Truposz

Dead Man (1995 / 121 minut)
scenariusz i reżyseria: Jim Jarmusch

Autor takich nowatorskich dzieł jak Poza prawem (1986) i Mystery Train (1989) w połowie lat 90. przetworzył westernową specyfikę na posępne, elegijne i poetyckie kino o powolnym umieraniu człowieka. Powstał film, który korzystając z ikonografii westernu prezentuje podróż na Zachód jako wędrówkę przez życie, a finałem tej wędrówki musi być śmierć. W rytm gitarowych kompozycji Neila Younga Johnny Depp poznaje nowy dla siebie teren - jego podróż pociągiem jest uciążliwa i nudna, ale gdy przybywa na miejsce zaczyna się jego prawdziwa droga przez mękę.

Prozaiczny cel podróży bohatera (poszukiwanie pracy) prowadzi go w przeklęte miejsce, gdzie słowa pisane są rewolwerem i krwią. Praca, którą mu obiecano została przydzielona komuś innemu, a noc spędzona z piękną kobietą kończy się tragicznie - i dla kobiety i dla niego. Z naiwnego księgowego przybysz z Cleveland przemienia się w poszukiwanego listem gończym przestępcę. Ścigają go płatni zabójcy, szeryfowie federalni, łowcy nagród i inni zachłanni na pieniądze obywatele. Jego jedynym przyjacielem staje się Indianin o imieniu Nikt (Nobody). Ważne w tym film jest także imię i nazwisko głównej postaci. William Blake to znany angielski poeta, a Jim Jarmusch jest miłośnikiem poezji (np. Walta Whitmana), więc i Truposz obok wszechobecnej melancholii jest filmem przepełnionym liryczną aurą i surrealistyczną wyobraźnią. I w istocie cały film okazuje się alegorią ludzkiego życia.

Jak przystało na ambitnego i wykształconego filmowca zaczyna on swój film od cytatu, a konkretnie od słów francuskiego poety Henri'ego Michaux: „Z truposzem lepiej nie podróżować”. Jako przejść interpunkcyjnych reżyser stosuje chwytu zwanego ściemnieniem, które nie jest tu wyłącznie zwykłym łącznikiem scen, ale pełni też metaforyczną rolę. Sugeruje obecność śmierci, wskazuje że droga bohatera wiedzie tylko w jedną stronę - na cmentarz. Ściemnienie oznacza również duży upływ czasu, więc gdy reżyser używa go w trakcie podróży pociągiem każdy domyśla się, że trwa ona niewyobrażalnie długo. Także niektóre pojedyncze sceny są tu bardzo wymowne, a jednocześnie frapujące i tajemnicze, jak np. fragment, w którym Indianin widzi swojego towarzysza jako żywego trupa, z czaszką zamiast twarzy, albo scena, w której William Blake nieoczekiwanie kładzie się obok martwej sarny.

Gdy po sekwencji inicjującej przewijają się napisy czołowe to można dostać zawrotu głowy od nagromadzenia znakomitych aktorów. Bezrobotnego księgowego Williama Blake'a zagrał Johnny Depp, który w tym filmie kontynuuje poszukiwania drogi artystycznej po zagraniu ekscentrycznych postaci w filmach Tima Burtona. Za największego zakapiora robi Lance Henriksen w roli wyjątkowo niebezpiecznego zabójcy Cole'a Wilsona, który ponoć kiedyś zamordował swoich rodziców, upiekł ich i zjadł. Ważną postacią w filmie jest wygadany Indianin o imieniu Nikt (w tej roli Gary Farmer), który jak przystało na Indianina wygłasza mądrości typu „Nie powstrzymasz deszczu budując arkę”.

Robert Mitchum w swojej ostatniej roli, dyrektora fabryki Johna Dickinsona, pokazał że mimo braku sił potrzebnych do jazdy konno nie był jeszcze trupem, ale pełnym werwy stanowczym staruszkiem. John Hurt odgrywa groteskową postać niesympatycznego sekretarza, Gabriel Byrne zagrał człowieka ukrywającego pod maską obojętności i opanowania bezgraniczną wściekłość, natomiast magnetyzująca Mili Avital zwraca uwagę rolą kobiety, która nieświadomie wplątuje głównego bohatera w szereg dziwnych sytuacji. [SPOILER] Trochę szkoda, że zatrudniono kilku zdolnych aktorów tylko po to by ich uśmiercić, nie dając im większego pola do popisu (obok wspomnianego Gabriela Byrne'a postąpiono tak również z Billy'm Bobem Thorntonem i Alfredem Moliną). [KONIEC SPOILERA]

Cenię Jima Jarmuscha za niekonwencjonalne filmy Poza prawem i Mystery Train, ale jego nowszy produkt zatytułowany Broken Flowers nie przypadł mi do gustu. Truposz należy z pewnością do jego najwybitniejszych osiągnięć. Nurtujący i elegijny film drogi doskonale rozegrany w realiach Dzikiego Zachodu, pełen czarnej krwi i mrocznych dusz, które co jakiś czas dziurawi kula wystrzelona z rewolweru. Ospałe tempo filmu może pozbawić widzów czujności, przez co podróż zaprezentowana przez Jarmuscha wydaje się monotonna. Już sam początek nie zachęca do oglądania - jazda pociągiem pokazana jest jako milcząca, nudna, niekończąca się droga donikąd. Gdy zaś bohater dociera do celu, rozpoczyna się kolejna uciążliwa podróż, tym razem jednak nie tak milcząca, bo rewolwer potrafi zrobić sporo zamieszania - jedno zabójstwo pociąga za sobą kolejne, a gdy ktoś zasmakuje w zabijaniu to tylko śmierć może go powstrzymać.

Żałobne fotografie Robby'ego Müllera, oszczędna muzyka Neila Younga, wyciszona kreacja Johnny'ego Deppa, a także rytmiczny montaż, westernowa ikonografia i kreatywna reżyseria - wszystko złożyło się na unikatową, wyjątkowo mistyczną elegię o Dzikim Zachodzie. Scenariusz uwodzi prostotą, a dialogi ujmują naturalnością. Wiadomo że nieokrzesani ludzie Zachodu nie powinni wykazywać się elokwencją, u Jarmuscha więc bandyci mówią ostrym językiem i nie zawsze mądrze, a oczytany Indianin stara się mówić z sensem, choć czasem gada aż za dużo. Największe wrażenie pozostawia za sobą oprawa wizualna, szczególnie praca stałego operatora Jarmuscha, Robby'ego Müllera. Dzięki czarno-białym zdjęciom widz otrzymuje chłodny, niepokojący i niepełny obraz przypominający sposobem obrazowania senny koszmar, a nie rzeczywistość.

Reżyser nie bawi się tu w subtelności i uśmierca wielu bohaterów, przy czym przemoc pozbawiona jest motywacji - zginąć można bez żadnego sensownego powodu. Elementy przynależne rozrywkowemu kinu (zemsta, wędrówka, poszukiwanie) autor przekształcił w taki sposób, by zbudować alegorię ludzkiego istnienia, niekontrolowanej przemocy i nieuchronnej śmierci. A przy okazji realizator tego dzieła udowodnił, że western jest gatunkiem uniwersalnym, umierającym długo i z godnością. Gdy już krytycy ogłosili Bez przebaczenia (1992) ostatnim prawdziwym westernem pojawił się twórca, który udowodnił, że reinkarnacja jednak istnieje i western odrodził się w zupełnie nowym wydaniu - pod postacią kina artystycznego.

7 komentarze:

  1. Ależ to jest genialny film.... Chyba nawet kosztów nie zwrócił. Tam wszystko jest na najwyższym poziomie, od Mitchuma ( ostatnia rola )
    z przemówieniem do wypchanego niedżwiedzia, przez niespotykaną w kinie żonglerkę nastrojami, muzę Neila Younga ( jeszcze fisharmonii używał )... Już pierwsza scena jazdy pociągiem i strzelania do bizonów, poprzez montaż obrazu jak i dżwieku wciąga cię za fraki w atmosferę , jakiej nie uświadczysz w żadnym innym filmie.
    Długo by wymieniac. Z aktorów, to bym odnotował jeszcze Iggy Popa w wielce enigmatycznej roli kolesia w czepku i sukience, w scenie przy ognisku.
    Świetnie spisał się scenograf, takiego obozu indiańskiego i samych Indian, to w życiu nie widziałem - coś jak połączenie ordy tatarskiej, grodu w Biskupinie, kompaniji Kmicica i jakichś Chinoli. I to w momencie, gdy film już stał się na prawdę poważny. Jeden z moich ulubionych filmów ever.
    Tak, to idealna droga dla westernu, tylko nikt nią jakoś nie podąża.

    OdpowiedzUsuń
  2. W trakcie oglądania filmu nie rozpoznałem Iggy Poppa ani nawet Billy'ego Boba Thorntona - domyśliłem się kogo zagrali dopiero na napisach końcowych, uszeregowanych wg kolejności pojawienia się na ekranie.
    Co do samego filmu - myślę, że i ja mogę go zaliczyć do ulubionych, w dziedzinie "kino autorskie", bo w kategorii "western" to jednak mam innych faworytów.

    OdpowiedzUsuń
  3. Film świetny. Genialny nastrój w miasteczku Machine, gdy Depp tam przyjeżdża i brnie w stronę fabryki. Mija jakichś żuli, potem szczającego pod siebie konia, a za chwilę jakąś dziwkę robiącą laskę kolesiowi, który mierzy do niego z pistoletu. A wszystko oplecione piękną muzyką Younga. Coś pięknego :).

    OdpowiedzUsuń
  4. Muszę obejrzeć, bo jeszcze nie miałam okazji:)
    Super recenzja serio mega zachęca:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Już dość sporo czasu minęło jak oglądałem jeden z moich ulubionych filmów Jarmuscha, lecz pozostało we mnie wspomnienie bardzo interesującego obrazu. Ten film może dostarczyć pewnego przeżycia i fakt, jest to zupełnie inna jakość jeśli chodzi o westerny. Bardzo trudno o coś podobnego w kinie. Niecodzienny obraz może nie pozbawiony zupełnie wad, lecz przez jego niekonwencjonalność i wspaniale zbudowany nastrój - który głęboko zapada w pamięć - jest to taki film, który znać warto.

    OdpowiedzUsuń
  6. Zapraszam do przyłączenia się do zabawy ;)
    http://kinokoneser.blogspot.com/2013/07/zabawa-w-motywy-filmowe-motyw-wiezienia.html

    OdpowiedzUsuń
  7. zachęcająca recenzja. Filmu jeszcze nie widziałem, właściwie to nawet nie słyszałem o nim wiele, choć na filmoznawstwie mieliśmy dość spory nacisk położony na westerny...

    OdpowiedzUsuń