POLSKIE WESTERNY. Szlakiem bezprawia – od Bieszczadów po Teksas


Tekst opublikowany w serwisie film.org.pl 

Nawet jeśli będziemy uparcie próbowali odkryć zakurzone perły polskiego kina, to okaże się, że Polacy nigdy nie umieli grać w kino gatunkowe. Amerykanie, Francuzi, Włosi, nawet Niemcy mieli własne nurty gatunkowe, a nasze kino było przede wszystkim odzwierciedleniem rzeczywistości. Polska Szkoła Filmowa czy Kino Moralnego Niepokoju niewiele miały wspólnego z gatunkowością. Osobną kategorią są polskie komedie, których zadaniem – podobnie jak dramatów – było obnażanie absurdów codzienności. Dwa przeciwstawne bieguny, dramat i komedia, występują niemal w każdej kulturze, ale takie gatunki jak science fiction, horror czy western, to już produkty unikatowe na (środkowo)europejskim rynku.

W rozwoju polskiego kina gatunkowego nie pomagali na pewno krytycy, którzy zwykle negatywnie oceniali produkcje stworzone zgodnie z jakimś gatunkowym schematem. Powstało przekonanie, że takie kino jest złe, banalne, pozbawione wartości. Nic więc dziwnego, że mało było chętnych, by podjąć to wyzwanie. Ale tacy aktorzy jak Barbara Brylska i Leon Niemczyk nie bali się takiego kina i wystąpili w NRD-owskich westernach. Brylska w Na tropie Sokoła (1968) i Białych wilkach (1969), Niemczyk w Apaczach (1973) i Wodzu Indian Tecumsehu (1972). W tym ostatnim można też zobaczyć znanego z Krzyżaków Mieczysława Kalenika. Jednak miano polskiego Lee Van Cleefa najbardziej pasuje do Wiesława Gołasa – wystąpił w aż pięciu filmach, które trafiły do niniejszego zestawienia. Wcielał się zarówno w pozytywnych bohaterów, jak i bezwzględnych łotrów. Drugim „specjalistą” od ról w nadwiślańskich westernach był Ryszard Pietruski, który także pojawił się w pięciu filmach tego gatunku, ale na dalszym planie.

Oto chronologiczna lista polskich filmów, które korzystają z westernowych wzorców. Nie zamierzałem jednak wyczerpywać tematu, więc pominąłem animacje oraz filmy zrealizowane po 2000 roku.

Rancho Texas (1958), reż. Wadim Berestowski


Gdzieś tam aż na krańcach Ameryki
leży dziki zachód, zachód dziki.
Po dzikim zachodzie, prerią, lasem,
jedzie dziki kowboj, macha lassem...

Film powstał z fascynacji amerykańskimi westernami i to raczej tymi najbardziej infantylnymi – o śpiewających kowbojach, których grali Gene Autry, Roy Rogers, Tex Ritter. Rozpoczyna się od sceny, w której młodzi bohaterowie przepędzają bydło, potem obserwujemy między innymi ujeżdżanie narowistego wierzchowca, a w zakończeniu obecny jest pojedynek między protagonistą a łajdakiem. Mimo iż akcja toczy się w Bieszczadach, czuje się klimat Dzikiego Zachodu. Główny bohater grany przez Bogusza Bilewskiego to osobnik gburowaty i cyniczny, szukający przygody, ale z czasem nabierający więcej pokory. Z kolei Wiesław Gołas wcielił się w postać prawdziwego łajdaka i jego charakter został zarysowany twardo, bez żadnych niedopowiedzeń. Brutalnie bije kobietę, nie waha się również zastrzelić psa. Nasz kowboj, mimo pozornego niedopasowania, jawi się jako ten sprawiedliwy, który jest w stanie go pokonać, zdobyć jego dziewczynę i zaprowadzić porządek.

Rancho Texas nie zostało zbyt dobrze przyjęte przez krytykę i nie ma się czemu dziwić, bo bardzo daleko mu nawet do amerykańskich westernów klasy B, które kręcił R.G. Springsteen (Król dzikich mustangów, Taggart). Daleko mu nawet do odcinków amerykańskich seriali (takich jak Bonanza). Ale jest w nim jednak pewien urok. Niewątpliwym atutem jest duża część akcji w plenerze. Najlepiej jednak to dzieło sprawdza się jako ciekawostka, bo istotnie jest to pierwszy polski western i powstał jeszcze zanim popularność uzyskały włoskie i niemieckie filmy o Dzikim Zachodzie. Współautorem scenariusza był Józef Hen, który potem niejednokrotnie wracał do westernowych konwencji (Prawo i pięść, Komedia z pomyłek).

Prawo i pięść (1964), reż. Jerzy Hoffman i Edward Skórzewski


„Bez zdolnych ludzi można się obejść, potrzebni są tylko posłuszni”. Główny bohater tego filmu staje przed dylematem – komu być posłusznym: regułom prawa czy regułom wojny. Grupa sześciu ochotników otrzymuje zadanie, by zabezpieczyć mienie w opuszczonym miasteczku. Scenarzysta Józef Hen oparł swój tekst o własną powieść pod tytułem Toast, w której wzorce amerykańskiego westernu przeniósł w realia zachodniej Polski tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej. Twórcy filmu zmienili tytuł w taki sposób, by skojarzenie z westernem było jeszcze bardziej oczywiste. Na pierwszym planie mamy wyczerpanego, przygarbionego faceta, chodzącego w podartych spodniach. Nazywa się Andrzej Koenig (Gustaw Holoubek), pragnie żyć w spokoju i pracować uczciwie. Na przeszkodzie staje grupa szabrowników, pragnących odkuć się za ciężkie lata wojny. Z wykształcenia jest pedagogiem, więc najpierw rzuca moralizatorskie teksty w stylu: „Pan Bóg zapamięta, kto się oparł, a kto poszedł za głosem Zła”. Rzecz jasna takie metody nie mogą zadziałać, więc w ruch idzie machina pięści i rewolweru.

Nadrzędnym atutem dzieła jest galeria zróżnicowanych postaci na drugim planie: „doktor” o zdolnościach przywódczych (Jerzy Przybylski), zabójca w czarnych rękawiczkach (Ryszard Pietruski), chuligan o skłonności do alkoholu (Wiesław Gołas) i żałosny grajek z obozową przeszłością (Zdzisław Maklakiewicz). Wizualnie nie jest to atrakcyjne widowisko, szczególnie że jedna walka na pięści rozgrywa się w ciemnej piwnicy. Ale muzycznie jest całkiem nieźle. Kilka przedwojennych piosenek plus oryginalna ballada Agnieszki Osieckiej i Krzysztofa Komedy Nim wstanie dzień (w wykonaniu Edmunda Fettinga) wprowadzają w odpowiedni nastrój. Realizatorom udało się stworzyć całkiem przekonującą, pełną niepokoju i nostalgii, opowieść o samotności i spustoszeniu, jakie wojna niesie nie tylko w miastach, lecz także w ludzkich umysłach. Mimo kilku wad (takich jak niedoświetlony obraz czy choćby niewykorzystana postać Ewy Wiśniewskiej) film wciąż pozostaje najlepszym polskim westernem.

Człowiek, który zdemoralizował Hadleyburg (1967), reż. Jerzy Zarzycki


Telewizyjna adaptacja noweli Marka Twaina, dokonana przez Zdzisława Skowrońskiego (scenarzysta) i Jerzego Zarzyckiego (reżyser), różni się od poprzednich tytułów stroną wizualną. I nie chodzi tu wyłącznie o to, że film został zrealizowany w kolorze, ale głównie o to, że pod względem scenografii i kostiumów przypomina amerykański western. Okazuje się jednak komedią bardzo celnie trafiającą w przywary małej świętoszkowatej społeczności, gdzie rządzą ksenofobia, chciwość i zakłamanie. Leon Niemczyk zagrał postać Nieznajomego, który za pomocą prostej intrygi obnaża wady szanowanych obywateli miasteczka, dowodząc iż za fasadą pięknej, kolorowej rzeczywistości kryją się nieprzyjemne fakty. Ludzie, których cechuje duma okazują się pozbawieni honoru. W obsadzie wielu świetnych aktorów (m.in. Bronisław Pawlik), a całość okazuje się sympatyczną ramotką. Film Zarzyckiego nie jest ani pierwszą ani ostatnią adaptacją The Man That Corrupted Hadleyburg (1899) Marka Twaina. Wcześniej powstał film telewizyjny Waltera Graumana z 1957 włączony do antologii Matinee Theatre, potem – w 1963 – była jeszcze przeróbka węgierska, a siedemnaście lat później film Ralpha Rosenbluma z Robertem Prestonem w roli Nieznajomego.

Komedia z pomyłek (1967), reż. Jerzy Zarzycki


W polskich kinach w 1968 można było obejrzeć film nowelowy złożony z trzech krótkometrażówek roku ubiegłego. Wspólny tytuł produkcji – Komedie pomyłek. Zbiorówkę zainicjował Mąż pod łóżkiem Stanisława Różewicza, a pozostałe dwa to „westerny” Jerzego Zarzyckiego Człowiek, który zdemoralizował Hadleyburg i Komedia z pomyłek. Każdy powstał w oparciu o nowele, kolejno: Fiodora Dostojewskiego, Marka Twaina i Henryka Sienkiewicza. W dość niefortunnie zatytułowanej Komedii z pomyłek wystąpili Iga Cembrzyńska i Zdzisław Maklakiewicz w rolach sklepikarzy walczących o klientów. Główna bohaterka Lora Neuman przypomina nieco postać Annie O’Toole (Ida Lupino) z Bonanzy. Obie kobiety mają gorący temperament, żyłkę do interesów i nie dadzą sobie w kaszę dmuchać (to przysłowie tutaj brzmi jak gra słowna, gdyż rywal bohaterki nazywa się Hans Kasche). Charaktery są zarysowane umownie i z humorem, nie ma w nich żadnej głębi psychologicznej. Scenariusz Józefa Hena chyba jednak nie do końca wykorzystuje pomysł z noweli Sienkiewicza, ale widać, że aktorzy całkiem nieźle bawili się na planie, w efekcie czego film jest w stanie wywołać uśmiech. Poza tym opowiedziana tu historia jest optymistyczna w przeciwieństwie do Człowieka, który zdemoralizował Hadleyburg, który mimo humorystycznego tonu przedstawia dość pesymistyczny obraz upadku moralnego człowieka.

Kwestia sumienia (1967), reż. Ewa i Czesław Petelscy


Kolejny krótki metraż, w którym polskie plenery udają amerykańskie, ale tym razem historia opowiedziana jest na poważnie. Podstawą literacką były w tym wypadku dwa opowiadania Ambrose’a Bierce’a The Story of a Conscience i Parker Adderson, Philosopher, rozgrywające się podczas wojny secesyjnej. Andrzej Łapicki i Wiesław Gołas w rolach żołnierzy dwóch przeciwstawnych obozów. Konfederacki szpieg wpada w ręce kapitana Unii, który musi podjąć decyzję o skazaniu delikwenta na śmierć. Niegdyś uratował on jego życie, a teraz kwestie honoru, uczciwości i sumienia zostają skonfrontowane z brutalnym prawem wojny. Całkiem interesująca nowela filmowa zrealizowana przez twórców Ogniomistrza Kalenia (1961). W tamtym filmie też wystąpił Wiesław Gołas, natomiast w warstwie dramaturgicznej i przygodowej można było dostrzec inspirację westernami. Tym bardziej szkoda, że Ewa i Czesław Petelscy nie podjęli dalszych prób stworzenia westernu z prawdziwego zdarzenia. Kwestia sumienia to dobry początek, ale pozostawiający jednak pewien niedosyt. W końcu druga połowa lat sześćdziesiątych to czas popularności tego gatunku nie tylko we Włoszech, ale również za naszą zachodnią granicą.

Wilcze echa (1968), reż. Aleksander Ścibor-Rylski


14 kwietnia 2018 minie dokładnie pięćdziesiąt lat od premiery tego filmu. Aleksander Ścibor-Rylski był przede wszystkim rozchwytywanym scenarzystą, który szczególnie we współpracy z Andrzejem Wajdą odnosił sukcesy. Ale miał też buntowniczy charakter, dzięki któremu postanowił niektóre swoje scenariusze zrealizować sam. Za jego najlepszy film uważany jest dramat sportowy Jutro Meksyk (1965) ze Zbigniewem Cybulskim. Natomiast najbardziej wyjątkowym – ze względu na pokrewieństwo z westernem – są Wilcze echa. Mimo kreatywnego, poetyckiego tytułu obraz jest raczej płytki, ale ma swój specyficzny urok. Widz otrzymuje właściwie trzy filmy w jednym – western, kryminał i kino przygodowe – które spotykają się w łatwym do przewidzenia finale. Obok klasycznego pojedynku dobra ze złem dostajemy zagadkę zniknięcia komendanta milicji oraz tajemnicę skarbu Tryzuba, czyli kosztowności zrabowanych przez Ukraińców.

Pierwszoplanowy bohater – chorąży Piotr Słotwina – to awanturnik, człowiek niezdyscyplinowany, ale w głębi duszy szlachetny i uczciwy. Podejmuje on nierówną walkę z bandytami, którymi dowodzi niejaki Moroń. W rolę Słotwiny wcielił się estoński aktor Bruno O’Ya, ale na budowę postaci, oprócz jego oszczędnej mimiki, miał wpływ Bogusz Bilewski. Pamiętny Kwiczoł z Janosika i Jacek z Rancha Texas podłożył głos protagoniście, dodając szlachetnemu bohaterowi nonszalancji i luzu. Herszta gangu zagrał Mieczysław Stoor, mistrz drugiego planu zmarły w 1973 na skutek zaczadzenia podczas realizacji filmu Gniazdo (1974).

Pokrewieństwo z amerykańskimi westernami dobitnie sugeruje heroiczna przygodowa muzyka Wojciecha Kilara, jaką byłby w stanie skomponować Dimitri Tiomkin lub Elmer Bernstein. Może rozczarowywać finałowy pojedynek, ale w ogólnym rozrachunku film okazuje się interesującą rozrywką, która podejmuje ciekawy dialog z powstającymi w USA, Niemczech czy Włoszech filmami o Dzikim Zachodzie. Jest konkretna akcja – galopady, podchody, fałszywe oskarżenia – na tle podkarpackich krajobrazów, filmowanych w kolorze przez Stanisława Lotha. Szkoda, że nieliczne próby zrobienia polskiego westernu nie znalazły wielu naśladowców, bo mógłby powstać z tego fascynujący nurt filmowy. Być może jednak widzowie nie czuli potrzeby oglądania Dzikiego Zachodu w wersji polskiej, bo żaden z zaprezentowanych w zestawieniu filmów nie stał się gigantycznym sukcesem kasowym na miarę Za garść dolarów (1964).

Południk zero (1970), reż. Waldemar Podgórski


Tym razem Aleksander Ścibor-Rylski oddał swój scenariusz w ręce Waldemara Podgórskiego, który jako samodzielny reżyser zadebiutował dopiero w 1968 – filmem szpiegowskim Hasło Korn. Obraz zatytułowany Południk zero podejmuje frapujący temat, jakim jest sytuacja Mazurów bezpośrednio po zakończeniu drugiej wojny światowej. Gdy porucznik Bartkowiak pyta jednego z mieszkańców „Jesteście Polak?” ten kręci głową przecząco i mówi „Mazur”. Na to porucznik: „Mazur to także Polak, taki sam jak ja i oni”. Historia bowiem mocno zmieniła losy obywateli, sprawiła, że niektórzy zatracili własną tożsamość narodową i zostali wykluczeni ze społeczeństwa. O tym opowiada również jeden z najlepszych filmów Wojciecha Smarzowskiego Róża (2011), który notabene też przypomina western.

Głównych antagonistów zagrali Ryszard Filipski i Janusz Kłosiński. Całkiem nieźle budowana jest relacja między nimi, wiadomo że dojdzie do konfliktu, a jednak udało się utrzymać napięcie. Pomaga z pewnością tajemniczość, z jaką zostali przedstawieni Mazurzy – są ogarnięci strachem, a więc także bardzo nieufni i milczący. W przeciwieństwie do filmu Prawo i pięść, główny bohater w swojej walce nie jest sam, pomaga mu dwóch kolegów z młodzieżowej bojówki. Tytułowy południk zero może oznaczać punkt inicjujący nowy rozdział w życiu. Aby zapanowała zgoda i stabilizacja należy porzucić egoizm na rzecz wartości, które paradoksalnie rządziły w czasie wojny – odwaga i niezłomność. Bo trzeba się zbuntować przeciwko najeźdźcom i podjąć skuteczny kontratak. Muzykę do filmu skomponowała Katarzyna Gärtner i jest to praca godna zapamiętania. Krótki motyw przewodni z czołówki ma w sobie coś z włoskiej muzyki filmowej, jest nastrojowy i porywający, z wykorzystaniem zróżnicowanych instrumentów, od drumli i fletu po skrzypce.

Ciemna rzeka (1973), reż. Sylwester Szyszko


Ta produkcja jest chyba jeszcze bardziej zapomniana niż cała reszta i osobiście nie spotkałem się z tym, aby ktoś zaliczał ją do polskich westernów. Ale trudno się oprzeć wrażeniu, że jednak główny bohater zbudowany jest w oparciu o heroiczne wzorce zaczerpnięte z dalekiego Zachodu. No i tytuł kojarzy się (osobie piszącej te słowa) z Rzeką Czerwoną (1948) Howarda Hawksa, gdzie też był motyw relacji ojca z synem. W filmie Sylwestra Szyszko – twórcy znakomitego komediodramatu Milioner (1977) z Januszem Gajosem – głównym bohaterem jest Zenek Stankiewicz (Maciej Góraj), kaleki żołnierz z Batalionów Chłopskich. Po wyzwoleniu nie oddał broni, bo jego zdaniem wojna się jeszcze nie skończyła. Trudno mu jednak ocenić, kto w obecnej rzeczywistości jest prawdziwym wrogiem: przedstawiciele władzy czy partyzanci, którzy przeciwko tej władzy występują. Dlatego nie opowiada się jednoznacznie po żadnej ze stron – po prostu uważa, że skoro władza ma broń, partyzanci i bandyci również, on także powinien, by chronić siebie i swoich bliskich. Tym samym popada w konflikt zarówno z jedną jak i drugą stroną.

Jego asertywności i uporu nie popiera także rodzina. Ojciec (odgrywany przez świetnego Bolesława Płotnickiego) tak mówi do syna: „Nie szukaj sprawiedliwości. Zgnoją cię – albo jedni, albo drudzy. A nikt tobie marnego słowa nie powie, że stoisz na boku, boś kaleka”. Zenek jest więc pozostawiony sam sobie, nie znajdując zrozumienia ani szacunku. To jeden z ciekawszych filmów na tej liście – wciąga, niepokoi, tworzy więź pomiędzy widzem i bohaterem. Sporo tu świetnych scen i dialogów, na przykład ślub Jana Zurycha, podczas którego pijany ojciec Zenka podjudza zgromadzonych gości do drwin. Chodzi o to, że jest to ślub cywilny, a więc bez księdza i organów kościelnych, co jest powodem do obśmiania małżonków. Zresztą świetnie został odtworzony klimat katolickiej wioski wraz z jej mentalnością i obyczajami. Akcja toczy się na Lubelszczyźnie w pobliżu rzeki, gdzie pływają trupy. Za cudownie melancholijną muzykę odpowiadał wirtuoz fortepianu Jerzy Maksymiuk. Zdecydowanie warto zapoznać się z tą zapomnianą perełką kina polskiego.

Wszyscy i nikt (1977), reż. Konrad Nałęcki


„Myślałem, że już po wojnie ludzie będą umierać normalnie: na płuca, na serce, ze starości” – mówi jeden z żołnierzy powracających z frontu. Ale na polskich terenach wojna trwała dłużej. Polska podziemna, która walczyła z Niemcami, nie złożyła jeszcze broni, bo nie akceptuje porządków, jakie nastały po tak zwanym „wyzwoleniu”. Akcja filmu nie dotyczy jednak politycznych rozgrywek, ale konfliktu podczas skromnego wesela. Na imprezę zapowiedział swój przyjazd lokalny bandyta zwany „kapitanem Hakiem”, więc żołnierze – aby zachować honor i czyste sumienie – decydują się pozostać w miasteczku, by chronić tutejszą społeczność. Bohaterów jest sześciu i nie wszyscy są tacy chętni do pomocy. Najbardziej oporny jest Kobra w interpretacji niezawodnego, choć tutaj szarżującego do przesady, Ryszarda Pietruskiego. Gdy do tej szóstki dodamy miejscowego milicjanta, to mamy prawdziwy polski remake Siedmiu wspaniałych (1960).

Niestety, ten film wygląda atrakcyjnie tylko na papierze, bo realizacja pozostawia wiele do życzenia. Produkcja bardziej się zestarzała niż starszy o siedemnaście lat wspomniany western Johna Sturgesa. Akcja przez półtorej godziny wlecze się jak żółw, nie oferując niczego w zamian, żadnych ciekawych obserwacji obyczajowych ani intrygujących relacji między ludźmi. Ogląda się do końca, licząc przynajmniej na ekscytujący finał, gdyż od pewnego momentu łatwo się domyśleć, że musi dojść do rozlewu krwi. Istotnie, dochodzi do strzelaniny, która okazuje się jedynie gwoździem do trumny – jest fatalnie nakręcona i zmontowana. Za tę ramotę odpowiedzialni są twórcy serialu Czterej pancerni i pies (1966–1970) – Konrad Nałęcki (reżyser) i Janusz Przymanowski (autor powieści i scenariusza). Ten ostatni napisał także balladę do muzyki Adama Walacińskiego. Utwór wykonała Aleksandra Maurer z Piwnicy pod Baranami. Ballada jest jednym z niewielu atutów tego obrazu. Pozostałe to obsada (m.in. Emil Karewicz i Wiesław Gołas) i błyskotliwe przesłanie zawarte w ostatnich słowach filmu, wyjaśniające przy okazji znaczenie tytułu:

- Będzie ktoś o nich pamiętał?
- Z początku wszyscy, a potem nikt.

Szlakiem bezprawia. Człowiek znikąd (1983), reż. Józef Kłyk


Najbardziej niezwykły film w niniejszym zestawieniu. Zrealizowany przez filmowca-amatora Józefa Kłyka, który nawet nie próbował udawać, że chce tworzyć coś więcej niż proste amatorskie produkcje. Kręcił on śląsko-teksańskie westerny – pierwszym był Emigrant (1970), ale największą sławę zyskała trylogia Szlakiem bezprawia, do której zaliczają się: Człowiek znikąd (1983), Full śmierci (1986) i Wolny człowiek (1991). Inne jego filmy o Dzikim Zachodzie to m.in. Dwaj z Teksasu (2000) i Śląski szeryf (2014). Ten ostatni powstał w 160. rocznicę założenia przez Górnoślązaków osady w Teksasie o nazwie Panna Maria. Człowiek znikąd to historia śląskiego kowala, Wawrzyna Złotko, który w czasie zaborów uciekł pruskim żandarmom i trafił do Teksasu, gdzie spotkał swoich ziomków mieszkających w osadzie Panna Maria.

Nie ma tu tradycyjnego dialogu, zamiast niego jest narracja prowadzona gwarą śląską. Na ściance wiszą listy gończe Billy’ego Kida, Liberty Valance’a i innych delikwentów, a wokół głównego bohatera roi się od przemocy. Parę razy można się zaśmiać, na przykład wtedy, gdy padają słowa: „Spodobała mi się gryfna dziołcha, ale czy się z nią dogodosz jak fanzoli po amerykańsku?”. Na ścieżce dźwiękowej można usłyszeć znajome motywy – trochę muzyki ludowej, jak również kompozycje ze znanych westernów: My Rifle, My Pony and Me (Rio Bravo – 1959) i Do Not Forsake Me, O My Darlin (W samo południe – 1952). Z odpowiednim nastawieniem można obejrzeć, ale przestrzec należy, iż nie ma tu klasycznego aktorstwa i pod względem technicznym jest to dzieło niedorobione (np. muzyka często zagłusza narratora).

Film jednak nie był realizowany szybko i pobieżnie – reżyser pracował nad nim około trzy lata (1980-83). Mimo wszystko wysiłek opłacił się – obraz zdobył nagrodę dziennikarzy na Festiwalu Filmów Polskich w Gdyni i został uznany w pewnych kręgach za dzieło kultowe. Rodzinna wioska Józefa Kłyka została rozsławiona, a Górny Śląsk wypromowany na świecie jako „polski Texas”. Natomiast sam reżyser stał się na tyle rozpoznawalny i inspirujący, że powstawały o nim filmy dokumentalne. Do sukcesu tego amatora przyczynił się Kazimierz Kutz, który założył Śląskie Towarzystwo Filmowe, wspierające kino tworzone na Górnym Śląsku. To dzięki niemu Człowieka znikąd zaprezentowano szerszej widowni w 1984.

Dłużnicy śmierci (1985), reż. Włodzimierz Gołaszewski


Wraz z reżyserem przy scenariuszu pracował Maciej Z. Bordowicz, a tekst powstał na kanwie jego opowiadania Handlarze jabłek. Tak jak w większości filmów z listy, akcja toczy się w realiach powojennej Polski, gdyż właśnie w tym czasie nasz kraj przypominał prawdziwy Dziki Zachód. Panowało bezprawie i pojawiali się samozwańczy szeryfowie. Tym razem jednak na pierwszym planie mamy milicjantów, którzy ścigają partyzanta o pseudonimie „Grom” (co ciekawe, w tej roli wystąpił reżyser Włodzimierz Gołaszewski). Wśród milicjantów jest jednak szpieg sprzyjający bandytom. Dzięki niemu „Grom” uzyskuje przewagę i organizuje zasadzkę. Film wpisuje się w nurt kiczowatych lat osiemdziesiątych. Ma swój specyficzny klimat, który wciąga, ale trudno nie oprzeć się wrażeniu, że to kino wtórne i błahe. Poprawna imitacja starych rozrywkowych produkcji, którą szybko się zapomni i raczej nie będzie się odczuwać chęci powrotu. Scenariusz, zdjęcia czy muzyka nie mają wiele do zaoferowania, ale trzeba przyznać, że udało się zebrać na planie imponującą ekipę aktorską.


BONUS:

Ballada o Dzikim Zachodzie
słowa: Wojciech Młynarski
muzyka: Tadeusz Suchocki
wykonanie: Jan Kobuszewski, Wiesław Gołas



1 komentarze:

  1. To co prawda koprodukcja, ale "Zabić Sekala" z Lindą w roli bezwzględnego "ranczera", przejmującego ziemie sąsiadów i Lubaszenką jako szlachetnym "przybyszem znikąd" idealnie wpisuje się w westernową konwencję.

    OdpowiedzUsuń