reżyseria: Simon Curtis
scenariusz: Adrian Hodges na podstawie książek Colina Clarka: My Week with Marilyn i The Prince, the Showgirl and Me
Film Simona Curtisa opowiada chyba najmniej ciekawy epizod w karierze Marilyn - realizację jednego ze słabszych filmów w jej karierze, komedii romantycznej Książę i aktoreczka. Film trafił na ekrany w 1957 roku, jego reżyserem i gwiazdą był wielki szekspirowski aktor sir Laurence Olivier. Zmęczony ambitnymi adaptacjami Szekspira Olivier chciał nakręcić komedię, by zyskać uznanie nie tylko krytyków, lecz również widzów. W tym celu zatrudnił uwielbianą przez publiczność hollywoodzką gwiazdę Marilyn Monroe. Aktorka zaczęła go doprowadzać do szału, gdyż zamiast grać rolę próbowała zrozumieć swoją bohaterkę. Dla Oliviera aktorstwo było udawaniem i zwykłą pracą, Marilyn zaś po ukończonych kursach w Actors Studio zaczęła podchodzić do swojej pracy nieco inaczej niż doświadczeni teatralni aktorzy.
Marilyn często spóźniała się na plan filmowy i miała problem z zapamiętaniem kwestii, dlatego aby doprowadzić film do końca reżyser musiał być cierpliwy i wyrozumiały. Te cechy posiadał Billy Wilder, ale nie Laurence Olivier, dlatego na planie Księcia i aktoreczki dochodziło do burzliwych konfliktów, co zresztą zostało ciekawie i dość wiarygodnie przedstawione na ekranie, w czym duża zasługa gry aktorskiej Kennetha Branagha i Michelle Williams. W dodatku dochodzi jeszcze różnica zdań na temat odpowiedniej metody aktorskiej - pojawia się pytanie, czy aktorstwo to tylko udawanie czy coś więcej. Marilyn Monroe przybyła do Anglii, gdyż zobaczyła szansę wykazania się swoim talentem z dala od hollywoodzkiego blichtru. Długo studiuje scenariusz, by zrozumieć graną przez siebie postać i wejść w nią jak najgłębiej. Laurence Olivier, reżyser i aktor w jednej osobie, wcale jej nie pomaga, tylko chce jak najszybciej ukończyć film, zaś znaną amerykańską aktorkę zatrudnił nie ze względu na jej talent i umiejętności, lecz z powodu nazwiska, urody i siły przyciągania. Mógł zatrudnić swoją żonę, świetną aktorkę Vivien Leigh, która grała w scenicznej wersji Księcia i aktoreczki, ale on wolał młodą i ładną gwiazdę, bo jak sam twierdzi, chciał się poczuć przy niej młodo, a zamiast tego zobaczył własne niedostatki.
Głównym motywem filmu jest znajomość asystenta reżysera, Colina Clarka, z pierwszoplanową gwiazdą kina. Prawdopodobnie jest to historia zmyślona przez samego Clarka i opisana w dwóch książkach. No i niestety opowieść o trzecim asystencie reżysera, zakochującym się w gwieździe filmowej jest opowieścią pretensjonalną, nudną, irytującą oraz pozbawioną emocji i uroku. Lepiej prezentują się kulisy realizacji filmu - męczące próby, zapominanie tekstu, konflikt reżysera z gwiazdą. A także konflikt dwóch metod aktorskich, reprezentowanych przez dwie osobistości, których wiele różni. Dialogi wiele mówią o bohaterach i są raczej trafne, lecz irytuje ciągłe powtarzanie przez bohaterów, jaką wielką aktorką jest Marilyn Monroe. Widzów te zapewnienia i tak nie przekonają, bo o tym jaką była aktorką świadczą filmy z jej udziałem. Marilyn stworzyła wiele zapadających w pamięć kreacji, ale była też bardzo niedoceniana. W filmie jest mowa o tym, że kolejną rolą Marilyn ma być postać Gruszeńki w Braciach Karamazow, ale jak wiadomo tę postać zagrała ostatecznie Maria Schell. Nikt nie wierzył, że hollywoodzka gwiazda sprawdzi się w adaptacji ambitnej literatury rosyjskiej.
Michelle Williams prezentuje w tym filmie szeroki wachlarz możliwości aktorskich - jest seksowna, zabawna, zmanierowana, nieszczęśliwa, ale zabrakło jej czegoś, co posiadała prawdziwa Marilyn Monroe - charyzmy i blasku, które sprawiały, że przyćmiewała wszystkich dookoła. Dlatego Michelle wypadłaby świetnie, gdyby nie to że zagrała postać Marilyn Monroe. Aktorka nie pokazała wszystkich cech tej postaci i zupełnie nie przypominała tej ikony kina, jaką widzowie znają ze starych filmów. Poza tym scenarzysta i reżyser czasem przesadzają, pokazując aktorkę jako głupią blondynkę, która nie rozumie reżysera i korzysta ze wskazówek jakiejś napuszonej nauczycielki ze szkoły aktorskiej (a konkretnie Pauli Strasberg z Actors Studio), by potem z pomocą swojego seksapilu oczarować „chłopca na posyłki”. Świat filmu być może i jest tak przytłaczający i męczący, że każda gwiazda choć na chwilę chce się z niego wyrwać, ale w filmie zostało to zaprezentowane zbyt pretensjonalnie, by ktoś mógł w to uwierzyć.
Marilyn Monroe jest postacią, którą łatwo skopiować, a interpretacja Michelle Williams jest chyba najbliższa prawdy. Przy odrobinie wyobraźni można uwierzyć w to, że na ekranie oglądamy prawdziwą ikonę kina. Ja jednak nie jestem do końca przekonany - filmy z Monroe mogę oglądać po kilka razy, nawet te słabsze, ale do filmu z Williams na pewno już nie wrócę, bo aktorka nie ma jednak tej siły przyciągania, jaką miała gwiazda lat 50-tych. Należy jednak zauważyć, że Michelle nie tylko kopiuje ruchy i styl Marilyn, ale stara się stworzyć psychologiczny portret postaci, który niekoniecznie może pasować do MM. Bohaterka filmu Curtisa to aktorka ceniona i uwielbiana za urodę i seksapil, a nie za talent i umiejętności - takich aktorek było wiele, że wspomnę chociażby Maureen O'Sullivan, Lanę Turner, Lindę Darnell, Sylvę Koscinę, Claudię Cardinale i wiele innych. A osadzenie akcji w Anglii jeszcze bardziej podkreśla poczucie zagubienia, osamotnienia i niezrozumienia gwiazdy, która chciałaby być prawdziwą aktorką i aby się rozwijać oraz kształtować swój warsztat opuszcza kraj, w którym odnosiła ogromne sukcesy i zyskała wielką popularność.
Bardziej jednak niż gra aktorska zachwyca ilość znakomitych aktorów, zaangażowanych do produkcji. Kenneth Branagh jako sir Laurence Olivier, Julia Ormond w roli Vivien Leigh i Judi Dench jako Sybil Thorndike przyciągają uwagę i kreują postacie emanujące elegancją, zupełnie inne od nieco marudnej bohaterki granej przez Michelle Williams. Odtwórca jednej z głównych ról, Eddie Redmayne, wcielający się w postać Colina Clarka jest raczej irytujący i mało wiarygodny, co sprawia, że jeszcze trudniej uwierzyć w jego historię niezwykłej znajomości z gwiazdą kina. Na pewno każdy chciałby znaleźć się na miejscu Clarka, ale tydzień z Marilyn Monroe może spędzić każdy, oglądając filmy z jej udziałem, takie jak Słomiany wdowiec i Pół żartem pół serio, w których aktorka wykazała się intuicją i wyczuciem komizmu w kreowaniu postaci słodkiej idiotki albo np. Rzeka bez powrotu, Przystanek autobusowy i Skłóceni z życiem, w których przekonująco zagrała bardziej złożone postacie.
Film Curtisa posiada wady i zalety, ale nie ma takiej siły, by przyciągnąć widza po raz drugi do ekranu. Reżyserowi i scenarzyście udało się przedstawić postać wieloznaczną, która w ciągu zaledwie jednego tygodnia ujawnia przed obserwatorami całą gamę emocji. Od rozpaczy i zagubienia przechodzi w śmiech i pewność siebie, od totalnego lekceważenia pracy do maksymalnego zaangażowania, od epatowania seksapilem po całkowity chłód emocjonalny. Nie przepadam za filmami biograficznymi i wolałbym, aby takie postacie jak Marilyn Monroe zostawić w spokoju, bo pozostawiły po sobie imponujący dorobek, który mówi o nich więcej niż jakakolwiek biografia. Mój tydzień z Marilyn nie jest filmem inspirującym, pouczającym ani odkrywczym. Takie nie są również filmy z udziałem magnetyzującej i uroczej Marilyn Monroe, lecz są przynajmniej zabawne i stylowe. No i mają niepodważalny atut, który powoduje, że chce się do nich wracać - tym atutem jest występująca w nich utalentowana wokalnie i aktorsko zjawiskowa blondynka o inicjałach MM. I w ten właśnie sposób pisząc o nowym filmie tradycyjnie zachęcam do oglądania staroci, szczególnie tych z lat 50-tych.
Marilyn często spóźniała się na plan filmowy i miała problem z zapamiętaniem kwestii, dlatego aby doprowadzić film do końca reżyser musiał być cierpliwy i wyrozumiały. Te cechy posiadał Billy Wilder, ale nie Laurence Olivier, dlatego na planie Księcia i aktoreczki dochodziło do burzliwych konfliktów, co zresztą zostało ciekawie i dość wiarygodnie przedstawione na ekranie, w czym duża zasługa gry aktorskiej Kennetha Branagha i Michelle Williams. W dodatku dochodzi jeszcze różnica zdań na temat odpowiedniej metody aktorskiej - pojawia się pytanie, czy aktorstwo to tylko udawanie czy coś więcej. Marilyn Monroe przybyła do Anglii, gdyż zobaczyła szansę wykazania się swoim talentem z dala od hollywoodzkiego blichtru. Długo studiuje scenariusz, by zrozumieć graną przez siebie postać i wejść w nią jak najgłębiej. Laurence Olivier, reżyser i aktor w jednej osobie, wcale jej nie pomaga, tylko chce jak najszybciej ukończyć film, zaś znaną amerykańską aktorkę zatrudnił nie ze względu na jej talent i umiejętności, lecz z powodu nazwiska, urody i siły przyciągania. Mógł zatrudnić swoją żonę, świetną aktorkę Vivien Leigh, która grała w scenicznej wersji Księcia i aktoreczki, ale on wolał młodą i ładną gwiazdę, bo jak sam twierdzi, chciał się poczuć przy niej młodo, a zamiast tego zobaczył własne niedostatki.
Głównym motywem filmu jest znajomość asystenta reżysera, Colina Clarka, z pierwszoplanową gwiazdą kina. Prawdopodobnie jest to historia zmyślona przez samego Clarka i opisana w dwóch książkach. No i niestety opowieść o trzecim asystencie reżysera, zakochującym się w gwieździe filmowej jest opowieścią pretensjonalną, nudną, irytującą oraz pozbawioną emocji i uroku. Lepiej prezentują się kulisy realizacji filmu - męczące próby, zapominanie tekstu, konflikt reżysera z gwiazdą. A także konflikt dwóch metod aktorskich, reprezentowanych przez dwie osobistości, których wiele różni. Dialogi wiele mówią o bohaterach i są raczej trafne, lecz irytuje ciągłe powtarzanie przez bohaterów, jaką wielką aktorką jest Marilyn Monroe. Widzów te zapewnienia i tak nie przekonają, bo o tym jaką była aktorką świadczą filmy z jej udziałem. Marilyn stworzyła wiele zapadających w pamięć kreacji, ale była też bardzo niedoceniana. W filmie jest mowa o tym, że kolejną rolą Marilyn ma być postać Gruszeńki w Braciach Karamazow, ale jak wiadomo tę postać zagrała ostatecznie Maria Schell. Nikt nie wierzył, że hollywoodzka gwiazda sprawdzi się w adaptacji ambitnej literatury rosyjskiej.
Michelle Williams jako Marilyn Monroe |
Kenneth Branagh jako Sir Laurence Olivier |
Michelle Williams prezentuje w tym filmie szeroki wachlarz możliwości aktorskich - jest seksowna, zabawna, zmanierowana, nieszczęśliwa, ale zabrakło jej czegoś, co posiadała prawdziwa Marilyn Monroe - charyzmy i blasku, które sprawiały, że przyćmiewała wszystkich dookoła. Dlatego Michelle wypadłaby świetnie, gdyby nie to że zagrała postać Marilyn Monroe. Aktorka nie pokazała wszystkich cech tej postaci i zupełnie nie przypominała tej ikony kina, jaką widzowie znają ze starych filmów. Poza tym scenarzysta i reżyser czasem przesadzają, pokazując aktorkę jako głupią blondynkę, która nie rozumie reżysera i korzysta ze wskazówek jakiejś napuszonej nauczycielki ze szkoły aktorskiej (a konkretnie Pauli Strasberg z Actors Studio), by potem z pomocą swojego seksapilu oczarować „chłopca na posyłki”. Świat filmu być może i jest tak przytłaczający i męczący, że każda gwiazda choć na chwilę chce się z niego wyrwać, ale w filmie zostało to zaprezentowane zbyt pretensjonalnie, by ktoś mógł w to uwierzyć.
Marilyn Monroe jest postacią, którą łatwo skopiować, a interpretacja Michelle Williams jest chyba najbliższa prawdy. Przy odrobinie wyobraźni można uwierzyć w to, że na ekranie oglądamy prawdziwą ikonę kina. Ja jednak nie jestem do końca przekonany - filmy z Monroe mogę oglądać po kilka razy, nawet te słabsze, ale do filmu z Williams na pewno już nie wrócę, bo aktorka nie ma jednak tej siły przyciągania, jaką miała gwiazda lat 50-tych. Należy jednak zauważyć, że Michelle nie tylko kopiuje ruchy i styl Marilyn, ale stara się stworzyć psychologiczny portret postaci, który niekoniecznie może pasować do MM. Bohaterka filmu Curtisa to aktorka ceniona i uwielbiana za urodę i seksapil, a nie za talent i umiejętności - takich aktorek było wiele, że wspomnę chociażby Maureen O'Sullivan, Lanę Turner, Lindę Darnell, Sylvę Koscinę, Claudię Cardinale i wiele innych. A osadzenie akcji w Anglii jeszcze bardziej podkreśla poczucie zagubienia, osamotnienia i niezrozumienia gwiazdy, która chciałaby być prawdziwą aktorką i aby się rozwijać oraz kształtować swój warsztat opuszcza kraj, w którym odnosiła ogromne sukcesy i zyskała wielką popularność.
Sir Laurence Olivier i Marilyn Monroe w filmie Książę i aktoreczka (1957) |
Bardziej jednak niż gra aktorska zachwyca ilość znakomitych aktorów, zaangażowanych do produkcji. Kenneth Branagh jako sir Laurence Olivier, Julia Ormond w roli Vivien Leigh i Judi Dench jako Sybil Thorndike przyciągają uwagę i kreują postacie emanujące elegancją, zupełnie inne od nieco marudnej bohaterki granej przez Michelle Williams. Odtwórca jednej z głównych ról, Eddie Redmayne, wcielający się w postać Colina Clarka jest raczej irytujący i mało wiarygodny, co sprawia, że jeszcze trudniej uwierzyć w jego historię niezwykłej znajomości z gwiazdą kina. Na pewno każdy chciałby znaleźć się na miejscu Clarka, ale tydzień z Marilyn Monroe może spędzić każdy, oglądając filmy z jej udziałem, takie jak Słomiany wdowiec i Pół żartem pół serio, w których aktorka wykazała się intuicją i wyczuciem komizmu w kreowaniu postaci słodkiej idiotki albo np. Rzeka bez powrotu, Przystanek autobusowy i Skłóceni z życiem, w których przekonująco zagrała bardziej złożone postacie.
Film Curtisa posiada wady i zalety, ale nie ma takiej siły, by przyciągnąć widza po raz drugi do ekranu. Reżyserowi i scenarzyście udało się przedstawić postać wieloznaczną, która w ciągu zaledwie jednego tygodnia ujawnia przed obserwatorami całą gamę emocji. Od rozpaczy i zagubienia przechodzi w śmiech i pewność siebie, od totalnego lekceważenia pracy do maksymalnego zaangażowania, od epatowania seksapilem po całkowity chłód emocjonalny. Nie przepadam za filmami biograficznymi i wolałbym, aby takie postacie jak Marilyn Monroe zostawić w spokoju, bo pozostawiły po sobie imponujący dorobek, który mówi o nich więcej niż jakakolwiek biografia. Mój tydzień z Marilyn nie jest filmem inspirującym, pouczającym ani odkrywczym. Takie nie są również filmy z udziałem magnetyzującej i uroczej Marilyn Monroe, lecz są przynajmniej zabawne i stylowe. No i mają niepodważalny atut, który powoduje, że chce się do nich wracać - tym atutem jest występująca w nich utalentowana wokalnie i aktorsko zjawiskowa blondynka o inicjałach MM. I w ten właśnie sposób pisząc o nowym filmie tradycyjnie zachęcam do oglądania staroci, szczególnie tych z lat 50-tych.
jednego ze słabszych filmów w jej karierze? Zdecydowanie się z tym nie zgadzam. MM właśnie tu pokazała jaki ma talent komediowy. To bardzo dobra rola i uroczy film.
OdpowiedzUsuńZgadzam się, że MM pokazała w nim talent komediowy i według mnie przyćmiła Laurence'a Oliviera. Ale sam film jak na komedię to jest mało zabawny, zaś uroczy jest tylko ze względu na udział Marilyn ;D
OdpowiedzUsuńSam film "Książę i aktoreczka" jest raczej kiepski, ale jest kilka scen, w których Marilyn gra świetnie i ujmująco. Jak sam napisałeś historia z Clarka jest raczej zmyślona, dlatego raczej nie ma szans, żebym skusiła się na ten film.
OdpowiedzUsuńPS. Gorąco natomiast polecam Ci, fantastyczny dokument "Marilyn, ostatnie seanse" w polskiej wersji językowej z genialnym lektorem (A. Ferenc). Jeśli nie widziałeś to obejrzyj koniecznie (miedzy meczami Euro, teraz jest akurat przerwa ;>).
Nie widziałam "Księcia i aktoreczki" ani ostatniego filmu Curtisa. Twoja recenzja uzmysłowiła mi, że warto zacząć od filmu Wildera.
OdpowiedzUsuńJeśli dokument "Marilyn, ostatnie seanse" bazuje na książce o tym samym tytule - to sobie daruję. Niby biografia, ale autor pozwala sobie na fikcyjność i nie zaznacza, gdzie rozmija się z prawdą dla podniesienia atrakcyjności książki. Cenię sobie solidne biografie w stylu Donalda Spoto.
"Księcia i aktoreczkę" reżyserował Olivier, zaś Wilder był reżyserem dwóch najlepszych komedii z Monroe: "Słomiany wdowiec" i "Pół żartem pół serio". Mimo że na planie tego pierwszego nie układała mu się współpraca z aktorką to pracował z nią jeszcze drugi raz. Dlatego napisałem w recenzji, że Wilder był cierpliwy i wyrozumiały dla aktorki, choć nie wiem czy taki był naprawdę ;) Co do tego dokumentu to jak go znajdę to obejrzę, choć prawdopodobne, że mogłem go widzieć, bo jakieś dokumenty o Marilyn widziałem, tylko że nie pamiętam tytułów.
OdpowiedzUsuńO, dzięki za wytknięcie pomyłki. Znalazłam film na yt z lektorem, który jest chyba odpowiedni dla mojej wady słuchu. Całe szczęście. :)
OdpowiedzUsuńTo jak obejrzysz to daj znać, czy się podobał czy nie :)
OdpowiedzUsuńWidzę,że nie tylko mi nie podobał się Redmayne. Przeraża mnie trochę fakt, że zagra w "Nędznikach".
OdpowiedzUsuńMarilyn Monroe skróciła sobie jeden obcas u szpilek, żeby idąc, łatwiej i fajniej kręcic dupcią. Ja najbardziej lubię tę scenę z ,Pół żartem...'', jak śpiewa z ukulele i tak cudownie widac jej cyce. Prostak i cham ze mnie wyłazi? Tak!!
OdpowiedzUsuńAgna - tak jest na podstawie książki, ale to nie biografia, tylko biografia zbeletryzowana. Mi się film tak spodobał, że zakupiłam sobie książkę. Jeszcze jej nie czytałam, ale spojrzałam na bibliografie i widzę tam wartościowe książki nt. MM jak choćby wspomniany Donald Spoto. Choć kilka śmieci też się znajdzie ;p
OdpowiedzUsuńMariusz - film jest łatwo dostępny, np. na YT :>
(przepraszam za offtop)
Jakoś od samego początku ten film mnie nie przyciąga - chyba średnio przepadam za Michelle Williams choć to w gruncie rzeczy dobra aktorka. Myślę, że lepiej będzie jak obejrzę wiecęj filmów MM :)
OdpowiedzUsuńZgadzam się z recenzją. Faktycznie film jest pretensjonalny i generalnie szału nie ma. Ale też jakoś strasznie mnie nie rozczarował. Akurat aktorsko bardzo mi się podobało, zarówno Branagh jak i Williams przekonali mnie, a to wystarczyło, żeby przebrnąć przez ten dość nudny momentami film do końca. Co do samej fabuły to zgadzam się w pełni, bardziej podobały mi się wątki realizacji filmu, aniżeli główny wątek znajomości asystenta z aktorką.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Nie powiem, że film mi się nie podobał bo był naprawdę dobry, jednak po raz kolejny bym go nie obejrzał. Mnie za to bardzo przekonała Michelle Williams, była świetna ! :D
OdpowiedzUsuńMnie ten film znudził i choć doceniam wysiłek Michelle, również mnie nie porwała. A jeśli chodzi o prawdziwą Marylin, muszę zdać się na Twoje wrażenia, bo sama nie oglądałam wiele jej filmów.
OdpowiedzUsuń