Quentin Tarantino. Rozmowy

Wydawnictwo: Axis Mundi
Rok wydania: 2014
Autor: Gerald Peary

„Moje filmy są boleśnie osobiste, ale nigdy nie próbuję ułatwiać widzom zrozumienia, do jakiego stopnia mówią o mnie. Na tym polega moje zadanie, by sprawić, że twórczość będzie osobista, ale w zawoalowany sposób - tylko dla mnie i moich bliskich powinno być czytelne, na ile jest to osobiste. Na przykład Kill Bill jest niezwykle osobistym filmem”. To jeden z fragmentów publikacji Geralda Peary'ego, który zebrał najciekawsze wywiady z Quentinem Tarantino pochodzące z różnych etapów jego kariery - od 1992 do 2012, czyli od Wściekłych psów do Django. Dla fanów tego artysty - reżysera, pisarza i aktora w jednej osobie - jest to lektura obowiązkowa. Jest jak rozmowa z prawdziwym pasjonatem i gawędziarzem potrafiącym z wielkim entuzjazmem opowiadać o filmach, które uwielbia i reżyserach, których podziwia.

Czytając te wywiady można lepiej poznać autora Pulp Fiction. Ale nie do końca, bo Quentin wiele stara się ukrywać, mało mówi o życiu prywatnym, dużo więcej o kinie. Nie obgaduje przyjaciół, tylko szczerze opowiada o swoich inspiracjach. Bywa i tak, że żali się na krytyków, którzy czasem bezmyślnie go atakują, pisząc o jego aktorstwie coś w stylu „Nie chcemy oglądać jego gęby na ekranie”. Quentin Tarantino w rozmowach z dziennikarzami ujawnia, że aktorstwo to dla niego równie poważna sprawa co reżyseria i pisanie scenariuszy. Aktorstwo to jedyny kierunek jaki studiował i gdy reżyserował Roberta  De Niro świerzbiło go, by zagrać u jego boku. Z czasem jego stosunek do aktorstwa uległ zmianie - w późniejszych wywiadach już mówił, że granie w filmach przestało go interesować. Nie jest złym aktorem (w Od zmierzchu do świtu jest wiarygodny), ale z pewnością jako scenarzysta i reżyser ma więcej do powiedzenia.

Quentin z czasów Wściekłych psów i Quentin z czasów Bękartów wojny to już nieco inne osoby. Może nie stał się przez te lata bardziej dojrzały, bo już jego debiut był bardzo dojrzałym i przemyślanym dziełem autorskim, ale zmienił się jego osąd na pewne sprawy. Do czasów Kill Billa lubił mówić o filmach, które go inspirują, potem jednak zaczęła mu nieco przeszkadzać etykieta pasjonata kina. Bo krytycy upodobali sobie zabawę „z jakich pozycji reżyser czerpał inspiracje”, robiąc z niego epigona. Aby w pełni docenić talent tego twórcy nie należy na jego filmy patrzeć jak na miks oldskulowych produkcji. Owszem, Tarantino miksuje style, gatunki i cudze pomysły, ale robi to w taki sposób, że z tej mikstury powstaje unikatowe dzieło o wyjątkowym smaku. Bękarty wojny i Django tylko tytułami nawiązują do konkretnych włoskich obrazów, fabularnie i stylistycznie nie mają z nimi nic wspólnego.


Z tej serii wywiadów wyłania się człowiek inteligentny, którego trudno zagiąć jakimkolwiek pytaniem. Potrafi być samokrytyczny, ale bez fałszywej skromności, nie prawi morałów w stylu „zemsta nie popłaca”, umie jasno sprecyzować jaki efekt chciał osiągnąć na ekranie. Ale wszystkiego nie zdradza, by widzowie sami dopowiedzieli sobie niektóre rzeczy (z książki nie dowiecie się, co to są rezerwuarowe psy z tytułu jego debiutu). Gdy ktoś mówi, że jego film wygląda kiczowato to on nie udaje, mówiąc że taki był jego zamiar. Przyznaje, że tworzy kino komercyjne, ale nie ukrywa że chce być artystą tworzącym prawdziwą sztukę. To buntownik sprzeciwiający się klasycznym regułom narracji filmowej, żądający pełnej swobody twórczej, rozmawiający z aktorami na planie tak jak z kumplami na imprezie. Uwielbia przemoc, ale tę filmową, nie prawdziwą. Posiada ogromną wyobraźnię, wrażliwość i moc sprawiającą, że wymyśleni przez niego bohaterowie naprawdę ożywają na oczach widzów.

Pam Grier i QT na planie Jackie Brown

Jeśli czytaliście lub oglądaliście jakieś wywiady z Quentinem Tarantino to niektóre odpowiedzi was nie zaskoczą. Jeśli nie oglądaliście wszystkich jego filmów to najpierw powinniście obejrzeć, bo reżyser wspomina o niektórych twistach i zakończeniach. Dzięki tej książce można lepiej zrozumieć tego elokwentnego filmowca, poznać jego sposoby myślenia, poglądy, tajniki pracy, źródła inspiracji. Jego filmy też stają się dzięki temu bardziej zrozumiałe, bo Quentin potrafi doskonale wyjaśnić zastosowanie każdego pomysłu. Gdy mu powiecie, że jakaś scena jest niepotrzebna albo bez sensu to on wam powie dlaczego znalazła się w filmie. I wtedy inaczej spojrzycie na jego pracę. Ten człowiek doskonale wie czego chce, każdy jego obraz dopracowany jest w szczegółach od początku do końca. Po przeczytaniu książki na pewno ponownie będziecie chcieli obejrzeć jego dzieła. Ja muszę koniecznie powtórzyć Jackie Brown, bo gdy Tarantino powiedział, że to jest film do spędzania czasu z bohaterami to aż mi się głupio zrobiło, że do tych bohaterów już nie wróciłem, zadowalając się jednym seansem.

17 komentarze:

  1. Wypisałem i podlinkowałem te źródła inspiracji u siebie, jednak tego jest tyle, że sam wiesz... :) Jeżeli chodzi o Jackie Brown po przeczytaniu towarzyszyło mi to samo uczucie. Zresztą... po lekturze miałem ochotę obejrzeć raz jeszcze całego Tarantino. Na niektóre sceny miałbym zupełnie inne spojrzenie, chociażby ze względu na anegdoty (jak sprawa z Buscemim we Wściekłych Psach).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A propos tej anegdoty z Buscemim to masz na myśli ten fragment: "wyciągasz spluwę, opróżniasz magazynek, wsiadasz do samochodu i ... jeśli będzie zielone - odjeżdżasz"? To było dobre, uśmiałem się :D :D

      Usuń
    2. Tak. "Jak to zielone!?!?" Fajna partyzantką to zalatywało. Bierzemy kamery i kręcimy. Całość wydaje się aż nieprawdopodobna. Tzn. cała ta historia z debiutem. Jeżeli nie ma tu jakiejś rzeczy o której Quentin nie mówi, to musiał mieć po prostu masę masę masę zajebistego szczęścia. Chodzi o kontakty, dojście do kogoś ważnego kto przeczytał scenariusz itp. Przecież jest z pewnością masa równie wartościowych scenariuszy jak "Wściekłe Psy" gdzieś pochowanych po szufladach. Dlaczego więc Quentinowi się udało? Może mam małą wiarę w człowieka, albo za dużo filmów oglądałem. Z jednej strony cieszyć się trzeba, że gdzieś na początku kariery nie został zrobiony w chuja i mu się udało.

      Usuń
    3. Bo trafił na rzutkiego producenta w swoim wieku , który był ex tancerzem :D
      Lawrence Bender też był na samym początku drogi, łączył ich podobny dziki pałer i przede wszystkim ten sam głód . Bender poganiał skrypt , gdzie się dało . Telefony się nie urywały, ale w pewnym momencie zadzwonił ten jeden :
      - Słucham ?
      - Harvey Keitel z tej strony.
      Bender w pierwszej chwili pomyślał, że ktoś sobie jaja robi.I to był przełom . Keitel oświadczył, ze wchodzi w imprezę z mety i oprócz entuzjazmu zaoferował wkład finansowy w produkcję . On nie miał wtedy statusu gwiazdy , ale w zgodnej opinii uchodził za jednego z najwybitniejszych aktorów na planecie . I poleciało, raz dwa pojawili się inni.

      Usuń
  2. Inspiracja, to jest alchemiczne pojęcie. To może działać wieloma nieprzewidywalnymi kanałami , o jakich nawet nam się nie śni, przynajmniej większości. Procesu twórczego nie da się wyrazić w formie wzoru , czy aksjomatu.
    Np. Dario Argento w jednym z wywiadów, wspominając pracę nad scenariuszem do ,, Once Upon a Time in the West'' podkreśla , ze Leone kazał jemu i Bertolucciemu obejrzeć kilka razy pod rząd ,, Johnny'ego Guitar'' Raya i ,, The Searchers'' Forda i dopiero wtedy zasiąść do pracy nad skryptem. I co, teraz mam obowiązek zapuścić film Leone i na chama szukać związków z tamtymi dwoma ? Bo jak nie , to muszę się poczuć głupio ? Takiego wała . Mogłem za sprawą przypadku na tę informacje nie trafić , ale skoro jednak trafiłem, to jakoś wcale nie czuję ciśnienia na dyskredytowanie mojego wcześniejszego odbioru ,, Once upon a Time...'' , jako niepełny .
    Na planie ,, Pikniku Pod Wiszącą Skałą'' puszczano muzyke Alana Stivella , ten film został de facto nakręcony przy dżwiękach celtyckiej harfy, Peter Weir wybrał taki właśnie audialny pejzaż, który cały czas doładowywał aktorów , ekipę i jego , wprowadzając pewną nieustanność pożądanego nastroju. Ale w ścieżce dżwiękowej już Stivella nie było, tylko Zamfir , Bach, Mozart....
    Można obejrzeć ,, New Jork Rippera'' i śmiało zabrać się za kręcenie komedii romantycznej. Bo inspiracja , to bardzo często doładowanie się kwantem pewnej energii, którą ( podobnie jak lokomotywa ciepło ) zamieniasz na pracę.
    @ Patryk
    Ile do tej pory obejrzałeś z tej listy , skoro uznałeś ją za tak ważną ? Tylko się brakiem czasu nie wymawiaj , bo na blogu recenzje zamieszczasz z imponującą regularnością.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czepiasz się tej listy. Nie napisałem że jest ważna, uznałem ją za ciekawą. Miałem frajdę, że wypisałem sobie te tytuły i mogę do nich zajrzeć w każdym momencie. Już ustaliliśmy, że nie trzeba się rzucać na wszystko co QT zapodaje. Dla mnie to ciekawostka, z której miałem nadzieję ktoś skorzysta. Nigdy nie miałeś tak, że coś kupiłeś, dostałeś i nigdy tego nie wykorzystałeś? Ja mam tak bardzo często, chociaż się próbuję powstrzymać. Ostatnio pamiętam jak było wydanie kioskowe serii Thorgal, no i napaliłem się że znowu będę zbierać, bo to przecież Thorgal. Kupiłem pierwsze, po tygodniu przeczytałem. Kupiłem drugie, leży nieodpakowane. No i co mam zrobić. Nie kupiłem trzeciego. Wracając do inspiracji, to u QT opierały się czasem na zapożyczeniu jakiegoś pomysłu na scenę. Inspiracja jako taką, jest u mnie (tak jak piszesz o historii z planu Pikniku) jest dodatkowy silnik do pracy, jak właśnie muzyka. Muzyka daje zajebisty podkład pod coś co robisz, własnie jako inspiracja. Kiedyś grałem sporo w RPG (takie z mistrzem gry jeżeli kojarzysz) i jako Mistrz Gry zawsze puszczałem drużynie pod przygodę właśnie muzykę. To dawało fajny klimat i właśnie inspirowało grupę do działania.

      Usuń
    2. To prawda, inspiracja nie musi oznaczać podkradanie konkretnych pomysłów. Bywa i tak, że nieświadomie korzysta się z podobnych patentów. Na przykład w scenie ucieczki Shosanny jest ujęcie przez framugę drzwi, które może kojarzyć się z "Poszukiwaczami" Forda, ale Tarantino zapewnia że nawet gdyby John Ford się nie urodził to on i tak wpadłby na ten pomysł. Zaskoczyło mnie także, że przed "Kill Billem" Quentin nie oglądał "Panny młodej w żałobie" Truffauta, a przed "Bękartami" nie widział "Alamo" Wayne'a, chociaż wykorzystał temat Tiomkina z tego filmu.

      Usuń
    3. Ja na przykład nie widziałem ,, Czarnego Orfeusza'' a temat muzyczny znam :D

      Usuń
  3. ,,...Już ustaliliśmy, że nie trzeba się rzucać na wszystko co QT zapodaje....''
    Ja ustaliłem :-D
    A BTW czego Ty słuchasz, bo nigdy się z tym nie ujawniałeś ( poza tym, że nie lubisz country, to o Twoich upodobaniach muzycznych nic mi nie wiadomo )

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. koniec podstawówki i początek liceum polski punk (ksu, defekt muzgó). środek liceum Pink Floyd, Marillion. Później Faith No More. Przez chwilę polski hardcore - 1125 i długo Schizma. Później przeszedłem na ciemną stronę mocy i słuchałem deep house, trance itp. No ale udało się wyjść na światło dzienne i teraz słucham radia :)

      Usuń
  4. , Władka' wciągałeś ?

    OdpowiedzUsuń
  5. nekrolog :
    27 lutego zmarł Leonard Nimoy ( 83 ) , aktor praktycznie jednej roli, którą grał przez większość życia - Spocka w serialu , Star Trek'' , i jego licznych rebootach i kinowych wersjach ( jedną nawet wyreżyserował ) . Bardzo dobrze zagrał lekko demonicznego psychiatrę w w remake'u ,, Inwasion of Body Snatchers'' Philipa Kauffmana z 1978 .
    Warto też odnotować jego występ w westernie ,, Catlow'' Sama Wannamakera 72' , gdzie gra bad guya, nosi brodę i nago walczy wręcz z Yulem Brynnerem ( ubranym ).
    RIP

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widziałem ten western, często jest pokazywany na TCMie pod tytułem "Aresztuję cię, przyjacielu".

      Usuń
  6. To nawet grali w kinach w 70' ( pod takim właśnie tytułem ) . Całkiem przeciętna rzecz , za bardzo komediowa , Nimoy przez tą brodę praktycznie nie do poznania - ale jako bad guy moim zdaniem wypadł świetnie, choć mogło być go zdecydowanie więcej , Brynner zaskoczył, bo takiego wesołka, to chyba jeszcze nie grał, zaś Dalilah Lavi ( Whip & Body ) wyłącznie dla dekoracji . Za to Richard Crenna się imo ni cholery do westernów nie nadaje : zblazowany i wydelikacony , wygląda jak jakiś urzędnik niższego szczebla na wywczasach zdrowotnych w Ciechocinku . Niewiele lepiej wypadł w ( dużo ciekawszym ) eurowesternie ,, The Man Called Noon'' Petera Collinsona , gdzie grał killera z amnezją , który na podstawie reakcji obcych ( ?? ) sobie ludzi rekonstruuje stopniowo swą przeszłość i dowiaduje się , jakim był skurwysynem + dużo akcji + Stephen Boyd.
    ,,Catlow'' -3/6
    ,, The Man Called Noon'' 4/6

    OdpowiedzUsuń
  7. Głupoty wypisuję :D Dalilah Lavi właśnie tam dala ostrego czadu, jako partnerka Brynnera . Agresywna dzika baba, przed którą musiał spierdalać gdzie pieprz rośnie, jak się na niego wkurwiła , bardzo , bardzo przekonująca . Ona z kolei do westernu pasuje , jak ulał.

    OdpowiedzUsuń
  8. Nic więcej nie dodam, bo zgadzam się z Tobą w zupełności. Zresztą wiesz, że za westernami komediowymi nie przepadam, a ten należał niestety do tych mniej interesujących, pozbawionych polotu.
    "The Man Called Noon" nie widziałem.

    OdpowiedzUsuń