reżyseria: Peter Flinth
scenariusz: Hans Gunnarsson na podst. trylogii Jana Guillou
Arn: Rycerz Templariuszy (jak powinien zostać przetłumaczony tytuł) to koprodukcja aż siedmiu krajów, co widać chociażby w bardzo zróżnicowanych lokalizacjach - od zielonych i chłodnych lasów poprzez ponure klasztory, a kończąc na skąpanej w słońcu pustyni. Rzecz rozgrywa się w XII wieku, a centralne miejsce zajmuje zdobycie Jerozolimy przez Saladyna w 1187 roku. Jak sugeruje polski tytuł wątek romansowy przeplata się z krwawą bitwą, a więc mamy tu do czynienia z tradycyjnym melodramatem o miłości rozwijającej się w trudnych czasach. Akcja filmu toczy się nie tylko na Ziemi Świętej i nie dotyczy wyłącznie wypraw krzyżowych. To także opowieść o tworzeniu się nowego niezależnego państwa, które istnieje do dziś - Królestwa Szwecji.
Podstawową cechą chrześcijańskiego kraju w epoce średniowiecza była żarliwa wiara w moc krzyża. To ona powodowała, że żołnierze pod znakiem krzyża dokonywali krwawych podbojów z imieniem Boga na ustach. Ta wiara przyczyniła się również do tego, że osoby skażone grzechem musiały srogo odpokutować za swoje czyny by dostąpić przebaczenia. Arn i Cecilia zostają skazani na wygnanie i 20 lat muszą spędzić w klasztorach. Szkolony od dziecka w sztuce wojennej Arn Magnusson zostaje wkrótce templariuszem i wyrusza na wojnę by walczyć w imieniu swojej religii i swojego Boga. Poznaje sułtana Saladyna, który pragnie wykurzyć krzyżowców z Ziemi Świętej. Sułtan okazuje się człowiekiem honorowym i bystrym, który wierzy w zwycięstwo i próbuje uniknąć niepotrzebnego rozlewu krwi. Osiąga triumf nie dlatego, że ma liczniejszą armię, ale dlatego że cechuje się sprytem i bystrością umysłu. A także dlatego, że dowodzący krzyżowcami nie mają zielonego pojęcia o prowadzeniu wojen, wymyślaniu strategii i działaniu z zaskoczenia. Nie potrafią przy tym przewidzieć ruchów przeciwnika. Tylko Arn Magnusson dorównuje arabskiemu zdobywcy inteligencją, ale to nie on dowodzi podczas decydującej bitwy o Jerozolimę.
Reżyser nie podejmuje religijnej dyskusji, nie ogłasza postulatów na temat większej tolerancji wobec ludzi innych wyznań. Przedstawia jednak sułtana Saladyna, reprezentanta islamu jako w pełni pozytywną postać - nie jest on fanatykiem bezmyślnie mordującym niewiernych, ale władcą pełnym godności i rozsądku. To raczej przedstawiciele chrześcijaństwa są pozbawionymi wyobraźni i rozumu fanatykami, których wiara popycha do niegodnych czynów - i to nie tylko na wojnie, także z dala od pól bitewnych, czego przykładem rozdzielenie Arna i Cecilii. Templariusze: Miłość i krew to mieszanka przygody, romansu i wielkiej historii, która zmieniała świat. Film nie zachwyca aktorstwem (choć w obsadzie jest m.in. Stellan Skarsgård), nie jest przepełniony nadmierną brutalnością ani seksem, aczkolwiek to kino warte uwagi, bo przypomina o ważnych wydarzeniach z czasów średniowiecza, o których współcześni filmowcy zwykle milczą.
Nie oznacza to jednak, że należy spodziewać się wartościowego, zapewniającego wrażenia spektaklu. Owszem, tematyka jest ciekawa i obejrzeć nie zaszkodzi, ale trzeba to jasno powiedzieć, że film mocno rozczarowuje. Wielomilionowy budżet pozwalał na stworzenie pierwszorzędnego widowiska historycznego pełnego krwawych walk. Zamiast tego mamy jakieś marne potyczki, które pod względem widowiskowości nie dorównują nawet tym, które realizowano 50 lat temu. Kiepsko zmontowane, chaotyczne, pozbawione emocji, jak w Krzyżakach (1960) Aleksandra Forda. Nie żebym coś miał przeciwko temu polskiemu klasykowi - jak na pierwszą polską superprodukcję jest to kino bardzo udane. W dodatku zgodnie z tytułem pojawiają się w nim Krzyżacy, a w filmie zatytułowanym Templariusze: Miłość i krew nie dowiemy się niczego o templariuszach poza tym, że utracili Jerozolimę na rzecz sułtana Egiptu.
Kolejna sprawa to odtwórca głównej roli - z charyzmą i talentem Ashtona Kutchera może i wiele zdziałać, ale na pewno nie w takim filmie. Scenariusz sprawia wrażenie jakby został mocno okrojony - może to wynika z tego, że film powstał według trylogii, a fabułę trzech książek bardzo trudno zmieścić w jednym dwugodzinnym filmie. Według informacji od dystrybutora głównemu bohaterowi tego filmu „przyjdzie stoczyć pojedynek z legendarnym rycerzem Ivanhoe, uratować życie sułtana Saladyna i walczyć o ukochaną Cecilię więzioną w klasztorze”. Może gdyby faktycznie takie motywy były częścią scenariusza to film byłby ciekawszy, niestety są to wątki, których w filmie nie ma (może były w książce, a może są w rozbudowanej wersji telewizyjnej). Już mniejsza o przewidywalność i typowo hollywoodzkie zagrania jak nieodłączna w tego typu filmach przemowa motywacyjna zagrzewająca do boju. Nie ma sensu się więcej rozpisywać - film zdecydowanie poniżej oczekiwań.
* Tę produkcję można było ostatnio oglądać w polskiej telewizji. Kto przegapił może to łatwo nadrobić, gdyż film jest dostępny za darmo w Strefie VOD (trzeba tylko przebrnąć przez reklamy).
Reżyser nie podejmuje religijnej dyskusji, nie ogłasza postulatów na temat większej tolerancji wobec ludzi innych wyznań. Przedstawia jednak sułtana Saladyna, reprezentanta islamu jako w pełni pozytywną postać - nie jest on fanatykiem bezmyślnie mordującym niewiernych, ale władcą pełnym godności i rozsądku. To raczej przedstawiciele chrześcijaństwa są pozbawionymi wyobraźni i rozumu fanatykami, których wiara popycha do niegodnych czynów - i to nie tylko na wojnie, także z dala od pól bitewnych, czego przykładem rozdzielenie Arna i Cecilii. Templariusze: Miłość i krew to mieszanka przygody, romansu i wielkiej historii, która zmieniała świat. Film nie zachwyca aktorstwem (choć w obsadzie jest m.in. Stellan Skarsgård), nie jest przepełniony nadmierną brutalnością ani seksem, aczkolwiek to kino warte uwagi, bo przypomina o ważnych wydarzeniach z czasów średniowiecza, o których współcześni filmowcy zwykle milczą.
Nie oznacza to jednak, że należy spodziewać się wartościowego, zapewniającego wrażenia spektaklu. Owszem, tematyka jest ciekawa i obejrzeć nie zaszkodzi, ale trzeba to jasno powiedzieć, że film mocno rozczarowuje. Wielomilionowy budżet pozwalał na stworzenie pierwszorzędnego widowiska historycznego pełnego krwawych walk. Zamiast tego mamy jakieś marne potyczki, które pod względem widowiskowości nie dorównują nawet tym, które realizowano 50 lat temu. Kiepsko zmontowane, chaotyczne, pozbawione emocji, jak w Krzyżakach (1960) Aleksandra Forda. Nie żebym coś miał przeciwko temu polskiemu klasykowi - jak na pierwszą polską superprodukcję jest to kino bardzo udane. W dodatku zgodnie z tytułem pojawiają się w nim Krzyżacy, a w filmie zatytułowanym Templariusze: Miłość i krew nie dowiemy się niczego o templariuszach poza tym, że utracili Jerozolimę na rzecz sułtana Egiptu.
Kolejna sprawa to odtwórca głównej roli - z charyzmą i talentem Ashtona Kutchera może i wiele zdziałać, ale na pewno nie w takim filmie. Scenariusz sprawia wrażenie jakby został mocno okrojony - może to wynika z tego, że film powstał według trylogii, a fabułę trzech książek bardzo trudno zmieścić w jednym dwugodzinnym filmie. Według informacji od dystrybutora głównemu bohaterowi tego filmu „przyjdzie stoczyć pojedynek z legendarnym rycerzem Ivanhoe, uratować życie sułtana Saladyna i walczyć o ukochaną Cecilię więzioną w klasztorze”. Może gdyby faktycznie takie motywy były częścią scenariusza to film byłby ciekawszy, niestety są to wątki, których w filmie nie ma (może były w książce, a może są w rozbudowanej wersji telewizyjnej). Już mniejsza o przewidywalność i typowo hollywoodzkie zagrania jak nieodłączna w tego typu filmach przemowa motywacyjna zagrzewająca do boju. Nie ma sensu się więcej rozpisywać - film zdecydowanie poniżej oczekiwań.
* Tę produkcję można było ostatnio oglądać w polskiej telewizji. Kto przegapił może to łatwo nadrobić, gdyż film jest dostępny za darmo w Strefie VOD (trzeba tylko przebrnąć przez reklamy).
Faktycznie kupa... Próbowałem to kiedyś obejrzec, ale już od początku mnie zaczęło wkurwiac, zaciągało tandetą i jakąś taką nieśmiałością podkutą beztalenciem, że dałem sobie spokój. Jak chodzi o kinowe mroki średniowiecza z ostatnich lat, to zdecydowanie prowadzą
OdpowiedzUsuń,, Black Death'' i ,, Ironclad''.
A mogło byc kiedyś pięknie.... w 94 szykował się projekt marzenie w temacie wypraw krzyżowych : ,,Crusade'', wielowątkowy, mega okrutny i antyklerykalny fresk o byłym złodzieju, który za sprawą fałszywego cudu unika śmierci i zostaje wysłany na pierwszą krucjatę. W głównej roli miał wystąpic Arnold, a że autorem oryginalnego scenariusza był Walon Green, a za kamerą stanąc miał Paul Verhoeven, to nie trudno sobie wyobrazic, jakie nieziemskie pierdolnięcie się szykowało.
Jadnak mimo hipergwiazdorskiej pozycji Arniego i ugruntowanej trzema box office'owymi hitami wiarygodności reżysera, wytwórnia Carolco wymiękła przed ok. 120 milionowym budżetem i arcyprojekt szlag trafił.
Ludzie z Carolco nie zawahali sie jednak wyłozyc 115 mln na pozbawiony kontrowersji ale i charakteru, w chuj buracki ,,Cutthroat's Island'' Harlina, czym zaszczycili karty księgi Guinnessa w temacie największego flopa w historii kinematografii .
Pośliznąwszy się na własnym gównie , Carolco ogłosiło bankructwo : film zwrócił 10 milionów.
United Artists, 14 lat wcześniej, pośliznęło się na arcydziele - przynajmniej widz skorzystał.