Ostatnie arcydzieło Hitchcocka

Szał / Frenzy (1972 / 116 minut)
reżyseria: Alfred Hitchcock
scenariusz: Anthony Shaffer na podst. powieści Arthura La Berna

Nie ulega wątpliwości, że Hitchcock reprezentuje kino staromodne, archaiczne i dla współczesnego odbiorcy nudne i pozbawione emocji. Szał z jednej strony to potwierdza, gdyż wydaje się na pozór staroświecki, zbyt konwencjonalny i powściągliwy, aczkolwiek różni się on od poprzednich dzieł mistrza w kwestii przedstawienia seksu i przemocy. Przepisy cenzury w latach 70. nie były już tak surowe jak dawniej, więc Hitchcock mógł bardziej dosłownie przedstawić temat, aby osiągnąć cel jaki zawsze mu przyświecał - przestraszyć widzów, zaszokować, doprowadzić do zawału. Morderstwo dokonane krawatem i gwałt towarzyszący zbrodni są w stanie zbulwersować - strach i agonia ofiary udzielają się widzom, których reżyser uczynił mimowolnymi i bezradnymi obserwatorami zbrodni.

Przez 30 lat Hitchcock realizował filmy w Hollywood i dopiero niepowodzenie jego thrillerów szpiegowskich z lat 60. (Rozdarta kurtyna, Topaz) dało mu pretekst, by kolejny film nakręcić w Anglii. Inspirując się niewyjaśnioną i wciąż pobudzającą wyobraźnię historią morderstw Kuby Rozpruwacza twórca Psychozy pokazuje ogarnięty strachem Londyn, gdzie grasuje seryjny morderca kobiet, który gwałci swoje ofiary a następnie dusi krawatem. Każdy zadaje sobie pytanie: kto będzie następną ofiarą - może ja a może ktoś ze znajomych? Policja jest bezsilna, bo ślady i odciski palców donikąd nie prowadzą. Gdy po kolejnym zabójstwie znajduje się świadek, który z przekonaniem wskazuje winnego, gliniarze są zadowoleni że wreszcie można kogoś aresztować i wsadzić za kratki. W ten sposób uspokoi się ludzi i zmniejszy narastającą panikę. Tylko widzowie nie są spokojni, gdyż niemal od początku wiedzą kto jest poszukiwanym zabójcą.

Alfred Hitchcock w każdym kawałku filmu udowadnia, że jest perfekcjonistą. Nie mając wsparcia w postaci kompozytora Bernarda Herrmanna nie przykłada zbyt dużej wagi do muzyki. Londyński temat Rona Goodwina wykorzystuje tylko w czołówce by klimat zbudować za pomocą starannie skomponowanych kadrów, a nie muzyki. To ma być przede wszystkim uczta dla oczu, więc intensywne zdjęcia wybitnego operatora Gilberta Taylora (zmarłego kilka dni temu) wysuwają się na pierwszy plan, nie przysłaniając jednak intrygi, która mimo prostego schematu absorbuje i niepokoi. Reżyser zdaje sobie sprawę, że czasem lepsze efekty osiąga się wówczas, gdy niektóre sceny rozgrywają się poza kadrem. Sfilmował więc tylko jedno morderstwo, a za drugim razem zamknął drzwi przed wzrokiem publiczności, zaś operatorowi kamery kazał wycofać się na ulicę. Wyszła z tego bardzo wymowna, pełna napięcia i grozy scena nakręcona w jednym ujęciu. Nie pierwszy raz okazuje się, że oklepane motywy tematyczne mogą zostać zaprezentowane z wyjątkowym kunsztem, inwencją i nieprzeciętną kompozycją kadrów.

Dla Hitchcocka intryga była tylko przykrywką dla zabawy filmowym językiem i gatunkowymi kliszami. Szał nie jest wyjątkiem - to doskonałe podsumowanie kariery mistrza suspensu. Mamy tu zestaw ulubionych tematów reżysera: brutalne zbrodnie, niesłusznie oskarżonego człowieka, niezbyt bystrych policjantów, faceta z zaburzeniami psychicznymi, a także skrupulatny i krytyczny w wymowie portret mieszczańskiej społeczności. Zasada, według której widz więcej wie od bohaterów również została zachowana. A na samym początku można dostrzec charakterystyczną posturę Hitchcocka w tłumie ludzi - gdy już mamy tę scenę za sobą możemy skupić się na akcji i postaciach pierwszoplanowych. Mamy tu także kilka scen sugerujących wisielcze poczucie humoru reżysera. Makabryczny jest fragment, w którym morderca próbuje odzyskać spinkę od krawata. Czarny humor widoczny jest także w wątku policjanta, który przeżywa tortury podczas obiadów z żoną gotującą dziwaczne potrawy. Zabawny wydaje się również fakt, że kobieta która z powodzeniem prowadzi biuro matrymonialne ma za sobą związek z socjopatą - człowiekiem szorstkim i obcesowym.

Scenariusz do filmu napisał dramaturg Anthony Shaffer, bliźniaczy brat Petera Shaffera (tego od Amadeusza). Z pewnością ów scenarzysta przyczynił się do sukcesu filmu. Na uwagę zasługuje wykreowana przez niego postać pierwszoplanowa. To nie jest charyzmatyczny bohater w stylu Jamesa Stewarta i Cary'ego Granta - typ grany przez Jona Fincha jest pozbawionym ogłady łajdakiem mającym problemy w kontaktach z kobietami. Pasuje więc do profilu gwałciciela i mordercy kobiet. Jego porywczy charakter, samotniczy tryb życia, alkoholizm i wyrzucenie z pracy za kradzież jeszcze dobitniej podkreślają, że ten człowiek, Richard Blaney, ma jakiś problem z psychiką. Twórcy nie próbują na siłę zdobywać sympatii dla tego człowieka. Wzbudza on współczucie, ale nie wyrozumiałość, jednak widz nie ma wyjścia i musi stanąć po jego stronie, gdyż nawet najgorszy wróg nie powinien cierpieć za cudze grzechy. Do ostatniej minuty trudno przewidzieć w jaki sposób może on wyjść z gigantycznych kłopotów w jakie wplątał się mimowolnie. Nie jest przecież ani zbyt inteligentny ani sprytny, zaś brawurowa ucieczka spod policyjnego nadzoru udaje się raczej z powodu nierozgarniętych gliniarzy, nie zaś bystrości umysłu Blaneya.

Niebanalne i wewnętrznie skomplikowane są w tym thrillerze wizerunki mężczyzn. Jon Finch (jako Blaney), Alec McCowen (w roli inspektora policji) i Barry Foster (jako nieobliczalny zbrodniarz - postrach Londynu) to zestaw bohaterów o urozmaiconym życiorysie i charakterze. Na pierwszy rzut oka są to normalni ludzie próbujący przystosować się do życia w społeczeństwie. Jeden próbuje utopić swoje zmartwienia w alkoholu, drugi próbuje zachować cierpliwość i opanowanie, a trzeci popełnia morderstwa na tle seksualnym - każdy z nich myśli że postępuje słusznie, że inaczej nie da się żyć. Największą sympatię i przychylność wzbudza więc opanowany i wytrwały inspektor policji, dla którego obiad z własną żoną jest większym koszmarem niż seria brutalnych zbrodni popełnianych w mieście. Słabości i niepowodzenia, nieporadność i nieprzystosowanie oraz trudne do zdefiniowania związki z płcią przeciwną czynią z tych facetów ludzi wiarygodnych i interesujących. Obsadzenie mało znanych aktorów jeszcze bardziej uwiarygodniło intrygę, a sam film okazał się nie tylko pełnym napięcia thrillerem, lecz przede wszystkim sugestywnym obrazem fobii, inklinacji i psychicznych odchyleń.

Hitchcock i Shaffer skutecznie przekonują, że nawet najbliższym znajomym nie można ufać, gdyż każdy może być mordercą. Ale równie dobrze każdy może stać się ofiarą mordercy lub ofiarą fatalnych zbiegów okoliczności. Richard Blaney ma po prostu pecha, znajduje się w niewłaściwym miejscu i czasie, spotyka się z niewłaściwymi ludźmi. To w połączeniu z nieposkromioną naturą przyczynia się do jego klęski. Pogłębia się jego rozpacz i rozgoryczenie, gdyż zdaje sobie sprawę jak żałosne było jego życie i jak bardzo je zmarnował. Dramatyczne przeżycia z pewnością dadzą mu do myślenia i pewnie uczynią z niego osobę bardziej dojrzałą i roztropną. O ile wyjdzie z tego cało! Hitchcock był jednak optymistą i wierzył że nie ma morderstw doskonałych, więc nie mógł pozwolić swojemu bohaterowi odsiadywać kary za cudze przestępstwa.

Powrót do Anglii stał się dla brytyjskiego filmowca chwilowym powrotem do najwyższej formy. Swoją precyzją, kadrowaniem i problematyką film przywodzi na myśl najwybitniejsze dokonania Mistrza. W latach 70. być może nie robił większego wrażenia, gdyż od czasu Bonnie i Clyde'a (1967) coraz więcej było na ekranach dzieł brutalnych i szokujących, przy których Szał wydaje się zbyt łagodny, stonowany i przestarzały. Jednak w przeciwieństwie do innych dzieł mistrza suspensu Frenzy jest filmem mizoginicznym, w którym kobiety są albo naiwnymi ofiarami albo wrednymi sukami. I w dodatku żadna z nich nie przypomina hitchcockowskich piękności w stylu Grace Kelly czy Very Miles. Film nie jest pod względem treści zbyt odkrywczy, ale jest doskonałym przykładem eleganckiego kryminału angielskiego, który właśnie w latach 70. przeżywał rozkwit za sprawą wytwornych ekranizacji prozy Agaty Christie. Co ciekawe, Anthony Shaffer napisał scenariusze również do trzech adaptacji powieści Christie. Szał to bardzo dobrze zaplanowane pożegnanie reżysera z kinem i gatunkiem, któremu poświęcił niemal całe swoje życie. Nie ma tu żadnego marnowania taśmy - od pierwszej do ostatniej sekundy film zadziwia błyskotliwym stylem, mistrzowską inscenizacją i wysoką temperaturą.

14 komentarze:

  1. Świetny film Mistrza. Jeszcze nie ostatni, ale arcydzieło, owszem. Lubie do niego wracać, gdy nadarzy się okazja, duża w tym zasługa także aktorów.
    Aż się uśmiechnęłam, na wspomnienie kolacyjnych horrorów policjanta. To jest dopiero poczucie humoru. :)Dzięki któremu zdolna jestem wybaczyć, nawet mizoginistyczny nastrój filmu, jak piszesz. Ja, o ile pamiętam, nie miałam takiego odczucia (może akcja mnie zbyt pochłonęła). Ale skoro tak uważasz, coś może być na rzeczy.
    Pamiętam, że bardzo fajny, był początek filmu, jak to u AH, ale tu jakoś szczególnie mnie ekscytował. Poszukiwanie spinki do krawata, także, no i dość brutalne jak na nobliwego dżentelmena kina sceny morderstwa, gwałtu. I to jest fajne, że starość nie stępiła pazurków reżyserowi. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeszcze tylko dodam, że jak zwykle bardzo solidna i ciekawa recenzja. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja nie mogę powiedzieć, że lubię do niego wracać, bo obejrzałem go niedawno dopiero pierwszy raz w życiu. Długo zwlekałem z oglądaniem go, gdyż byłem mocno rozczarowany ostatnim filmem Hitcha, "Intrygą rodzinną". Niedosyt był tym większy, że scenariusz do "Intrygi..." napisał autor filmu "Północ, północny zachód", jednego z moich ulubionych dzieł Mistrza. Obawiałem się więc, że starość jednak stępiła pazurki reżyserowi i "Szał" również okaże się rozczarowujący. Jednak okazał się miłą niespodzianką. A obejrzałem go zupełnie przypadkiem - przy przedłużaniu umowy na Cyfrowy Polsat miałem przez dwa dni za darmo kanał Cinemax i właśnie na nim pokazywany był ten film ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. 'Szał' wcale nie jest jakoś uderzająco archaiczny na tamte czasy. To takie trochę giallo a la Hitch, rok wcześniej również Argento zapodał najbardziej ''dusicielski'' ze swoich filmów - 'Cat O'Nine Tails'. Siłą tego filmu jest też Londyn i to, jak go pokazano ; żadnych studyjnych, sztucznych miejscówek ( co mnie u Hitcha czasami wkurwiało, zwłaszcza w 'Oknie na Podwórze') - bliżej temu do ''kina gniewnych'' - zatłoczone ulice, stragany, puby , cockneyowskie typy i brudne światło ; to nie odpicowany high life Anthony'ego Asquitha, ani imprezowy ''swinging London'' Antonioniego. To Londyn Joe Strummera.
    Taki nostalgiczny powrót do vaterlandu, jak ongiś John Ford miał z Irlandią.
    Scena zabójstwa Anne Massey, jest na pewno lepiej wykonana, niż najbardziej''drastyczna'' zbrodnia w filmografii Hitcha, w 'Torn Curtain', kiedy Paul Newman usiłuje zarezac agenta Stasi; strasznie nieporadnie wyreżyserowana i zagrana scena, w sumie komiczna.

    OdpowiedzUsuń
  5. Powstanie giallo zostało poniekąd zainspirowane dziełami Hitcha, więc myślę że w "Szale" reżyser tylko to potwierdził. Sztuczne miejscówki u Hitchcocka mi nie przeszkadzały, szczególnie w tak teatralnych filmach jak "Okno na podwórze". Atutem "Szału" jest z pewnością ukazanie Londynu, ale skoro przy filmie pracował specjalista od malowania tła Albert Whitlock to pewnie reżyser skorzystał z efektów mających ucharakteryzować prawdziwy Londyn ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Aktorzy w tym filmie nie są znowu tacy nieznani - Anna Massey (dziewczyna Jona Fincha) partnerowała Karlheinzowi Bohmowi w Peeping Tom (brzydki, niekochany, brytyjski kuzyn hiczkokowskiej Psychozy) Michaela Powella, a Billie Whitelaw (żoną tego faceta, który ukrywał Fincha - no wiesz, ta para, która wyjeżdża do Francji) była satanistyczną nianią z donnerowskiego Omena. A, no i Finch grał Makbeta u Polańskiego (Romana :)). Ale w sumie to racja, to raczej dobrzy, profesjonalni aktorzy niż rozpoznawalne gwiazdy.

    Mi się ten film nawet podobał, ale tak umiarkowanie - nie uważam go za arcydzieło. Wg mnie, widać w nim, że Hitch się starzeję i że nie nadąża za zmianami. Poza tym, tam była chyba taka trochę scenariuszowa głupotka - bo ta para, która wyjeżdża do Francji, to przecież wiedziała, że Finch nie zabił tej swojej dziewczyny, bo przecież spędził cały dzień w ich domu, no więc kiedy policja go złapała, to mógł o tym powiedzieć, policja by ich (to małżeństwo) znalazła i potwierdziliby jego alibi, i byłoby po sprawie... Przynajmniej tak mi się wydaje, że tam coś takiego było, już mogę nie pamiętać.

    W ogóle jeszcze ta scena jak ta para zostawia Fincha żeby wyjechać do Francji, to nieźle jajcarska jest: "Poszukuje cię policja w sprawie morderstw i gwałtów i wiemy, że jesteś niewinny, ale musimy jechać do Francji. Sorry, jakoś sobie poradzisz, nie?", a poprzedniego dnia mówili: "Wiemy, że jesteś podejrzany o morderstwa i gwałty, ale co tam, ukryjemy cię może wyjedziesz z nami do Francji załatwimy ci jakąś prace, będzie fajnie - nie bój nic" :D

    OdpowiedzUsuń
  7. Można to odbierać jako błędy lub nieścisłości, można to też uznać jako krytykę bezdusznego i obłudnego społeczeństwa ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. @Mariusz
    Wnętrza robili w studio, ale wszystkie miejskie ujęcia to naturalne scenerie - chocby centrum targowe w Covent Garden na West Endzie. To była podróż sentymentalna, Hitch tam się wychował.
    Mnie to badziewne ustrojstwo w 'Oknie...' odebrało połowę przyjemności z oglądania. Nie mogli zaadoptowac normalnego podwórka- ,,studzienki'' z fajną przeciwległą fasadą, aż taki problem?!
    @Daniel
    Moim zdaniem Hitch pokazał tu calkiem niezłą formę, jak na dziadka.
    'Szał' jest najbardziej obleśnym i przerysowanym z jego filmów, do tego mocno cynicznym i wolnym od tej całej studyjnej aseptyczności.
    No i jedynym w jego filmografii obrazem, gdzie mamy goliznę ; mało apetyczną ( mówiąc delikatnie), ale jednak.






    OdpowiedzUsuń
  9. @Mariusz
    "można to też uznać jako krytykę bezdusznego i obłudnego społeczeństwa ;)"

    Można, ale to jest tak śmiesznie i karykaturalnie zrobione, że ciężko taką krytykę traktować poważnie. W ogóle, przez kręcenie na lokacjach i dosadniejszą przemoc, zachowanie bohaterów wydawało mi się jeszcze śmieszniejsze i niepoważne, i zdawało mi się, że oglądam pastisz hiczkokowskiego thrillera... Zresztą, może taki był zamiar, nie wiem.

    A skoro mowa o pastiszach Hitchcocka, to High Anxiety Mela Brooksa jest przezajebisty :)

    @Simply
    "Moim zdaniem Hitch pokazał tu calkiem niezłą formę, jak na dziadka."

    Nie to, że się nie zgadzam, film się całkiem fajnie ogląd - po prostu ma trochę takie momenty uroczej nieporadności.

    Z "obleśnym Hitchcockiem" jest taki problem, że De Palma i Argento robili go o wiele lepiej niż sam Hitchcock :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Jak napisałem, najbardziej obleśnym ze wszystkich JEGO filmów. Wprawdzie Darek i Bronek :D tęgo czerpali z Hitcha, przede wszystkim z jego rozwiązań fabularnych ( zwłaszcza Bronek, który kanibalizował alfredowe motywy bez żenady ), ale wbrew pozorom, to jest nieporównywalnie różne kino : inne czasy, system produkcji, estetyka, język filmowy, dosłownie wszystko.

    OdpowiedzUsuń
  11. Wcześniej wspomniałeś o Il gatto a nove code, a De Palma, rok po Frenzy, zapuścił Sisters, więc czasy były mniej więcej te same. Chodzi mi o to, że ta, wtedy, reżyserska młodzież sprawniej potrafiła przenieść oblechę, wulgarność i przerysowaną przemoc (na które pozwalała już ówczesna mentalność) do swoich filmów. Właśnie może o to chodzi, że Hitch był z innej epoki, i to że kiedyś nie mógł pokazać pewnych rzeczy, i że kręcił w studiu itd. sprawiało, że jego filmy były bardziej spójne, a we Frenzy, ja odnoszę wrażenie, że on stara się nadążyć za nowymi czasami, ale wychodzi mu to trochę komicznie. Zgadzam się, że to jego najbardziej obleśny film, ale jak dla mnie to nie czyni go jednym z najlepszych (chociaż nie uważam też, żeby był zły).

    Hmm, tak jak teraz nad tym myślę, to może gdyby mistrz suspensu kręcił swoje filmy w bardziej współczesnych czasach, to wyglądałoby właśnie jak Frenzy, bo on chyba zawsze miał takie trochę rubaszne poczucie humoru, które bardziej pasowało do, bardziej, represyjnej mentalności swoich czasów. Pamiętam, North by Northwest kończy się tą sceną jak pociąg wjeżdża do tunelu i to tak więcej niż trochę sugeruje, co właśnie robią Cary Grant i Eva Marie Saint, i dzisiaj na to patrzymy: "Ach, te urocze wczesne lata 60.", a gdyby taka scena była z filmu z lat 70. to nasza reakcja byłaby bardziej w stylu: "Wtf!? Koleś, który to nakręcił ma mentalność dziesięciolatka, cy cuś?". (I jeszcze dodam, że ja bardzo lubię North by Northwest, żeby nie było.)

    OdpowiedzUsuń
  12. ".. Właśnie może o to chodzi, że Hitch był z innej epoki.."

    Właśnie. I miał już swoje lata,a całe jego filmowe życie związane było ze starym Hollywood, które współtworzył. Dla tego nie ukrywam, że patrzę na 'Szał' z pewną taryfą ulgową. Raczej staram się docenic te nowe odcienie, które tu Hitch wprowadził ( na swoją miarę ' każdy orze, jak może), niż chlastac po niedoskonałościach, przeciwstawiając temu propozycje młodych spadkobierców Hitcha , operujących zupełnie inną poetyką, ukształtowanych przez całkiem odmienną rzeczywistośc.


    OdpowiedzUsuń
  13. Ok, chyba masz rację, to jest właściwsze podejście do tego filmu :)

    OdpowiedzUsuń
  14. jeszcze nie widzieliśmy tego filmu i - póki co - tego nie nadrobimy. Ale tydzień temu zakupiliśmy kolejny pakiet filmów Mistrza i powoli przypominamy sobie obejrzane kiedyś dzieła lub odkrywamy te, których jeszcze nie widzieliśmy. A zatem: przyjdzie czas i na Szał ;-). Po tym co napisałeś, nie widzę innej opcji.

    OdpowiedzUsuń