W upalną noc

In the Heat of the Night (1967 / 110 minut)
reżyseria: Norman Jewison
scenariusz: Stirling Silliphant na podst. powieści Johna Balla

 Tekst opublikowany także w serwisie film.org.pl

Amerykańskie kino wypuściło w roku 1967 sporą ilość filmów uznawanych dziś za klasyki gatunku. Wspomnę choćby o filmach Bonnie & Clyde i Parszywa dwunastka, w których zachwyca mistrzowska reżyseria i dosadność w kwestii ukazywania przemocy. Kryminał W upalną noc jest bardziej zachowawczy, ale swoją problematyką idealnie trafia w nastroje społeczeństwa - tego społeczeństwa, które żyło w Ameryce w latach sześćdziesiątych i słuchało przemówień Martina Luthera Kinga. Nagroda Akademii w kategorii najlepszy film była przede wszystkim symbolem poparcia dla słusznej ideologii, sprzeciwem wobec wszelkiej dyskryminacji. Jednak pod względem realizacyjnym czy aktorskim ten film broni się nadal i na pewno nie zasługuje na zapomnienie.

W Sparcie, miasteczku położonym w południowo-wschodniej części USA, zostaje zabity szanowany obywatel, fabrykant, prawdziwa szycha. O zabójstwo zostaje posądzony czarnoskóry mężczyzna, który pewnej upalnej nocy siedzi na stacji kolejowej. Bez żadnego przesłuchania zostaje zawieziony na posterunek, gdzie okazuje się iż jest oficerem policji z Filadelfii. Mało tego - jest specjalistą do spraw zabójstw. Chce jak najszybciej opuścić to nieprzyjazne miejsce, lecz okoliczności (a także, jak sugeruje szef tutejszej policji - chęć pokazania miejscowym funkcjonariuszom, że jest od nich lepszy) sprawiają, że zostaje na Południu, by rozwikłać zagadkę śmierci prominentnego przemysłowca.

Film może być uznawany za przełomowy i faktycznie przyczynił się on w dużej mierze do powstania nowych trendów w kinie - przede wszystkim zatrudniania czarnych aktorów w rolach postaci wyróżniających się inteligencją. Od tego już tylko niewielki krok od powstania nurtu zwanego blaxploitation. Idąc za ciosem zrealizowano także dwa sequele i serial telewizyjny pod takim samym tytułem. W latach sześćdziesiątych film Jewisona był właściwie naturalną reakcją na społeczne nastroje panujące w Stanach Zjednoczonych, taką jak np. komediodramat Zgadnij, kto przyjdzie na obiad (1967). Występujący w obu produkcjach Sidney Poitier zaczął odtwarzać takie symptomatyczne role już w roku 1950. Wtedy to zadebiutował w filmie Josepha Mankiewicza No Way Out, gdzie zagrał lekarza, prześladowanego przez rasistowskiego bandytę za to, że nie uratował jego rannego brata.


Kanadyjczyk Norman Jewison należy do gwardii reżyserów telewizyjnych, którzy w latach sześćdziesiątych zawojowali kina. Już w poprzedniej dekadzie Sidney Lumet przetarł im szlak, potem dołączyli m.in. Sam Peckinpah i Robert Altman. Filmowanie dla małego ekranu wiązało się ze stosowaniem większej ilości zbliżeń, a montaż był bardziej dynamiczny, częściej stosowano cięcia. Nie oznacza to, że filmy kinowe tych twórców wyglądały jak odcinki seriali telewizyjnych. Ci zdolni filmowcy byli przede wszystkim bystrymi obserwatorami, akceptowali zmiany i chętnie uczyli się nowych technik, wykorzystywanych nie tylko w amerykańskim, ale i europejskim kinie. Obserwowali też rzeczywistość i czerpali z niej dużo, by tworzyć kino wiarygodne psychologicznie, dalekie od lekkiej rozrywki.

W ramach rozgrzewki Jewison zaczynał jednak od niezbyt ambitnych komedii. Nawet świetnie obsadzony i doceniany Cincinnati Kid (1965), mimo iż trzymał w napięciu niczym partia pokera, był luźnym, komercyjnym i przejaskrawionym widowiskiem. Pierwszym jego filmem wychodzącym poza bezpieczny teren jest dramat kryminalny W upalną noc. Zrealizowany jeszcze przed śmiercią Martina Luthera Kinga manifest o tolerancji i równości, uderzający w mentalność zatwardziałych Południowców, a przy okazji także w nieudolność prowincjonalnej policji. Wysiłek się opłacił, pięć Oscarów to naprawdę świetny wynik, tym bardziej że konkurencja była bardzo mocna. Ale walcząc z Arthurem Pennem o miano najlepszego reżysera przegrał na rzecz trzeciego kandydata - Mike'a Nicholsa (Absolwent). Żadna z trzech reżyserskich nominacji Jewisona nie zamieniła się w statuetkę.


W upalną noc to dzieło niezależnego producenta Waltera Mirischa, który w latach 1973-77 pełnił funkcję prezesa Amerykańskiej Akademii Filmowej. W swoich filmach ten producent zgrabnie łączył przyjemne z pożytecznym, ambicje z rozrywką. W tym przypadku kino kryminalne z kinem zaangażowanym. Na obu polach film sprawdza się świetnie. Gdy pominąć aspekty polityczne i antyrasistowską wymowę pozostaje świetny kryminał. Znakomicie została zaprojektowana intryga, jest logiczna i spójna, nie budzi zastrzeżeń i do ostatnich chwil trzyma w niepewności. Scenarzysta Stirling Silliphant, wzorem powieściowego pierwowzoru Johna Balla, sprawnie myli tropy i kwituje sytuacje błyskotliwymi ripostami. Wspomnieć należy słynny tekst, który posłużył potem za tytuł sequela They Call Me Mister Tibbs! (1970, reż. Gordon Douglas).

- Virgil? Zabawne imię dla czarnego chłopaka z Filadelfii. Tak tam do ciebie mówią?
- Mówią mi - panie Tibbs!

W latach sześćdziesiątych stopniowo wyłamywano się z hollywoodzkich konwencji, zrzucano więzy nałożone przez organizacje cenzorskie, ale wciąż były to jednak nieśmiałe próby stworzenia czegoś nowatorskiego i odważnego. Dopiero w kolejnej dekadzie filmowcy stali się bardziej odważni. Druga połowa lat sześćdziesiątych to wciąż czas kompromisów, brutalność była raczej umowna (choć zdarzały się wyjątki). W omawianym filmie Jewisona bardziej od przemocy liczy się zagadka kryminalna oraz relacje między bohaterami. Utarczki słowne między czarnym i białym policjantem to temat kojarzony dziś głównie z tzw. kinem kumpelskim (buddy movies) - film Kanadyjczyka to prekursor tego podgatunku, chociaż pomysł na stworzenie czarno-białego duetu przyszedł już 10 lat wcześniej Stanleyowi Kramerowi (Ucieczka w kajdanach, 1958).


Omawiany obraz to przede wszystkim popis świetnego aktorstwa. Sidney Poitier, który miał już Oscara za rolę w Polnych liliach (1963) Ralpha Nelsona, stworzył tu kolejną znakomitą kreację. Aczkolwiek najwięcej laurów i pochwał przypadło w udziale Rodowi Steigerowi. O możliwościach tego wybitnego aktora świadczą role, jakie mu przydzielano: Al Capone, Napoleon, Mussolini, Piłat. Takie właśnie postacie - pewnych siebie, bojowo nastawionych przywódców - pasowały mu idealnie, czuł się w nich swobodnie. Postać szeryfa Gillespie dawała spore pole do popisu i dla aktora tej klasy (pochodzącego z tej samej szkoły co Marlon Brando) film Jewisona był niebanalnym wyzwaniem. Oscar, Złoty Glob, BAFTA i liczne nagrody krytyków dobitnie potwierdzają jakość tej kreacji.

Film jest tak sprytnie pomyślany, że nawet jeśli jesteś zatwardziałym rasistą przekonanym o tym, że jesteś lepszy od innych, to w toku śledztwa musisz zweryfikować swoje poglądy. Szeryf Gillespie to człowiek, którego łatwo polubić, mimo jego gburowatego charakteru. Aktor doskonale obronił swoją postać i na Oscara zasłużył, bo zadanie miał niełatwe. Stworzył postać, która zmienia się wewnętrznie, która pragnie pokazać swoją wyższość, ale musi ustąpić, gdy widzi upór i zapał filadelfijskiego kolegi. Virgil Tibbs jest świetny w swoim fachu, ale jako człowiek jest taki sam jak inni - zdarza mu się unosić honorem lub gniewem, popełnia błędy i wpada w pułapki, z których tylko szczęście może go wyratować.


Oprócz znakomitego scenariusza i aktorstwa ważnym aspektem dzieła jest strona techniczna. Jest ona właściwie niezauważalna i o to chodzi, gdyż nie powinna przysłaniać treści. Kierownik zdjęć Haskell Wexler był już wtedy świeżo po zdobyciu Oscara za czarno-białe zdjęcia w psychodramie Kto się boi Virginii Woolf? (1966) i jego kolejnym zadaniem było spojrzenie chłodnym okiem kamery na małomiasteczkową społeczność podzieloną na dwa obozy, posegregowaną na dwie rasy. Historia jest precyzyjnie uporządkowana, w czym spora zasługa Hala Ashby'ego, zajmującego się montowaniem poszczególnych scen w całość. Ten montażysta w kolejnych latach zajmował się reżyserią, a jego najsławniejsze dzieło to Powrót do domu (1978) o powracających z Wietnamu amerykańskich żołnierzach. Zrealizował także komediodramat Szampon (1975) z oscarową kreacją Lee Grant, która w filmie W upalną noc zagrała żonę zamordowanego przemysłowca.

Jeśli macie ochotę na solidne stare kino to polecam ten klasyk z lat sześćdziesiątych. Autorzy powoli odsłaniają mechanizmy śledztwa, przy okazji zwodząc widza, dając błędne wskazówki, by nie wyszedł prędko z labiryntu zagadek. Ameryka w tamtej dekadzie przeżywała bardzo gorący okres, każda noc wydawała się upalna - pełna potu, krwi i łez. Wojna w Wietnamie przyczyniła się do zmniejszenia populacji w kraju, a niepokoje społeczno-polityczne dopełniły czarę goryczy (w 1968 w zamachach zginęli Martin Luther King i Robert F. Kennedy). Na szczęście amerykańskie kino obudziło się z letargu, włączając w dyskusję, stając po konkretnej stronie, nie przejmując się tym, że część społeczeństwa może być urażona. Hollywood skłaniało się ku polityce Roberta Kennedy'ego i jego Partii Demokratycznej, ale ważniejsze jest to, że zielone światło otrzymywały projekty bliskie rzeczywistości, podejmujące społeczno-polityczną problematykę.

Warto jeszcze zwrócić uwagę na ścieżkę dźwiękową - piosenkę tytułową wykonał Ray Charles, usłyszeć tu także można Glena Campbella (Bowlegged Polly) i Gila Bernala (It Sure Is Groovy!), a z szafy grającej dobiega satyryczny utwór Foul Owl on the Prowl (wyk. Boomer & Travis). Możliwe, że wszystkie zostały napisane specjalnie do filmu, bo mają tych samych autorów: kompozytor Quincy Jones, tekściarze Alan i Marilyn Bergman. Takiej muzyki słuchano w latach sześćdziesiątych, taka muzyka łączyła nie tylko pokolenia, ale i ludzi różnych ras, różnych poglądów. Dzięki świetnej realizacji film wciąż dostarcza inteligentnej rozrywki. Realizatorzy nie potrzebowali scen przemocy, brawurowych pościgów i licznych trupów, by utrzymać widza przed ekranem przez prawie dwie godziny. Wystarczyła dobra historia, mądry przekaz i świetni aktorzy. Obraz Normana Jewisona nie zwycięża w rankingach i plebiscytach, ale jest czarnym (nomen omen) koniem - gdy faworyci toczą zażartą walkę to może przejąć prowadzenie.

3 komentarze:

  1. Ano realizatorzy nie potrzebowali scen przemocy ani pościgów, bo to nie miało być kino akcji ani thriller, tylko klasyczny whodonit.
    Nie wspomniałeś o imo najważniejszej z punktu widzenia zmieniających się czasów scenie : bodaj pierwszy raz w mainstreamowym, przeznaczonym do szerokiej dystrybucji i celującym w Oscary filmie murzyn bezkarnie leje w pysk białego ważniaka (o wyglądzie podstarzałego nazisty ) do tego w jego własnym domu. To wtedy musiało być dla niektórych szokiem.
    Dużo dalej w tej skali wstrząsu posunął się rok później George A. Romero w finale ,, Night of the Living Dead'' - tam czarny będący najbardziej ogarniętym, zaradnym i per saldo pozytywnym z bohaterów zostaje z zimną krwią zastrzelony przez białych rednecków, którzy biorą go za zombie. To alienowało widza z porównywalną siłą, jak śmierć za chwilę Fondy i Hoppera . Albo i lepiej : NOTLD był wtedy wąsko dystrybuowany, głównie jako atrakcja midnight movie u Bena Barenholza na 19 ulicy, dla freakowo artystowskiej publiki z Nowego Jorku - ale gdyby to poszło w Stany, po takiej scenie mogło by i dojść do zamieszek. Napięcia rasowe były wtedy maksymalne.
    W filmie jest niewielki, ale wyrazisty i na prawdę klawy motyw , kiedy nielatka Delores opowiada jak pewnej upalnej nocy gliniarz z patrolu zajechał do niej do chaty i zawinął ją na cmentarz proponując seks na płycie nagrobka dla ochłody. A było tak gorąco, że barman o wyglądzie bardziej jebniętego brata Normana Batesa bez problemu trafiał z gumki w pojedyncze muchy na ścianie . Southern gothic w stanie czystym.

    OdpowiedzUsuń
  2. "Bullitt" to też chyba klasyczny whodunit, ale pościg był ;)
    Ta scena z laniem w pysk to była dla mnie miłą niespodzianką, nie wspomniałem o niej, aby dla innych też była takim zaskoczeniem :)
    Tak ogólnie to sporo tu klawych motywów, które długo można wspominać.

    OdpowiedzUsuń
  3. Najważniejsze w scenie gdzie Tibbs sprzedaje liścia typowi było to , że wszystko dzieje się na oczach białego gliniarza, który w ogóle nie reaguje.
    A ,, They call me mr Tibbs'' mogło zainspirować Fernanda Di Leo - w ,, La mala ordina '' też rozwala się telefon na twarzy :D
    Sidney Poitier z tą swoją holiłódzką prostolinijnością nie był jeszcze tym, na co czarni czekali. Jego bohater to murzyn z awansu, wykształcony i bardziej już należący do świata białych. Między nim a ludźmi z getta jest przepaść i ciężko o identyfikację. Oni potrzebowali idola -zioma , który ma nie tylko imponować ale dalej być jednym z nich . Dopiero twardziel Sweetback i sex machine Shaft w filmach kręconych w czarnych dzielniach przez czarnych reżyserów stali się idolami i tu się zaczęło prawdziwe blaxploitation.
    No ale to wszystko musiało przebiegać systemem małych kroków.
    Poitier wyreżyserował też pierwszy blaxploiterski western ,, Buck and Preacher'' z sobą i Harrym Belafonte - obejrzeć można, ale dupy nie urywa. Dużo lepszy jest ,, Legend of Nigger Charlie'' z Fredem "Hammerem" Williamsonem.

    OdpowiedzUsuń