...tick... tick... tick...

(1970 / 100 minut)
reżyseria: Ralph Nelson
scenariusz: James Lee Barrett

Przez niemal 50 lat amerykańska kinematografia z Johnem Fordem na czele podsycała rasową nienawiść przekonując o wyższości jednej rasy nad drugą, ale w latach 60. to się zmieniło. Prokurator generalny Robert Kennedy podjął kroki mające na celu walkę z rasizmem i Hollywood poparło tę zacną ideę. Nawet John Ford uległ ówczesnym nastrojom, realizując Sierżanta Rutledge'a i Jesień Czejenów, zaś nagrodzony Oscarem film W upalną noc zainicjował serię obrazów, których pozytywnym bohaterem był Afroamerykanin. Powstał nawet osobny gatunek blaxploitation, cechujący się specyficzną aurą. Gdzieniegdzie słychać było echa wojny secesyjnej. Stany północne zaakceptowały zmiany i dostosowały się do nowych reguł, ale na Południu wciąż jeszcze było widać dawne zwyczaje, dochodziło nawet do linczów.

Rzecz dzieje się w małym miasteczku Colusa położonym w Kaliforni, w południowo-zachodniej części Stanów Zjednoczonych. Murzyni cieszą się z dopiero co uzyskanych praw wyborczych, które zamierzają dobrze wykorzystać. Wybierają więc czarnoskórego obywatela, Jimmy'ego Price'a, na stanowisko szeryfa. Ludziom o jaśniejszej karnacji, którzy w miasteczku stanowią mniejszość (skoro ich kandydat przegrał) popadają w nerwowy nastrój i chcą pokazać czarnuchom kto tu właściwie rządzi. Zastępcą Price'a zostaje oczywiście Murzyn, bo żaden biały nie zgodziłby się zostać „przydupasem czarnucha”. Już nie chodzi tylko o to, że wszyscy są rasistami, ale w mieście gdzie działa organizacja w typie Ku Klux Klanu lepiej po prostu trzymać z tymi, którzy nie staną się ofiarami złośliwości, agresji czy linczu.

Nie jest to jednak film tak czarno-biały jak się na pozór wydaje. Dochodzi przecież do takiej sytuacji, że biały kierowca zabija białą dziewczynkę, a Murzyn gwałci czarną 15-latkę. W ten sposób autorzy jasno potwierdzają, że kolor skóry nie ma właściwie żadnego znaczenia. Każdy może być przestępcą, każdy może być ofiarą. Jimmy Price chciałby być uczciwym szeryfem, ale nie wiadomo czy mieszkańcy pozwolą mu być uczciwym. Prawdziwą próbą jego charakteru okaże się aresztowanie syna bogatego obszarnika z sąsiedniego hrabstwa. Nie trzeba już chyba dodawać, jaki ma kolor skóry, wystarczy powiedzieć że z każdą minutą sytuacja w mieście destabilizuje się, atmosfera się zagęszcza, zaś obywatele mają twardy orzech do zgryzienia.


Ralph Nelson to jest człowiek, który doprowadził czarnego Sidneya Poitiera do zwycięstwa w walce o Oscara, otwierając tym samym wrota do sławy innym Murzynom. Z tej szansy skorzystał m.in. amerykański futbolista Jim Brown. Dzięki sprawności fizycznej trafił na plan Parszywej dwunastki (1967) Roberta Aldricha i potem poszło już z górki - zaczął dostawać role główne, najczęściej w filmach akcji, gdzie nie wymaga się intensywnego aktorstwa. W filmie Nelsona stworzył interesującą, choć jednowymiarową postać stróża porządku publicznego. Ale nie mógł się równać z aktorami ze „strefy oscarowej”, którzy mu partnerowali. Wobec tego znacznie ciekawiej wypadł George Kennedy jako były szeryf, który tak przywiązał się do blaszanej gwiazdy, że jest totalnie załamany i przybity. Najlepszy jednak w moim mniemaniu jest Fredric March w roli burmistrza. To dosyć zabawna postać - dziarski staruszek rządzący mieściną o współczesnym wyglądzie i zwyczajach z Dzikiego Zachodu.

Raczej nie powinno dziwić, że ...tick... tick... tick... trwał w cieniu innych, bardziej emocjonujących filmów z tamtych lat, bo jest on dość zwyczajny i zniuansowany. Niemniej jednak czas obszedł się z nim dosyć łagodnie. Gdzieniegdzie można się dopatrzyć jakichś rys, ale wciąż widać, że to produkt dobrej jakości stworzony przez porządną firmę (MGM) i solidnych fachowców. Wydarzeniom przygrywa pogodna, rytmiczna muzyka country (np. Gentle On My Mind), a napięcie rozładowują sceny humorystyczne, których jest zaskakująco wiele. Dialogi są dobre i dosadne (z dominującą rolą słowa „czarnuch”), a na wspomnienie niektórych scen pojawia się szczery uśmiech. Galeria postaci jest urozmaicona, zaś aktorstwo nie budzi zastrzeżeń (także na drugim planie, udane występy zaliczyli Don Stroud i Clifton James). Obejrzałem ten film dwukrotnie i pewnie jeszcze nie raz do niego wrócę. Obraz Nelsona ogląda się z niekłamaną przyjemnością. Jest niezłą wizytówką epoki - czasów przemian obyczajowych i prawnych, a także pozbawionym patosu apelem o tolerancję, solidarność i poszanowanie prawa.

5 komentarze:

  1. Oho, właściciel TCM :)

    Jak u siebie napisałem: "zawsze dobrze zobaczyć George'a Kennedy'ego. Póki wciąż żyje."

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam wrażenie, że widziałem już wszystkie filmy z TCM-u, bo od pewnego czasu pokazują w kółko te same produkcje. Obecnie emitowana jest, po raz setny, "Zakazana planeta", wcześniej był "Dr Jekyll i Mr Hyde" z oscarową kreacją Fredrica Marcha, który w "...tick... tick... ticku" wciąż udowadniał wysoką formę aktorską.
      Nie tylko George Kennedy, ale także Jim Brown jeszcze żyją.

      Usuń
  2. Należałoby wspomnieć ,że to właśnie Ford w ,, Sierzancie Rutledge'u'' wylansował pierwszego czarnego superherosa westernu, Woody'ego Strode'a
    I to raczej ten film zainicjował serię z pozytywnymi czarnymi , która zaczęła się właściwie z początkiem lat 60' , a ,, W Upalną Noc'' był co najwyżej jej konsekwencją ( np.Sidney Poitier dostał Oscara za główną rolę już w 1963, za ,, Lilie Polne'' )

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No niby tak, ale do 1967 to i tak wyglądało biednie, bo czarni mieli właściwie tylko jednego idola, Sidneya Poitiera. Woody Strode przeważnie grał "ogony", rzadko pierwszoplanowe role, a np. występy Ossiego Davisa przechodziły bez echa aż do 1968, kiedy to zagrał w "Łowcach skalpów".

      Usuń
  3. W porównaniu z tym, co było do tej pory, to wcale nie tak biednie. Przed 67 ' zaczęły pojawiać się filmy , gdzie czarni nie byli już tylko podwładnymi , ale równoprawnymi partnerami białych ( ,, Rio Conchos'' ,, The Proffesionals'' ,, Duel at Diablo'' ) . Woody Strode moim zdaniem ukradł szoł w ,, Spartakusie'' - scena o takim odwetowym ładunku , (kiedy czarny chce wpierdolić systemowi ) jak akcja z nim na arenie , wcześniej była w kinie nie do pomyślenia.
    Poitier nie był wcale jedyną czarną gwiazdą , Harry Belafonte był jeszcze większą i odnosił w kinie sukcesy jeszcze pod koniec 50' ( ,,, Island in the Sun'' ,,, Odds Against Tomorrow '' )

    OdpowiedzUsuń