I Bóg powiedział do Kaina...

E Dio Disse a Caino... (1970 / 109 minut)
reżyseria: Antonio Margheriti (pseud. Anthony Dawson)
scenariusz: Giovanni Addessi & Antonio Margheriti

Bóg powiedział do Kaina: „Tułaczem i zbiegiem będziesz na ziemi, a ktokolwiek by cię zabił siedmiokrotną pomstę poniesie!” W literaturze i filmach dużo jest odniesień do Biblii, wg której przemoc była obecna już w najdawniejszych czasach, a zemsta od zawsze była logiczną konsekwencją popełnionych win. Bohaterowie filmowi często stosują Pismo Święte jako usprawiedliwienie swoich działań odwetowych. Lekceważą wszakże słowa Chrystusa, który nakazywał nadstawiać drugi policzek, ale respektują pamiętną frazę ze Starego Testamentu: życie za życie, oko za oko, ząb za ząb... Dziś zachęcam do obejrzenia euro-westernu, w którym hałaśliwym strzelaninom i precyzyjnie przeprowadzonej zemście towarzyszy zagęszczona i pełna niepokoju aura gotyckiego horroru.

Na skutek amnestii dla więźniów politycznych porucznik Gary Hamilton, wsławiony bohaterstwem podczas wojny, opuszcza po 10 latach obóz pracy, na który został skazany za niepopełnione winy. Nie będzie mógł wrócić do normalnego życia dopóki nie dokona zemsty na człowieku, który odebrał mu wszystko: wolność, majątek, nawet żonę. W czerwonej koszuli, czarnym kapeluszu i z Winchesterem w dłoni były oficer Unii zamierza dokonać czystki w miasteczku opanowanym przez armię dowodzoną przez jego najgroźniejszego rywala. Pobyt w łańcuchach nie zmienił go w bezdusznego zabójcę, o czym świadczy wypowiedziana przez niego kwestia: „Syn nie powinien płacić za błędy ojca”. W odróżnieniu od Człowieka zwanego Ciszą (1968) tutaj sympatyzujemy z postacią graną przez Klausa Kinskiego.

Po sukcesie dolarowej trylogii Sergia Leone wielu włoskich filmowców zauważyło świetną okazję, by pobawić się w western. Trafiali się twórcy, którzy naprawdę dobrze czuli się w tych klimatach i to było widać na ekranie, ale i tak w wielu przypadkach mamy do czynienia z prostym naśladownictwem dzieł Leone. Pod koniec lat 60, gdy spag-westy spowszedniały i zaczęły tracić widzów, Antonio Margheriti (dziś już zapomniany i bardzo niedoceniany twórca) wprowadził do formuły powiew świeżości. Zaaplikował widzom ciekawą mieszankę gatunkową i nie był to wcale kolaż westernu z komedią (takie to powstawały dość często), ale film dla fanów zarówno cynicznych spaghetti westernów jak również stylowych gotyckich horrorów. Powstało dzieło wyjątkowo mroczne i odrealnione, elegijne i fascynujące, podporządkowane stronie wizualnej, a nie muzyce jak wiele innych italo-westernów.


Mniejsza o fabułę, ważne jak sprytnie została ona poprowadzona. Sprzymierzeńcem głównego bohatera autorzy uczynili... tornado wraz z wichrem zapowiadającym katastrofę. Gdy Gary Hamilton przybywa do miasteczka wrogowie już na niego czekają. Nie dlatego, że ktoś go zdradził, ale dlatego że on sam ostrzegł ich o swoim przybyciu. Mimo to niełatwo go zabić. Dla bandytów jawi się on jako duch, anioł śmierci, który nie spocznie póki nie ukarze wszystkich za grzechy, jakich dopuścili się w przeszłości. Czerwona koszula i karabin powtarzalny urastają do rangi symboli. To pierwsze jest jak znak ostrzegawczy, który ostrzega przed zbliżającą się śmiercią, a szybkostrzelna i bardzo skuteczna broń, jaką jest Winchester, zapewnia sen wieczny i zarazem zmniejsza ilość łotrów na tej ziemi.

Antonio Margheriti miał już doświadczenie z gotyckim kinem grozy (np. Dziewica Norymberska) i tę szkołę przeniósł na grunt Dzikiego Zachodu. Nastrój skonstruował za pomocą mrocznych zdjęć i niepokojących dźwięków. Uporczywe bicie dzwonów, nieustanne przeciągi, zimne podziemne przejścia, porywisty wiatr utrudniający widoczność, ciemne chmury przemieniające dzień w noc - te elementy charakterystyczne dla kina grozy łączą się tu z typowym dla westernu pojedynkiem pomiędzy jedynym sprawiedliwym i bandą oprychów naznaczonych kainowym piętnem. Body count jest obfity, a ludzie umierają nie tylko od broni palnej. Nie bez znaczenia jest także to, że cała rozgrywka odbywa się w ciągu jednego dnia i nocy. 10 lat niewoli sprawiło, że bohater nie ma zamiaru tracić czasu na przyjemności, więc szybko przystępuje do działania.

Najlepsze italo-westerny cechują się dobrą muzyką. Niestety, tym razem opracowanie muzyczne jest poniżej oczekiwań. Carlo Savina (autor świetnej oprawy Lisy i Diabła w reż. Mario Bavy) wprowadził tutaj jakiś tandetny wokal, który zupełnie nie pasował i zniechęcał do zagłębiania się w historię. Jednak gdy się usiądzie wygodnie w fotelu, śledząc losy Hamiltona, człowieka o pooranej, zmęczonej twarzy, to seans okaże się zaskakująco przyjemny (aczkolwiek przyznam, że potrzebowałem dwóch seansów, by w pełni docenić wartość tego obrazu). Główną „sprężyną” spektaklu jest Klaus Kinski - z jego niemieckiej twarzy bije przeszywający chłód, dlatego idealnie wpasował się w tę ponurą, introwertyczną opowieść. Kinski przekornie twierdził, że wszyscy reżyserzy, z którymi pracował to beztalencia. Margheriti istotnie nie jest zaliczany do wybitnych filmowców, a konsekwentne używanie przez niego pseudonimu Anthony Dawson może świadczyć o tym, że sam nie był przekonany co do wartości swoich dzieł. Czas pokazał, że niektórych filmów nie powinien się wstydzić, bo widać w nich realizacyjną wprawę, znajomość gatunkowych reguł i umiejętność kreowania właściwego nastroju.

2 komentarze:

  1. Zmotywowałeś mnie, by zobaczyć w końcu "Człowieka zwanego ciszą", a później wezmę się za "I Bóg powiedział do Kaina...".

    OdpowiedzUsuń
  2. Używanie anglosaskich ksyw przez włoskich reżyserów było normalną , często spotykaną praktyką , w latach 60-80 ( od Roberta Hamptona i Boba Robertsona do Vincenta Dawna i Simona Kittaya ) i nie miało nic wspólnego z ,, brakiem przekonania do wartości własnych dzieł'' , lecz było narzucane producentów , jako chwyt marketingowy.

    OdpowiedzUsuń