reżyseria: J. Lee Thompson
scenariusz: Bruce Nicolaysen na podst. własnej powieści Perilous Passage
Podobnie jak w przypadku Białego Bizona J. Lee Thompson znów nie trafił w gust odbiorcy, dla którego film był przeznaczony. Na reżysera spadły gromy, bo film nie spełnił oczekiwań, okazał się inny niż być powinien. Gdy Thompson przystąpił do realizacji filmu wojennego z Anthonym Quinnem i plejadą brytyjskich aktorów to spodziewano się klasycznego akcyjniaka w stylu Dział Nawarony, gdzie Niemcy byliby tylko czarnymi pionkami przeznaczonymi do odstrzału. Zamiast tego mamy tu jednego z najbardziej wstrętnych, a jednocześnie niezmiernie karykaturalnych, portretów nazistowskiego złoczyńcy. Gdy jednak pominie się tę postać to pozostaje komiksowa i lapidarna opowieść sensacyjno-przygodowa osadzona w realiach II wojny światowej.
Wojna wydobywa z ludzi prawdziwą osobowość, odkrywa słabości, ale też pozytywy: odwagę w obliczu niebezpieczeństwa i solidarność w walce ze wspólnym wrogiem. Czołową postacią Przeprawy jest mieszkający w górach baskijski pasterz, który staje się mimo woli bohaterem. Być może posiada doświadczenie wojenne, bo Hiszpania przed rządami generała Franco była pogrążona w wojnie domowej. Ale gdyby siedział w swoim domu na odludziu, opiekując się swoimi owcami, to nigdy by się nie przekonał jaka determinacja i odwaga w nim drzemią. Dobrze zna okoliczne korytarze w Pirenejach, więc dostaje zadanie przeprowadzenia przez te góry wybitnego naukowca, profesora Bergsona. Komuś zależy, by go ocalić, gdyż posiada pożądaną wiedzę. Pojawiają się jednak dwa problemy, które utrudniają przeprawę: rodzina profesora będąca kłopotliwym ciężarem oraz podążający ich tropem inkwizytorski kapitan Von Berkow.
Wykreowana przez Malcolma McDowella postać hitlerowskiego zbrodniarza wzbudza odmienne emocje. Aktor preferował zupełnie inny styl aktorstwa niż jego starsi, bardziej powściągliwi i przez to popadający w rutynę koledzy po fachu. W tym samym czasie wcielał się również w tytułową postać w skandalizującym Kaliguli i rolę nikczemnego esesmana odegrał z podobnym brakiem subtelności i umiaru. Uczynił wszystko by widzowie znienawidzili tę postać. Von Berkow nie jest draniem wyjątkowym, bo faszyzm stworzył niezliczoną ilość takich jak on sadystów, którzy wykorzystując swoją pozycję nękali osoby z krajów okupowanych. Ale w całej powojennej historii kina trudno znaleźć podobnego w typie bohatera, tak komicznie porąbanego i odpychającego.
Druga połowa lat 70. to już nie był dobry czas dla Anthony'ego Quinna, który grał już w sposób arcybanalny: sucho i bez ikry. Dostawał wciąż główne role ze względu na uniwersalny wygląd, pasujący do każdej postaci. Kto w brytyjskim filmie bardziej pasowałby do roli Baska jeśli nie mówiący po angielsku aktor o meksykańskim rodowodzie? Grany przez Quinna bohater nie ma tu przeszłości ani nawet imienia, niewiele o nim wiadomo poza tym, że jest dobrym pasterzem dbającym o swoje owieczki. Z początku nie ma ochoty pomagać cudzoziemcom, lecz ci ludzie tak naprawdę niewiele się różnią od owieczek. Też mogą umrzeć, jeśli nikt ich nie nakarmi. Też mogą umrzeć, jeśli dopadną ich głodne wilki. Wilkami są przedstawiciele hitlerowskiego aparatu władzy: zwykli ludzie, których faszystowski system przekształcił w sadystów i prześladowców.
Aktorom drugoplanowym zapłacono, lecz wykorzystano tylko ich nazwiska. James Mason i Christopher Lee znaleźli się w obsadzie bo są znani, ale mało mieli do zagrania. Patricia Neal mogłaby wystąpić u Romero, bo wyglądała jak żywy trup, a Kay Lenz zmarnowała okazję do stworzenia przejmującej kreacji dramatycznej. Są jednak mocne atuty, które nie pozwalają o filmie zapomnieć: wciągający scenariusz wypełniony po brzegi akcją, pełnokrwisty czarny charakter, nieprzyzwoity humor (pas elastyczny ze swastyką) i odpowiedni stopień brutalności. Spiritus movens przedstawienia to kreacja Malcolma McDowella - jego sceny mają największy ładunek emocjonalny i najwyższy poziom suspensu. Pozytywnie na jakość obrazu wpłynęły chłodne miejsca akcji, sprawiające że widz czuje się niekomfortowo. Wspomnę też o muzyce Michaela J. Lewisa, w której tkwi jakaś nieopisana moc dodająca filmowi animuszu i doniosłości.
Wykreowana przez Malcolma McDowella postać hitlerowskiego zbrodniarza wzbudza odmienne emocje. Aktor preferował zupełnie inny styl aktorstwa niż jego starsi, bardziej powściągliwi i przez to popadający w rutynę koledzy po fachu. W tym samym czasie wcielał się również w tytułową postać w skandalizującym Kaliguli i rolę nikczemnego esesmana odegrał z podobnym brakiem subtelności i umiaru. Uczynił wszystko by widzowie znienawidzili tę postać. Von Berkow nie jest draniem wyjątkowym, bo faszyzm stworzył niezliczoną ilość takich jak on sadystów, którzy wykorzystując swoją pozycję nękali osoby z krajów okupowanych. Ale w całej powojennej historii kina trudno znaleźć podobnego w typie bohatera, tak komicznie porąbanego i odpychającego.
Druga połowa lat 70. to już nie był dobry czas dla Anthony'ego Quinna, który grał już w sposób arcybanalny: sucho i bez ikry. Dostawał wciąż główne role ze względu na uniwersalny wygląd, pasujący do każdej postaci. Kto w brytyjskim filmie bardziej pasowałby do roli Baska jeśli nie mówiący po angielsku aktor o meksykańskim rodowodzie? Grany przez Quinna bohater nie ma tu przeszłości ani nawet imienia, niewiele o nim wiadomo poza tym, że jest dobrym pasterzem dbającym o swoje owieczki. Z początku nie ma ochoty pomagać cudzoziemcom, lecz ci ludzie tak naprawdę niewiele się różnią od owieczek. Też mogą umrzeć, jeśli nikt ich nie nakarmi. Też mogą umrzeć, jeśli dopadną ich głodne wilki. Wilkami są przedstawiciele hitlerowskiego aparatu władzy: zwykli ludzie, których faszystowski system przekształcił w sadystów i prześladowców.
Aktorom drugoplanowym zapłacono, lecz wykorzystano tylko ich nazwiska. James Mason i Christopher Lee znaleźli się w obsadzie bo są znani, ale mało mieli do zagrania. Patricia Neal mogłaby wystąpić u Romero, bo wyglądała jak żywy trup, a Kay Lenz zmarnowała okazję do stworzenia przejmującej kreacji dramatycznej. Są jednak mocne atuty, które nie pozwalają o filmie zapomnieć: wciągający scenariusz wypełniony po brzegi akcją, pełnokrwisty czarny charakter, nieprzyzwoity humor (pas elastyczny ze swastyką) i odpowiedni stopień brutalności. Spiritus movens przedstawienia to kreacja Malcolma McDowella - jego sceny mają największy ładunek emocjonalny i najwyższy poziom suspensu. Pozytywnie na jakość obrazu wpłynęły chłodne miejsca akcji, sprawiające że widz czuje się niekomfortowo. Wspomnę też o muzyce Michaela J. Lewisa, w której tkwi jakaś nieopisana moc dodająca filmowi animuszu i doniosłości.
To nie był ,,pas elastyczny'' tylko suspensorium - majty ze specjalnym ochraniaczem na genitalia ; taki lekki ukłon w stronę ,, Mechanicznej Pomarańczy''. Jak Ci się ten typ bohatera ( i aktorstwa ) spodobał, to , jeśli nie widziałeś, obczaj ,, Hoodlum'' 97' Billa Duke'a - dramat gangsterski, gdzie Tim Roth gra Dutcha Schulta na podobnych rejestrach, co McDowell i ze zbliżonym rezultatem.
OdpowiedzUsuńZe znanych aktorów , można jeszcze wymienić Michela Lonsdale'a ( ,Dzień Szakala' ) , który miał niepowtarzalną okazję zakosztować domowej kuchni Malcolma :-D)))
McDowell to genialny aktor, który po początkowych sukcesach w ambitnych produkcjach, rozmienił się niestety na drobne . Czasem trafiały mu się perełki, ale od pewnego czasu brał role, jak leci, nie przebierając, a grał bardzo dużo. Trochę , jak Kinski, Reed, Silva , czy póżniej Keitel - mimo różnych przebiegów ich karier, od jakiegoś momentu lądowali na jednej prostej. Moi ulubieni aktorzy.
Gdzieś natrafiłem na informację, że suspensorium to właśnie pas elastyczny z ochraniaczem na genitalia. Ale ja się na tym nie znam, więc kłócić się nie będę ;)
Usuń"Hoodluma" nie widziałem, może wkrótce.
Kuchenna scena z Lonsdale'em - kapitalna :D
Z obejrzanych ostatnio :
OdpowiedzUsuń, Cold in July'' reż. Jim Mickle 2014
Po pełnej satysfakcji ( ,, Enemy'' ), skrajnie mieszanych uczuciach ( ,, Blue Ruin'' ) i rozczarowaniu na prawie całej linii ( ,, The Rover'' ) , jedziemy dalej z nowościami spod znaku ,,kryminał/thriller/dramat''. Magnesem do sięgnięcia po ,, Cold in July'' okazały się dla mnie dwa nazwiska, budzące jak dotąd same dobre wspomnienia . Reżyser Jim Mickle zaserwował bodaj najlepszy zombie-post apo ostatnich lat ( ,, Stake Land'' ) . Zaś Joe R. Lansdale - autor powieści , według której powstał film - zachwycił mnie opowiadaniem ,, Lato Wściekłego Psa'' , na które natrafiłem w antologii grozy ; wzorowy ,southern gothic'. Taki duet nie miał prawa dać dupy. I nie dał.
Teksas, przełom lat 80 i 90 . Richard Dane ( Richard C. Hall ) , żonkoś, tatuś, everyman i oprawiacz obrazków , pędzi żywot spokojny i szczęśliwy. Pewnej nocy , obudzony przez zaniepokojoną żonę , słyszy podejrzane odgłosy z sąsiedniego pokoju. Z trzydziestką ósemką w dłoni i duszą na ramieniu idzie tam i nakrywa włamywacza . Nerwy puszczają mu kompletnie i choć intruz zachowuje się spokojnie, Richard w panice oddaje strzał , kładąc go trupem na miejscu. Policja sporządza raport, czyn bez żadnych wątpliwości uznany zostaje za obronę konieczną. Jednak prawdziwe kłopoty Richarda zaczną się niebawem, gdy na horyzoncie pojawi się wypuszczony właśnie z więżnia ojciec zamordowanego, Russell ( Sam Shepard ) , który nie zamierza puścić tego płazem. Zaczyna osaczać rodzinę Richarda . Robi się klimat wypisz wymaluj, jak z ,,Przylądka Strachu'' . Nieoczekiwanie dochodzi do gwałtownego zwrotu o 180 stopni, gdy Richard przypadkowo natrafia na informację, która stawia dotychczasowe wydarzenia pod gigantycznym znakiem zapytania . Role zaczynają się odwracać...
Ale to wszystko, jest tak na prawdę dopiero początkiem nieprzewidywalnej, naznaczonej tragicznym piętnem opowieści. Znakomicie wyreżyserowany, oldskulowy , niskobudżetowy neo noir w najlepszej tradycji Dona Siegela . Do tego nietypowy dramat egzystencjalny o tym, jak niejako wbrew sobie człowiek zdolny jest kompletnie zboczyć z utartego szlaku stabilnej codzienności i podryfować na całość w głębię niebezpiecznej rozgrywki, o którą otarł się bardziej powierzchownie, niż na początku sądził.
Story rozwija się płynnie i bardzo rzeczowo, Mickle nie pozwala sobie na żadne artystowskie celebry . Aktorzy świetnie zrealizowali się w tej konwencji, . Richard C. Hall i Sam Shephard grają oszczędnie, z wyczuwalnym podskórnym napięciem . Ale moim prywatnym faworytem jest tu Don Johnson , jako detektyw-killer- teksański miglanc w stetsonie i co rusz to innej , ręcznie wyszywanej koszuli , który jeżdzi malinowym Cadillacem Eldorado z lat 70' i jest w ogóle zakurwisty , rewelacyjnie wygląda ( czas się go nie ima ) i powinien zaliczyć wielki comeback na miarę Travolty w ,, Pulp Fiction''.
Do tego nastrojowy soundtrack Jeffa Grace'a, baaardzo carpenterowski.
Polecam
Mickle to niezły zawodnik, tak w ogóle. Mulberry St, Stake Land i rimejk Somos lo que hay - to wszystko solidne rzeczy. Koleś chyba należy do tego całego kółka różańcowego amerykańsko-mumblecore'owych gatunkowców, razem z Ti Westem (The House of the Devil, The Innkeepers), Adamem Wingardem (You're Next), Larry'm Fessendenem (Wendigo), czy E.L. Katzem (Cheap Thrills).
UsuńPo raz kolejny udało Ci się mnie namówić, tym razem na obejrzenie filmu nowego, jakich na blogu jest mało. Nie znam tego Jima Mickle'a, więc należałoby poznać. Widzę że w obsadzie jest serialowy Dexter, czyli Michael (a nie Richard) C. Hall. Już namierzyłem ten film i obejrzenie go jest tylko kwestią czasu.
UsuńHej Simply, a widziałeś Child of God Jamesa Franco? Ja wczoraj oglądałam. Film na podstawie powieści McCarthy'ego. Chyba średnio przyjęty przez krytyków - As I Lay Dying (adaptacja Faulknera), które Franco zrobił w tym samym czasie, z tą samą obsadą i o podobnym klimacie, było chyba lepiej przyjęte. Ja nie widziałem As I Lay Dying i nie czytałem Child of God, ale podchodząc na sucho do filmu Franco byłem mile zaskoczony. Film osadzony w amerykańskim zadupiu lat 60. i z folkowo-blugrassowym soundtrackiem, przez co kojarzy się trochę z jointami Waltera Hilla i Ry'a Coodera z pierwszej połowy lat 80. (The Long Riders, Southern Comfort i Crossroads), a ty chyba lubisz te klimaty. Poza tym, biorąc pod uwagę bidę panującą w horrorach, film jest ciekawą propozycją dla fanów gatunku, gdyż mamy tutaj powolne studium człowieka odrzuconego przez społeczeństwo i przeobrażającego się w obleśnego, zdziczałego seryjnego mordercę (trochę jak The Face That Must Die Ramsey'a Campbella, tylko że zamiast Liverpoolu, w tle jest amerykańska prowincja). Brawurowa rola Scotta Haze'a - prawie cały film chodzi po lasach ze strzelbą, zagilony i mamroczący tak, że nie można go zrozumieć. Film był chyba kręcony cyfrowymi kamerami, więc wygląda tanio, ale ma to swój urok (jeszcze bardziej kojarzy się z niskobudżetowym horrorem).
Usuń@ Mariusz
OdpowiedzUsuńNo to sam widzisz jaki ze mnie antyserialowiec . To tak, jakbym napisał, że Zdzisław Mikulski grał Klossa .
@ Daniel
,, Mulberry..'' i ,, We Are..'' Mickle'a muszę koniecznie obadać, ten gość to strasznie solidna firma , a to w obecnych czasach raczej nieczęste zjawisko. Przede mną też nowy Ti West , przed którym się jakoś wzbraniam, bo found footage'u nienawidzę ( ale pewnie najpierw nadrobię japoński ,, Noroi ',' ponoć w tej konwencji mistrzostwo ).
Larry'ego Fessendena niezmiernie cenię i podziwiam za ,,Wendigo'' ( nie mogłem po tym zasnąć, wstrząsająca rzecz ) i ,, The Last Winter'' ( przeciekawy dylemat ekologiczny + wyczesany jak należy klimat ) , tylko te cyfrowe efekty za 10 centów smrodzą u niego, jak ciężki chuj . Ten nowy film o wielkiej rybie słodkowodnej mam w najbliższych planach , choć wszędzie to gnoją na całego . Nie wykluczone, że są w błędzie :D
,, Dziecię Boże'' , to wolałbym przeczytać , książka ponoć genialna i jedna z najlepszych Cormaca. Film podobno ( jeśli mam wierzyć swoim sprawdzonym informatorom ) do powieści się nie umywa . Tak było z ,, The Road''.
Towarzysz Simply wyznaczył słuszną koncepcję. Na "Cold in July" trafiłem trochę przypadkiem, ale świetny film. Nieźle manewruje widzem. Ja z początku sądziłem, że to będzie jakiś dramat gościa, który zastrzelił włamywacza, ciągnie po sądach itd. Później przez jakiś czas wydawało się, że pójdzie to w stronę właśnie "Przylądka Strachu" i prześladowania głównego bohatera. A potem poszło w zupełnie niespodziewaną stronę. I nastąpiło - pardon le mot - ostre pierdolnięcie, ale w dobrym stylu. No i Don Johnson jak detektyw-hodowca świń z Południa - klasa.
OdpowiedzUsuń@Simply
OdpowiedzUsuń" i powinien zaliczyć wielki comeback na miarę Travolty w ,, Pulp Fiction''."
POWINIEN JUŻ K.... DAWNO. Za chwilę z cienia wychodzi Michael Keaton, Don będzie następny.
A chuja tam dawno, właśnie teraz jest dla niego idealny moment.
OdpowiedzUsuń