Trzy billboardy za Ebbing, Missouri





Three Billboards Outside Ebbing, Missouri (2017 / 115 minut)
scenariusz i reżyseria: Martin McDonagh

Już przed obejrzeniem filmu można zauważyć jedną z jego zalet. Chodzi o polski tytuł. Zaskakująco dosłowny. Znając rodzimych dystrybutorów, można było się spodziewać czegoś w stylu Sama przeciw wszystkim. Chociaż nie, taki tytuł już był niedawno – kryje się pod nim Miss Sloane (2016) z Jessicą Chastain. Gdy mowa o polskich tytułach, od razu przychodzi na myśl debiutanckie dzieło reżysera omawianego obrazu, czyli In Bruges (2008), które w naszym kraju znane jest jako Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj. Wiem, że wielu się ze mną nie zgodzi, ale uważam, że dystrybutor słusznie postąpił zamieniając Brugię na dosłowne tłumaczenie hasła z plakatu Shoot first, sightsee later. Bo to wyróżniło produkcję z tłumu – nie ma nic bardziej banalnego niż tytuły składające się z samych miejscowości (chyba, że są fikcyjne).

Artystyczny i komercyjny sukces Trzech billboardów... sprawił, że pojawiło się sporo chętnych, pragnących odwiedzić to niezwykłe miejsce, będące polem dramatycznych wydarzeń i konfliktów. Jednak żeby pojechać do filmowego Ebbing w Missouri należy udać się do Sylvy w Karolinie Północnej. Bo Ebbing to fikcyjna miejscowość, tak jak Twin Peaks. Na miejscu można jednak poczuć rozczarowanie, gdyż tytułowe billboardy były tylko filmową scenografią i zniknęły wraz z zakończeniem zdjęć. Dzieło Martina McDonagh okazało się tak ogromnym sukcesem, że niewykluczone, iż wkrótce Sylva zmieni nazwę i stanie się turystyczną atrakcją. Póki co, entuzjaści filmu czekają na czwartego marca, kiedy zostaną ogłoszone wyniki głosowania Amerykańskiej Akademii Filmowej. Siedem nominacji powinno zamienić się przynajmniej na trzy statuetki.


Martin McDonagh, który jest już laureatem Oscara (za krótki metraż Sześciostrzałowiec z 2004), to przede wszystkim wybitny dramaturg, działający w branży teatralnej już od dwudziestu lat. Filmy tworzy średnio co cztery-pięć lat i są to dzieła przemyślane, ale właśnie na przykładzie Trzech billboardów... widać najlepiej jego pisarski zmysł, ujawniający się w ostrych dialogach oraz konstruowaniu fabuły i bohaterów w oparciu o sprzeczności. Mimo dramatycznej intrygi i tragicznych bohaterów jest w jego tekstach miejsce na humor. Nie ma jednak mowy o bezmyślnym rzucaniu dowcipami, każdy gag wynika z charakteru postaci lub z sytuacji. Na przykład bohaterowie grani przez Sama Rockwella i Samarę Weaving potrafią wywołać uśmiech nie dlatego, że sypią żartami, lecz dlatego, iż poziom inteligencji w ich umysłach jest poniżej normy, wobec tego widz czuje się od nich mądrzejszy. Z kolei wspólne sceny z udziałem Petera Dinklage'a i Frances McDormand są zabawne nie dlatego, że aktorzy silą się na dowcip, ale ze względu na sprzeczności pomiędzy nimi.

Autor potrafił te sprzeczności ukazać poprzez jedną scenę. To wystarczyło, by widz poznał z jakim bohaterem ma do czynienia. Nie oznacza to, że wtedy ta postać staje się czarna lub biała, bowiem koncepcja dualizmu jest tutaj obecna. Prawdopodobnie każdy ma w sobie pierwiastek dobra i zła. Z pewnością oba posiada Mildred Hayes odgrywana przez Frances McDormand, ale także policjanci (Sam Rockwell i Zeljko Ivanek) są przedstawieni w różnych odcieniach. Ich nerwowość, która może być odbierana negatywnie jako prostactwo i niekompetencja, w istocie może wynikać z różnych czynników: problemów w życiu prywatnym bądź niewdzięcznej pracy, przez którą trudno utrzymać poziom stresu w ryzach. Od stojących na straży prawa funkcjonariuszy wymaga się więcej. Gdy śledztwo utyka w martwym punkcie, ktoś zawsze zrzuci winę na lenistwo i nieudolność policji.


Matka zgwałconej i zabitej dziewczyny kieruje ostrze krytyki w stronę szeryfa Billa Willoughby'ego (Woody Harrelson). To jego nazwisko widnieje na billboardzie, co budzi sprzeciw niemal wszystkich mieszkańców. W klasycznym westernie Willoughby byłby kimś w rodzaju Craiga Beldena z Ostatniego pociągu z Gun Hill (1959), czyli człowiekiem desperacko próbującym ratować swoją reputację grożąc, dręcząc, atakując, by zmusić przeciwnika do uległości. Ale odgrywany przez Woody'ego Harrelsona szeryf wygląda na ofiarę, a nie kogoś, kto byłby w stanie walczyć z upartą kobietą. Nie mówiąc już o tym, że nie ma szans, by choć na chwilę zbliżył się do rozwiązania zagadki morderstwa. Być może kiedyś był prawdziwym twardzielem i na posadę szeryfa sobie zasłużył, ale obecnie zżerany jest chorobą, która utrudnia mu życie. Nowotwór jest dla niego tym, czym dla całej ludzkości są przemoc i zbrodnia. To choroba, której nie sposób wyleczyć. Panoszy się wszędzie, wybierając losowo swoje ofiary, nie dając im żadnej szansy na ratunek.

Gdyby ten scenariusz realizował Quentin Tarantino dorzuciłby pewnie jedną scenę na koniec, by zemsta się dokonała i satysfakcja widza była pełniejsza. Ale Martin McDonagh to zupełnie inny twórca, podążający własną ścieżką. Bardziej od motywu zemsty interesowały go relacje międzyludzkie, animozje prowadzące do pojednania, błędy kształtujące osobowość, życie uczące pokory. W tej pięknie zniuansowanej, wielowątkowej historii jest wściekłość i czułość, nienawiść i zrozumienie, rasizm i akceptacja, szaleństwo i pragnienie spokoju. To kino wysokiej klasy, pełne emocji i napięcia, obok którego trudno przejść obojętnie. Nie powinny więc dziwić nagrody, jakie spadły na tę produkcję. Mam tylko zastrzeżenie odnośnie wystawiania kandydatury Sama Rockwella w kategorii aktor drugoplanowy. Otrzymał bowiem sporo czasu ekranowego do wykorzystania i powinien rywalizować z Garym Oldmanem (Czas mroku), a nie Woodym Harrelsonem. Oczywiście to nie jest casus związany wyłącznie z Oscarami – regulamin przyznawania Złotych Globów i nagród BAFTA też dopuszcza takie chwyty.


Rozpływając się w zachwytach nad najważniejszymi aspektami dzieła można zapomnieć o bardzo dobrej muzyce. Główny oryginalny temat, skomponowany przez Cartera Burwella, został na soundtracku zatytułowany Mildred Goes to War i równie dobrze pasowałby do sceny, w której Gary Cooper idzie w samo południe na spotkanie z bandytami. Ale Trzy billboardy... to nie klasyczny western o walce dobra ze złem, co wyraźnie akcentuje smutna piosenka na finał – Buckskin Stallion Blues Townesa van Zandta w wykonaniu Amy Annelle. Z kolei utwór indie rockowej grupy Monsters of Folk pt. His Master's Voice posłużył za podkład do zaskakująco brutalnej sceny, będącej jednocześnie master shotem. Brytyjski operator Ben Davis, by wyrazić dobitnie emocje targające bohaterem granym przez Sama Rockwella, nakręcił najmocniejszą scenę filmu za pomocą długiego ujęcia. Praca kamery została doceniona nominacją do nagrody BAFTA, lecz w stawce oscarowej ją pominięto.

Trzy billboardy za Ebbing, Missouri to nie jest film, który szybko wyleci z pamięci. Chce się do niego wrócić, chce się o nim dyskutować. Posiada to, czego w dzisiejszym kinie jest coraz mniej – genialny scenariusz. Mało jest dziś filmów, które stawiają bohaterów na pierwszym miejscu, bo większość twórców skupia się jednak na warstwie technicznej. Surowe w formie obrazy bliskie kinu z lat siedemdziesiątych, wraz z ich pesymizmem i nieobliczalnym stylem, znakomicie tu kontrastują z reżyserską klasą i pisarską błyskotliwością. McDonagh zrezygnował z pokazywania sceny gwałtu i morderstwa, bo nie chodziło mu o epatowanie przemocą. Chciał tylko opowiedzieć uniwersalną historię o miasteczku Ebbing, które tak naprawdę nie znajduje się w Missouri, lecz w niemal każdym zakątku świata wraz z galerią zróżnicowanych, dwuznacznie moralnych charakterów.

0 komentarze:

Prześlij komentarz