Oczy bez twarzy

Les Yeux sans Visage (1960 / 88 minut)
reżyseria: Georges Franju
scenariusz i adaptacja: Pierre Boileau, Thomas Narcejac, Jean Redon, Claude Sautet na podst. powieści Jeana Redona; dialogi: Pierre Gascar

W roku 1960 nastąpił przełom w dziedzinie filmowego horroru. W Stanach Alfred Hitchcock szokował Psychozą, we Włoszech Mario Bava straszył Maską szatana, a we Francji Georges Franju zadziwił swoim finezyjnym thrillerem medycznym Oczy bez twarzy. Słynna amerykańska krytyk filmowy Pauline Kael powiedziała o filmie Franju, że to być może najbardziej elegancki film grozy, jaki kiedykolwiek nakręcono. Niewykluczone, że te słowa kryją sporo prawdy. To opowieść o szalonym medyku, który swojej oszpeconej córce pragnie przeszczepić twarz. Staje się ona królikiem doświadczalnym, ojciec robi na niej eksperymenty, które mają być przełomem w dziedzinie medycyny i nauki. Aby zdobyć skórę do przeszczepu porywa młodą kobietę o błękitnych oczach i na żywca wycina jej twarz skalpelem. Makabryczny, zdumiewający i poruszający film.

Najbardziej wzruszającą postacią jest córka wybitnego chirurga zmuszona nosić maskę z powodu deformacji twarzy. Mimo iż jest to postać jednoznacznie pozytywna nie jest nudna ani przewidywalna. Nie wiemy jak naprawdę wygląda, ale czujemy jaką może być osobą i jakie katusze musi przeżywać. Jej ojciec ma poczucie winy z powodu wypadku, który oszpecił mu córkę - aby naprawić błąd wykorzystuje swoje chirurgiczne umiejętności. I choć widz jest w stanie zrozumieć jego ból, rozpacz i desperację, to trudno sympatyzować z kimś o tak obsesyjnej i niezrównoważonej osobowości. Ten lekarz to w najlepszym przypadku szaleniec przekraczający dopuszczalne normy i granice, w najgorszym - pozbawiony skrupułów zbrodniarz. Negatywną postacią jest także jego asystentka, bez słowa sprzeciwu uczestnicząca w zbrodniczych praktykach ambitnego lekarza.

W latach 50. i 60. rządzili we francuskim kinie artyści nowofalowi, autorzy komedii i kryminałów oraz twórcy filmów płaszcza i szpady. Francuski horror stał gdzieś na uboczu, uczucie strachu to był luksus, na który mogli sobie pozwolić tylko wielbiciele kina brytyjskiego, amerykańskiego, włoskiego. Oczy bez twarzy to pozycja wyjątkowa w historii francuskiej kinematografii. Mimo iż reprezentuje niechciany gatunek jest pozycją wybitną, gdyż obok klasycznych elementów kina grozy cechuje się indywidualnym stylem oraz mistrzowską precyzją i konsekwencją w budowaniu nastroju. Scenariusz będący klasyczną opowieścią o szalonym naukowcu jest prosty i pozbawiony skomplikowanych rozwiązań fabularnych. Ale w tej prostocie tkwi potężna siła, która nie pozwala widzom oderwać wzroku od ekranu.


Makabryczna fabuła zyskała moc dzięki gustownej oprawie wizualnej i zwiewnej muzyce. Urodzony we Wrocławiu niemiecki operator Eugen Schüfftan stworzył nastrojowe obrazy, dalekie od nowofalowego realizmu, które wykreowały oniryczny klimat opowieści. Miał już spore doświadczenie w fantastycznej tematyce - robił efekty do słynnego Metropolis (1927) Fritza Langa. Natomiast Maurice Jarre, przyszły laureat trzech Oscarów, twórca wielu klasycyzujących kompozycji, w latach 50. dopiero uczył się swojego rzemiosła. Georges Franju musiał chyba nieco pohamować temperament kompozytora, bo jak na Maurice'a Jarre'a ścieżka muzyczna do filmu Oczy bez twarzy jest skromna i powściągliwa, pełna niedopowiedzeń, nie osiągająca wyraźnej kulminacji, tylko rozbrzmiewająca statycznie. I taki jest film, niby próbuje opowiedzieć historię, ale czyni to opieszale, sporo ukrywając, by poruszyć wyobraźnię.

Nie jest to film dla wielbicieli współczesnych horrorów, epatujących krwią i okrucieństwem. Nie brakuje tu makabry, ale jest ona ukazywana w sposób ostrożny i taktowny - ta wstrzemięźliwość i umiar robią jednak spore wrażenie. Znakomicie wybrano aktorów: Pierre'a Brasseura do roli nieobliczalnego naukowca, Alidę Valli do roli lojalnej pomocnicy i Edith Scob, której smutne i nieskalane oblicze można dostrzec tylko w jednym krótkim fragmencie, a jednak to wystarczy by ją polubić. Film Georgesa Franju nawet w czasach obecnych stanowi źródło inspiracji, czego przykładem jest jeden z ostatnich filmów Pedra Almodóvara Skóra, w której żyję (2011). Czarno-biały klasyk znad Sekwany to imponujący dreszczowiec. Pełno w nim fantastycznych kadrów, które wywołują silne wrażenia. Z motywu szalonego naukowca można było zrobić jarmarczną i wydumaną makabreskę w stylu amerykańskich filmów klasy B z lat 50. Na szczęście tak się nie stało - powstał film fascynujący, unikatowy, o wysokiej jakości artystycznej.

9 komentarze:

  1. Krótko i na temat. Bardzo fajny tekst, szczególnie ten fragment o luksusie uczucia strachu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Widziałem potwornie dawno, bez powtórki ani rusz.
    I mała uwaga na marginesie ; powinieneś więcej pisac o czarno-białych horrorach z przedziału 40 - 60 , bo dobrze czujesz te klimaty, co widac nie po raz pierwszy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak uda się obejrzeć jakiś porządny horror z tego okresu to chętnie poświęcę mu miejsce na blogu. Masz może jakąś konkretną horrorową propozycję z tamtych lat?

    OdpowiedzUsuń
  4. Okej, zaufam własnej intuicji, rzadko mnie zawodzi ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja osobiście przymierzam się do sprawdzenia dwóch tytułów z labelem Vala Lewtona :

    - ,, The Leopard Man'' Jacquesa Tournera 43' - pójście za ciosem po sukcesie ,, Cat People '' , film bardzo chwalony i ten sam kocur , co w ,, Ludziach-Kotach '' ( czarna pantera imieniem Dynamit )
    - ,, The Seventh Victim'' Marka Robsona 43' - tu z kolei ja intuicyjnie wyczuwam , że może byc git , a przede wszystkim to proto-satanic, w moim przypadku nieznajomośc tak żelaznej klasyki z ukochanej działki nie uchodzi .
    Hail Satan !

    OdpowiedzUsuń
  6. Z tym Lewtonem to bardzo dobry pomysł, też mam zaległości, a to przecież żelazna klasyka. Trzeba znać!

    OdpowiedzUsuń
  7. ... ,,Siódma Ofiara'' już się zasysa . Jak się dziś nie nawalę ( na co się zanosi ), to wieczorkiem zapodam .

    OdpowiedzUsuń