Patriota

The Patriot (2000 / 165 minut)
reżyseria: Roland Emmerich
scenariusz: Robert Rodat

Współtwórcy sukcesu Szeregowca Ryana, scenarzysta Robert Rodat oraz producenci Mark Gordon i Gary Levinsohn, wpadli na pomysł realizacji filmu, który w przystępnej, epickiej formie przypomniałby amerykańską wojnę o niepodległość. Mel Gibson, który dawał już łupnia Anglikom w rewelacyjnym Braveheart po raz kolejny otrzymał taką szansę, a Roland Emmerich mógł wreszcie zająć się poważnym kinem. Niestety, kolejny film kostiumowy zrealizował dopiero po 11 latach (Anonimus), wcześniej zajmując się niemal wyłącznie kinem katastroficzno-fantastycznym. Patriota to idealny dowód na to, że ów niemiecki filmowiec potrafi nadać opowiedzianej w scenariuszu historii odpowiedniego rozmachu - sceny bitewne i masowe wyglądają naprawdę imponująco.

Czołową postacią filmu jest wdowiec Benjamin Martin, będący reinkarnacją Williama Wallace'a i przyrodnim bratem Sokolego Oka. Podczas poprzedniej kampanii walczył przeciwko Francuzom i Indianom dokonując wielu makabrycznych czynów, którymi nie chce się chwalić przed swoimi dziećmi. Gdy ucichły armaty i wrzaski żołnierzy osiadł na pięknej amerykańskiej ziemi, zdobytej przemocą, gwałtem, bezzasadną nienawiścią do rdzennych mieszkańców. Ustatkował się, dorobił gromadki dzieci, ma też wielu przyjaciół szanujących go za patriotyzm, odwagę i niezłomność. Jednak Benjamin Martin nie jest już tym samym człowiekiem co dawniej. Zdał sobie sprawę, że wojna ma tylko niszczycielską moc, a on jako ojciec powinien dbać przede wszystkim o swoją rodzinę, nie zaś o suwerenność Ameryki. Wkrótce 13 brytyjskich kolonii wszczyna bunt przeciwko surowym rządom Korony, a zrzeszenie Patriotów podejmuje decyzję o rozpoczęciu działań zbrojnych. Gdy Martin przekonuje się, że nawet w domu nie jest bezpiecznie dołącza do żołnierzy, bo tylko walcząc o niepodległość może ochronić swoją rodzinę.

Najbardziej dokuczliwą wadą filmu jest nieznośny patos obecny w zabójczej dawce, ale inaczej Amerykanie chyba nie potrafią opowiadać o własnej historii - patetyczne przemówienia i powiewające na wietrze sztandary to nieodłączny element hollywoodzkich produkcji historycznych i wojennych. Patriota to jednak film o dużym ładunku emocjonalnym, w czym spora zasługa wykreowanej przez scenarzystę postaci pułkownika Williama Tavingtona. To jeden z najokrutniejszych czarnych charakterów, jacy pojawili się na kinowych ekranach. Zabił on prawdopodobnie więcej bezbronnych cywilów niż żołnierzy wrogiej armii. A fragment, w którym każe spalić kościół z ludźmi w środku jeszcze bardziej podkręca napięcie i prowokuje do postawienia pytania: „Kiedy w końcu ktoś zabije tego sukinsyna?” Ponieważ jednak film łączy kino batalistyczne z filmem o zemście finałowe starcie kolonisty z bezlitosnym dragonem nastąpi dopiero w trakcie finałowej bitwy, a do tego czasu pułkownik Tavington zdąży wyrządzić wiele szkód.

Mel Gibson biegając z tomahawkiem i flintą przypomina nieco Daniela Day-Lewisa w Ostatnim Mohikaninie. Benjamin Martin jak i Hawkeye to bohaterowie pełni rozterek i wątpliwości, znają bardzo dobrze okrucieństwa wojny, ale i tak perfidia rodzaju ludzkiego mocno ich zaskakuje. Aby odnieść zwycięstwo muszą przynajmniej na chwilę stać się bezwzględnymi zabójcami. Producentom filmu udało się zebrać kilku znakomitych aktorów - w roli generała Charlesa Cornwallisa wystąpił Tom Wilkinson, w roli francuskiego majora Jeana Villeneuve'a - Tchéky Karyo, a postać pułkownika Harry'ego Burwella zagrał Chris Cooper. Zmarły w 2008 roku Heath Ledger wcielił się w najstarszego syna Mela Gibsona, a rola pozbawionego skrupułów pułkownika dragonów, Williama Tavingtona, przypadła Jasonowi Isaacsowi. Gra aktorska stoi więc na przyzwoitym poziomie i większych zastrzeżeń mieć nie można. Po raz kolejny jednak przekonujemy się, że najciekawsze są czarne charaktery, gdyż bohater grany przez Isaacsa to postać najbardziej wyrazista i wzbudzająca najwięcej emocji.

Wspaniałe są zdjęcia autorstwa Caleba Deschanela - świetnie ukazują rodzinną sielankę brutalnie przerwaną przez działania zbrojne. A podczas sekwencji walk operator wspierany przez twórców efektów specjalnych z porażającym realizmem, ale i nie unikając przesady, sfilmował okrucieństwo wojny. Żołnierze idą pod ostrzał zupełnie bez sensu - nie ma tu honorowej i przemyślanej strategii walki, jest tylko niepotrzebna rzeź. Jeśli więc w scenariuszu niewyraźny jest antywojenny przekaz to inscenizacja scen bitewnych czyni niepodważalne aluzje na temat totalnego absurdu wojennych konfliktów. I za to duży plus dla reżysera i operatora. Pod względem scenografii i kostiumów realizm również został zachowany, trochę gorzej z realizmem psychologicznym, gdyż postacie wydają się zbyt papierowe. Ale dzięki fachowej inscenizacji, wykreowaniu wyjątkowo wrednego czarnego charakteru i przedstawienia historii z punktu widzenia ojca rodziny można z łatwością identyfikować się z amerykańskimi patriotami, czując przy tym nienawiść do Anglików.

Powstaje więc taki paradoks, bo przecież amerykańscy patrioci to nic innego jak brytyjscy osadnicy, którzy zbudowali swoje domy na ziemiach brutalnie odebranych Indianom. A w następnym stuleciu prowadzili wojnę z Meksykiem, zawłaszczając dla siebie m.in. Teksas i Kalifornię, które w czasach kolonialnych były własnością hiszpańską, wcześniej zaś - indiańską. Charlie Chaplin powiedział kiedyś, że najmądrzejszy naród to Chińczycy, bo wynaleźli kompas, ale powstrzymali się przed odkryciem Ameryki. Rzut okiem na historię ujawnia, że sporo w tym racji, bo Ameryka była zarzewiem konfliktu między kilkoma europejskimi narodami - bili się o nią Hiszpanie, Francuzi, Anglicy, nawet Holendrzy.

Emmerich pokazał w swoim filmie, że niezwykle trudno być ojcem, bo niełatwo ochronić przed złem swoją rodzinę. Co z tego, że dobrze wychowa się swoje dzieci, skoro śmierć może przyjść z niespodziewanej strony, by pogrzebać nadzieję, wymazać z pamięci chwile szczęścia, uczynić z człowieka pesymistę i ponuraka. Na szczęście niemiecki reżyser wraz z amerykańskim scenarzystą zademonstrowali zemstę jako również niełatwą w realizacji - dążenie do rewanżu wymaga poświęceń, wytrwałości i siły, a i tak nie zawsze osiąga się dokładnie to czego się pragnie. Droga do niepodległości pełna jest nieoczekiwanych zakrętów, okupiona licznymi ofiarami. Niektórzy tracą wszystko (rodziny, domy, życie), inni coś zyskują (koloniści - suwerenność, murzyni - wolność), a współczesna publiczność dostaje kawał solidnego widowiska.

Twórcy tej produkcji nie uniknęli politycznej poprawności, uczynili z murzyna prawdziwego patriotę, który nawet jak uzyskuje wolność zostaje na polu bitwy, by walczyć u boku Amerykanów. Natomiast najlepszym przykładem hollywoodzkiego patosu jest kościelny fragment, w którym Gabriel Martin szuka ochotników do oddziałów milicji. Z początku nikt nie ma ochoty walczyć, ale górnolotna tyrada w wykonaniu młodej parafianki przekonuje wielu mężczyzn, by się zaciągnęli do buntowniczych oddziałów. Nie brakuje sytuacji, które rażą moralizatorstwem i budzą wątpliwości co do realizmu wydarzeń. W cenie przyzwoitego dramatu historycznego otrzymujemy więc także kino o uporczywej, wzniosłej tonacji, dającej wrażenie sztuczności. Osoby uczulone na typowy amerykański patriotyzm będą miały problem z wytrwaniem do napisów końcowych. Widzowie nie mający takiej alergii mogą dojść do wniosku, że chociaż między Patriotą a Braveheartem jest duża przepaść to film Emmericha spełnia swoje określone zadanie i zasługuje na uwagę.

Dzieło twórcy Dnia niepodległości to efektownie oprawione kino batalistyczne skrzyżowane z tradycyjną opowieścią o zemście - może się podobać, może irytować, ale jakieś emocje na pewno spowoduje. Nie ma tu nadmiaru rzucających się w oczy efektów komputerowych, widać starą hollywoodzką szkołę, dobre filmowe rzemiosło, a także wrodzoną niemiecką nienawiść do angielskiego narodu. W produkcji wzięło udział liczne grono statystów, dla których uszyto setki kostiumów, specjaliści zadbali o porządną batalistykę i makabryczne efekty (takie jak kula armatnia urywająca głowę lub nogę człowieka), aktorzy grają ponadprzeciętnie, idealnie wpasowując się w kostiumy z epoki, scenografia jest dopracowana, a uniformy i uzbrojenie odpowiednie dla czasów, w których toczy się akcja. Wszystko zostało poprowadzone sprawną ręką specjalisty od wysokobudżetowych produkcji, sfilmowane rzetelnie przez doświadczonego operatora. Więcej nie należało oczekiwać.

3 komentarze:

  1. Poważne kino Emmericha jakoś do mnie nie przemawia. Ani to ani Anonymous, za dużo tu patosu nawet jak na moje standardy, choć warto zobaczyć [na lekkim przyspieszeniu] dla Ledgera.

    OdpowiedzUsuń
  2. laurka wystawiona amerykańskiej historii. Bzdetna ale przyjemna w oglądaniu. A nam pozostaje żałować, że pochwalić się możemy tylko Ogniem i mieczem, którego nie rozumieją nawet ludzie po wielokroć czytający książkę Sienkiewia, o Amerykanach nie wspominając. Natomiast Patriota przekona każdego, nawet Aborygenów. W kwestii kina gatunkowego: czego chcieć więcej? Inna sprawa, że Patriotę obejrzeć się da tylko raz. I niekoniecznie na trzeźwo...

    OdpowiedzUsuń
  3. E tam, przesadzasz. Ja "Patriotę" widziałem dwa razy i za drugim też dało się obejrzeć ;)

    OdpowiedzUsuń