 47 roninów zacząłem właśnie od filmu z Reevesem. Jak na fantasy nie był zły, ale mimo wszystko... Na szczęście tamten film spełnił inną rolę, a mianowicie zainteresował mnie całą historią na tyle, że postanowiłem się zmierzyć z tym dziełem. Biorąc pod uwagę fakt, że jestem raczej ignorantem w kwestii kultury japońskiej i pewnie połowy rzeczy i niuansów nie zrozumiałem, to zrobił na mnie i tak spore wrażenie.

    OdpowiedzUsuń