Biały Bizon

The White Buffalo (1977 / 97 minut)
reżyseria: J. Lee Thompson
scenariusz: Richard Sale na podst. własnej powieści

James Butler Hickok zwany Dzikim Billem wsławił się wieloma bohaterskimi czynami. Brał udział w wojnie secesyjnej i walkach z Indianami, zasłynął też jako porywczy i szybkostrzelny szeryf, rewolwerowiec i poszukiwacz przygód. Był tak dobry, że trzeba było mu strzelić w plecy aby go zabić. I tak właśnie zginął - podczas gry w pokera, gdy miejsce przy ścianie było zajęte, musiał więc usiąść tyłem do drzwi wejściowych. Biały Bizon J. Lee Thompsona nie jest biografią dzikiego szeryfa, ale zupełnie fikcyjną historią zaczerpniętą z literatury. Hickok zaprzyjaźnia się ze słynnym indiańskim wodzem Szalonym Koniem, a ich największym wrogiem nie są ludzie lecz wielki amerykański żubr. W ten właśnie sposób do skostniałych reguł westernu wkradły się elementy monster movie, które dodały filmowi oryginalności.

Na pojawienie się bizona nie trzeba długo czekać, pokazuje swoje oblicze już w początkowej fazie widowiska. Najpierw jako koszmar senny, potem już jako realne zagrożenie. We śnie nawiedza on Dzikiego Billa, który za swój nadrzędny cel uznaje wytropienie i zabicie bestii. Tylko tak może uzyskać spokój. Ale polowanie na bawoła jest dla niego także formą ucieczki od cywilizacji, do której nie pasuje. Stara się być dżentelmenem, ale jego lęki okazują się niebezpieczne dla otoczenia. Widać to już na początku, gdy zbudzony z koszmarnego snu, w stanie amoku, oddaje serię strzałów w sąsiednie łóżko. Gdy więc nadarza się okazja, wraz ze starym przyjacielem Charliem Zane'em wyprawia się do Black Hills w poszukiwaniu źródła swoich lęków. W trakcie wędrówki ratuje życie indiańskiemu wojownikowi, który ma z bizonem porachunki - zwierzę zaatakowało jego wioskę zabijając kilku mieszkańców.

Trzech bohaterów dzikiego zachodu, dzika przyroda i dzikie, nieoswojone zwierzę - tyle wystarczy by stworzyć przykuwające uwagę show. Mimo iż scenariusz nie ma wiele wspólnego z prawdą to akurat motyw z ginącymi bizonami jest jak najbardziej autentyczny. Pod koniec XIX wieku żubry amerykańskie faktycznie były zagrożone wyginięciem, masowo wybijane przez myśliwych zarówno białych jak i czerwonoskórych. Wielkie cielsko tego przeżuwacza mogło wykarmić całe indiańskie plemię, ale nie tylko dlatego je zabijano. Tępienie takich gigantów miało też wymiar symboliczny - człowiek stawał się twardszy i rozzuchwalony gdy powalił na ziemię taką bestię. No i głowa bizona wisząca na ścianie wyglądała imponująco - takim trofeum można było się pochwalić przed znajomymi. To jak skalp zdjęty przez Indianina - napełnia człowieka dumą, radością i honorem, jest dowodem męstwa.


Biały Bizon jest drugim z dziewięciu filmów J. Lee Thompsona, w którym główną rolę zagrał Charles Bronson. Jak zwykle oszczędny w gestach i słowach aktor po raz kolejny odgrywa rolę twardziela, do jakiej kwalifikują go warunki zewnętrzne. Brytyjski fachura J. Lee Thompson słynął z wydajnej współpracy z najlepszymi aktorami. White Buffalo pod tym względem i tak jest skromny, bo tu występuje tylko jeden, w dodatku niezbyt ambitny gwiazdor, któremu towarzyszy korowód mistrzów drugiego planu: Jack Warden, Slim Pickens, John Carradine, Stuart Whitman, Ed Lauter i Clint Walker (ogon w Parszywej dwunastce). Można też zobaczyć jak wyglądała Kim Novak 20 lat po pamiętnym występie w Zawrocie głowy.

Ważną postacią jest wódz Siuksów Szalony Koń, którego zagrał indiański aktor Will Sampson, znany m.in. z Lotu nad kukułczym gniazdem (1975). Hickok tłumaczy mu, że nie ma sensu walczyć z białymi, bo tak urośli w siłę, że rozdepczą Indian jak robaki. Ich walka jest więc z góry skazana na przegraną. Są jak te bizony skazane na wyginięcie. Akcja filmu rozgrywa się w 1874 roku, więc nad jednym i drugim bohaterem wisi fatum (obaj zmarli kilka lat później). Zarówno J.B. Hickok jak i Crazy Horse to relikty przeszłości, szukają śmierci i wkrótce ją znajdą - wtedy, gdy będą się najmniej tego spodziewać. Ten film wiele ma wspólnego z antywesternami, bo mimo iż akcja toczy się w okresie "klasycznym" to czuć zbliżający się zmierzch epoki.


Zdjęcia realizowano m.in. w Kanionie Bronsona, od którego gwiazdor Życzenia śmierci przybrał pseudonim w latach 50. (wcześniej nazywał się Charles Buchinsky). W tym kanionie znajdują się jaskinie i bloki skalne nadające się idealnie do westernów (a także do filmów science fiction o potworach). Atrakcją są sceny z tytułowym bizonem, pomysłowo zainscenizowane, powstałe przy pomocy włoskich specjalistów (Mario Chiari i Carlo Rambaldi). W takiej produkcji twórcy nie mogli się ustrzec kiczu, ale jak na ówczesne możliwości techniczne to i tak wyszło bardzo dobrze. Można nawet powiedzieć, że ten film wyprzedził swoją epokę, gdyż w latach 70. został niezrozumiany i poniósł klęskę w kinach, natomiast dziś ogląda się go z niekłamanym zdumieniem i podziwem. Z pewnością stworzenie tego dzieła było możliwe dzięki operatywności producenta Dino De Laurentiisa. Włoski przedsiębiorca niewiele na tym zarobił, ale widzowie otrzymali kawał fajnego widowiska, ciekawszego niż popisy kowbojów w rewii Buffalo Billa.

5 komentarze:

  1. Kim Novak po 20 latach wygląda rewelacyjnie.
    Bardzo lubię ten film, sceny z bizonem wypadły świetnie ( choć gdzieś tam mignął kawałek szyny , na której poruszał się animatoryczny model bydlęcia ) , fani analogowych efektów otrzymują pełną satysfakcję. Ale nie tylko to, cała opowieść jest wyjątkowo sprawnie poprowadzona, mamy tu pełny asortyment westernowych ingrediencji w bardzo solidnym wydaniu.
    ,, White Buffallo'' to na pewno ,must see' dla fanów Willa Sampsona, który zagrał tu zaskakująco ekspresyjnie, jego Crazy Horse szaleje , jak jeszcze żaden z jego wcześniejszych bohaterów, jest antytezą żywych posągów - Bromdena i Ten Bears'a.
    Znakomity występ zalicza też Slim Pickens.
    Co do filmografii J. Lee Thompsona, ze swej strony polecałbym szczególnie ,, The Passage'' 79' - wojenno-przygodowy flick z akcją w ośnieżonych Pirenejach, przez które baskijski góral ( Anthony Quinn ) przeprowadza do Hiszpanii żydowską rodzinę. Po piętach depcze im żądny krwi SS Haptsturmfuhrer - w tej roli genialnie zboczony Malcolm McDowell , który zmiata z powierzchni wszelkie granice zwyrolstwa i dobrego smaku, dając aktorski creepshow , jakiego w kinie wojennym jeszcze nie było.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie również podobały się efekty specjalne, pomysłowe i dobrze wykonane, nie chciałbym oglądać rimejku z nowoczesnymi efektami i komputerowo wykonanym potworem.
      Przeglądałem filmografię Thompsona i właśnie "The Passage" zwrócił moją szczególną uwagę. Chcę to obejrzeć!

      Usuń
  2. Powinien być na YT. oglądaj i zapodawaj reckę. Może go sobie też przypomnę - Malcolma nigdy dosyć.
    Ja bym sprawdził ,, Tarasa Bulbę'' z Brynnerem i Curtisem, tak z czystej ciekawości . Widziałem ukraińską wersję, która jest tak idiotyczna, ze bardziej chyba się nie da , Bohdan Stupka zdeklasował się koszmarnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podobno McDowell jest w tym filmie poniekąd pierwowzorem Hansa Landy z "Bękartów wojny". Postaram się w tym tygodniu obejrzeć.
      Po obejrzeniu "White Buffalo" oraz "Corri Uomo Corri" zdałem sobie sprawę, że nie widziałem jeszcze filmu Sollimy z Bronsonem, czyli "Miasto przemocy" (1970). Domyślam się, że też pewnie warto.

      Usuń
  3. Warto, choć nie jest to klasa ,, Revolveru''.
    Von Berkow McDowella nie jest w żadnym wypadku protoplastą Landy. To zupełnie inna kategoria filmowego naziola. Landa, to taki erudyta- smartass-ciota. Typ miękki, grożny wyłącznie za sprawą wybitnej inteligencji.
    Von Berkow to przerysowany do granic wytrzymałości psychol o jednoznacznie eksploatacyjnym rodowodzie. Nie dałby sobie wydzielić z bani gościowi z worem na głowie :-D
    Ich hiperekspresja w grze też jest innego rodzaju.

    OdpowiedzUsuń