reżyseria: Sam Mendes
scenariusz: Neal Purvis, Robert Wade, John Logan
Gdy Ian Fleming sprzedał producentom filmowym prawa do wymyślonej przez siebie postaci Jamesa Bonda nie mógł przypuszczać, że to początek długiej 50-letniej popularności tego niezawodnego agenta. Fleming zmarł w roku 1964 i nawet nie dowiedział się, że stworzył postać, która okazała się prawdziwą żyłą złota, przyciągającą do kin miliony widzów i to przez pół wieku. O pozostałych szpiegach z podwójnymi zerami ślad jakby zaginął, ale dla Bonda numer 007 okazał się szczęśliwy. Bond przeżył burzliwy okres zimnej wojny i wcale nie myśli o porzuceniu czynnej służby dla Anglii, polegającej na pracy w terenie, ciągłym narażaniu życia i likwidacji szubrawców, jacy panoszą się niemal w każdym zakątku świata. Tym razem ma do czynienia z wyjątkowym świrem, który swoim wyrafinowaniem i nikczemnością bije na głowę poprzednich antagonistów brytyjskiego agenta, ale podobnie jak większość dawnych wrogów Bonda ma nieangielskie rysy twarzy, które nadają mu demoniczny wygląd.
Skyfall zaczyna się od mocnego uderzenia. James Bond z wypisaną na twarzy determinacją bierze udział w brawurowej akcji, mającej na celu schwytanie przestępcy. Jego szefowa M wydaje polecenia zza biurka, ale mimo jej doświadczenia i legendarnej skuteczności jej najlepszego agenta akcja nie kończy się zgodnie z planem. Nie widząc jaka jest sytuacja M zmuszona jest szybko podejmować decyzje, które nie zawsze okazują się słuszne. Od tych decyzji zależy nie tylko jej przyszłość, ale też życie agentów, którzy dla niej pracują. Z poprzednich filmów można było wywnioskować, że Bond jest jej ulubieńcem i najbardziej zaufanym szpiclem, jednak cały czas zdaje sobie sprawę z tego, że jest on tylko pionkiem, którego można poświęcić.
Mimo pozornej przewidywalności jaka cechuje kino akcji firmowane cyfrą 007, Skyfall okazuje się filmem zaskakującym i przewrotnym. Film Sama Mendesa pełen jest sarkastycznych, autoironicznych cytatów, które fanów cyklu powinny rozbawić i wzbudzić nostalgię za dawnym wizerunkiem szpiega Jej Królewskiej Mości. Bo Sam Mendes nie parodiuje agenta z licencją na zabijanie, lecz składa mu hołd oraz wyraża uznanie i szacunek, na jakie zasługuje ten jedyny w swoim rodzaju bohater. Tak jak zgryźliwe utarczki słowne Bonda z szefową M nie wynikają ze złośliwości czy nienawiści, tak również ironiczne uwagi związane z 50-letnią działalnością komandora wywiadu MI6 nie mają na celu wyśmiania dawnych metod, lecz pokazują, że bez nich Bond nie byłby tym, kim jest obecnie - ikoną kina oraz symbolem skuteczności, męstwa, poświęcenia i zaufania.
Bond wraz z wiekiem traci możliwość zabawy bajeranckimi gadżetami i podobnie jak w Doktorze No, pierwszym filmie serii, jego szpiegowskie wyposażenie jest bardzo skromne - nie otrzymuje zegarka z laserem, wypełnionej bajerami walizki, eksplodującego długopisu, ani nawet nowego samochodu. Ale zrobi użytek z Astona Martina DB5 z Goldfingera (z pamiętną katapultą w siedzeniu). Auto, które tak wiele lat mu służyło nie może zbyt długo stać zakurzone w garażu i wkrótce wyjedzie na ulice, by raz jeszcze uratować Jamesowi życie. Bond z wiekiem stracił także ochotę do romansów, dwie młode i ładne dziewczyny, które poznaje schodzą u niego na dalszy plan, natomiast na plan pierwszy wysuwa się twarda i zdecydowana zwierzchniczka o kryptonimie M (jak Matka). Daniel Craig i Judi Dench tworzą tu więc zaskakujący duet i chociaż M pracuje z Bondem już wiele lat, dopiero teraz zaczynają się nawzajem poznawać - dawniej łączyła ich tylko praca, teraz ujawniają się relacje typu matka-syn.
Każdy element filmowego widowiska spełnia tu określone zadanie i stoi na naprawdę wysokim poziomie. Sceny akcji są przejrzyste i solidnie wykonane, nie ma w nich chaosu jaki cechuje wiele współczesnych filmów sensacyjnych. Nie podejrzewałem Mendesa o to, że ze scenami akcji potrafi sobie radzić tak samo dobrze jak ze scenami dialogowymi. Reżyser, jak na twórcę teatralnego przystało, umie także doskonale poprowadzić aktorów, by ich role czymś się wyróżniały i nie wypadły zbyt szybko z pamięci widzów. Judi Dench, która z Samem Mendesem pracowała wcześniej przy sztukach teatralnych, stworzyła wielowymiarową kreację doświadczonej kobiety, pragnącej godnie zakończyć długoletnią działalność w agencji wywiadowczej.
Daniel Craig w roli superszpiega jest cyniczny i zgryźliwy, lecz pełen wiary w słuszność podejmowanych działań. Wiele razy przekonał się, że nikomu nie należy ufać, ale gdy jego szefowa zaczyna go okłamywać staje się osobą jeszcze bardziej szorstką, pełną wątpliwości i dylematów moralnych. Zdaje sobie sprawę, że jest pozbawionym własnej woli pionkiem, a urzędujący w biurach służbiści mogą go w każdej chwili usunąć. Staje się bardziej ludzki, choć nadal jego priorytetem jest schwytanie i zabicie wrogów imperium brytyjskiego. W trakcie akcji skupia się wyłącznie na wykonaniu zadania i nie wskakuje przy okazji kobietom do łóżek, co czyni z niego prawdziwego agenta, a nie kobieciarza, który szpiegowską misję traktuje jak rozrywkę zamiast jak ciężką i odpowiedzialną pracę. To pełnokrwista postać, znacznie bardziej dojrzała i nieprzewidywalna niż agent 007 z dawno minionych zimnowojennych czasów.
Obsada raczej nie zawodzi, chociaż mam wrażenie, że Javier Bardem przekombinował i swoją postać poprowadził trochę za daleko, przekraczając normy i granice. Z drugiej strony gra totalnego świra (wzbogaconego jednak o ciekawe motywacje), a jego nadmierna ekspresja aktorska jest sugestywna, mocno przemawiająca do widzów. Charakterystyczne elementy cyklu czyli piosenka z czołówki i animacje z tejże czołówki wypadły znakomicie. Muzyka Thomasa Newmana, pulsująca i rytmiczna jak bicie serca, robi ogromne wrażenie, a zdjęcia Rogera Deakinsa, ujęcia Turcji, Szanghaju, Makau i Szkocji wyglądają imponująco - aż chciałoby się pojechać do tych miejsc. Skyfall to także majstersztyk pod względem fabularnym, bondowskie motywy typu „żyje się tylko dwa razy”, prezent od Q, który należy zwrócić w nienaruszonym stanie, przejażdżka Astonem Martinem itp. genialnie połączono ze świeżym spojrzeniem na postać Jamesa Bonda.
Tak więc, podsumowując, James Bond powrócił w wielkim stylu, a jego przygody nabrały właściwy kierunek, dzięki czemu nadal, jak za dawnych lat, czeka się z niecierpliwością na kolejny film serii. I jeśli Sam Mendes oraz duet Neal Purvis & Robert Wade wrócą na swoje stanowiska, by nadal kierować losem agenta 007 jest duża szansa, że zaczyna się nowy, arcyciekawy i pełen emocji, rozdział w karierze superszpiega w tajnej służbie Jej Królewskiej Mości. Skyfall to według mnie najlepszy film serii, bo obok rewelacyjnych scen akcji i efektownych przygód w ciekawych zakątkach świata zawiera także sporą dawkę autoironicznego humoru, a oprócz tego reżyser wykorzystał tę ekscytującą opowieść do głębszych refleksji i rozbudowania postaci, by nabrały one więcej ludzkich cech i nie były tylko maszynami służącymi do wykonywania określonych czynności.
Skyfall zaczyna się od mocnego uderzenia. James Bond z wypisaną na twarzy determinacją bierze udział w brawurowej akcji, mającej na celu schwytanie przestępcy. Jego szefowa M wydaje polecenia zza biurka, ale mimo jej doświadczenia i legendarnej skuteczności jej najlepszego agenta akcja nie kończy się zgodnie z planem. Nie widząc jaka jest sytuacja M zmuszona jest szybko podejmować decyzje, które nie zawsze okazują się słuszne. Od tych decyzji zależy nie tylko jej przyszłość, ale też życie agentów, którzy dla niej pracują. Z poprzednich filmów można było wywnioskować, że Bond jest jej ulubieńcem i najbardziej zaufanym szpiclem, jednak cały czas zdaje sobie sprawę z tego, że jest on tylko pionkiem, którego można poświęcić.
Mimo pozornej przewidywalności jaka cechuje kino akcji firmowane cyfrą 007, Skyfall okazuje się filmem zaskakującym i przewrotnym. Film Sama Mendesa pełen jest sarkastycznych, autoironicznych cytatów, które fanów cyklu powinny rozbawić i wzbudzić nostalgię za dawnym wizerunkiem szpiega Jej Królewskiej Mości. Bo Sam Mendes nie parodiuje agenta z licencją na zabijanie, lecz składa mu hołd oraz wyraża uznanie i szacunek, na jakie zasługuje ten jedyny w swoim rodzaju bohater. Tak jak zgryźliwe utarczki słowne Bonda z szefową M nie wynikają ze złośliwości czy nienawiści, tak również ironiczne uwagi związane z 50-letnią działalnością komandora wywiadu MI6 nie mają na celu wyśmiania dawnych metod, lecz pokazują, że bez nich Bond nie byłby tym, kim jest obecnie - ikoną kina oraz symbolem skuteczności, męstwa, poświęcenia i zaufania.
Bond wraz z wiekiem traci możliwość zabawy bajeranckimi gadżetami i podobnie jak w Doktorze No, pierwszym filmie serii, jego szpiegowskie wyposażenie jest bardzo skromne - nie otrzymuje zegarka z laserem, wypełnionej bajerami walizki, eksplodującego długopisu, ani nawet nowego samochodu. Ale zrobi użytek z Astona Martina DB5 z Goldfingera (z pamiętną katapultą w siedzeniu). Auto, które tak wiele lat mu służyło nie może zbyt długo stać zakurzone w garażu i wkrótce wyjedzie na ulice, by raz jeszcze uratować Jamesowi życie. Bond z wiekiem stracił także ochotę do romansów, dwie młode i ładne dziewczyny, które poznaje schodzą u niego na dalszy plan, natomiast na plan pierwszy wysuwa się twarda i zdecydowana zwierzchniczka o kryptonimie M (jak Matka). Daniel Craig i Judi Dench tworzą tu więc zaskakujący duet i chociaż M pracuje z Bondem już wiele lat, dopiero teraz zaczynają się nawzajem poznawać - dawniej łączyła ich tylko praca, teraz ujawniają się relacje typu matka-syn.
Każdy element filmowego widowiska spełnia tu określone zadanie i stoi na naprawdę wysokim poziomie. Sceny akcji są przejrzyste i solidnie wykonane, nie ma w nich chaosu jaki cechuje wiele współczesnych filmów sensacyjnych. Nie podejrzewałem Mendesa o to, że ze scenami akcji potrafi sobie radzić tak samo dobrze jak ze scenami dialogowymi. Reżyser, jak na twórcę teatralnego przystało, umie także doskonale poprowadzić aktorów, by ich role czymś się wyróżniały i nie wypadły zbyt szybko z pamięci widzów. Judi Dench, która z Samem Mendesem pracowała wcześniej przy sztukach teatralnych, stworzyła wielowymiarową kreację doświadczonej kobiety, pragnącej godnie zakończyć długoletnią działalność w agencji wywiadowczej.
Daniel Craig w roli superszpiega jest cyniczny i zgryźliwy, lecz pełen wiary w słuszność podejmowanych działań. Wiele razy przekonał się, że nikomu nie należy ufać, ale gdy jego szefowa zaczyna go okłamywać staje się osobą jeszcze bardziej szorstką, pełną wątpliwości i dylematów moralnych. Zdaje sobie sprawę, że jest pozbawionym własnej woli pionkiem, a urzędujący w biurach służbiści mogą go w każdej chwili usunąć. Staje się bardziej ludzki, choć nadal jego priorytetem jest schwytanie i zabicie wrogów imperium brytyjskiego. W trakcie akcji skupia się wyłącznie na wykonaniu zadania i nie wskakuje przy okazji kobietom do łóżek, co czyni z niego prawdziwego agenta, a nie kobieciarza, który szpiegowską misję traktuje jak rozrywkę zamiast jak ciężką i odpowiedzialną pracę. To pełnokrwista postać, znacznie bardziej dojrzała i nieprzewidywalna niż agent 007 z dawno minionych zimnowojennych czasów.
Obsada raczej nie zawodzi, chociaż mam wrażenie, że Javier Bardem przekombinował i swoją postać poprowadził trochę za daleko, przekraczając normy i granice. Z drugiej strony gra totalnego świra (wzbogaconego jednak o ciekawe motywacje), a jego nadmierna ekspresja aktorska jest sugestywna, mocno przemawiająca do widzów. Charakterystyczne elementy cyklu czyli piosenka z czołówki i animacje z tejże czołówki wypadły znakomicie. Muzyka Thomasa Newmana, pulsująca i rytmiczna jak bicie serca, robi ogromne wrażenie, a zdjęcia Rogera Deakinsa, ujęcia Turcji, Szanghaju, Makau i Szkocji wyglądają imponująco - aż chciałoby się pojechać do tych miejsc. Skyfall to także majstersztyk pod względem fabularnym, bondowskie motywy typu „żyje się tylko dwa razy”, prezent od Q, który należy zwrócić w nienaruszonym stanie, przejażdżka Astonem Martinem itp. genialnie połączono ze świeżym spojrzeniem na postać Jamesa Bonda.
Tak więc, podsumowując, James Bond powrócił w wielkim stylu, a jego przygody nabrały właściwy kierunek, dzięki czemu nadal, jak za dawnych lat, czeka się z niecierpliwością na kolejny film serii. I jeśli Sam Mendes oraz duet Neal Purvis & Robert Wade wrócą na swoje stanowiska, by nadal kierować losem agenta 007 jest duża szansa, że zaczyna się nowy, arcyciekawy i pełen emocji, rozdział w karierze superszpiega w tajnej służbie Jej Królewskiej Mości. Skyfall to według mnie najlepszy film serii, bo obok rewelacyjnych scen akcji i efektownych przygód w ciekawych zakątkach świata zawiera także sporą dawkę autoironicznego humoru, a oprócz tego reżyser wykorzystał tę ekscytującą opowieść do głębszych refleksji i rozbudowania postaci, by nabrały one więcej ludzkich cech i nie były tylko maszynami służącymi do wykonywania określonych czynności.
Im starsza jestem tym mniejsze zainteresowanie i znacznie mniej emocji wywołuje u mnie pan Bond. Nie mogę wręcz uwierzyć, że chodziłam na to do kina. Teraz za żadne skarby nie dałabym się namówić. Ale dzięki Tw. recenzji dowiedziałam się co tam w trawie piszczy u nowego 007. Wydaje mi się, że Bardem idealnie pasuje do roli jak go nazwałeś "świra". Już raz dał popis w podobnej roli :>
OdpowiedzUsuńa ja mam zupełnie odwrotnie, dopiero teraz zaczynam doceniać kino gatunkowe mi.in. BONDA właśnie. Ta seria to fenomen.
UsuńU mnie się nic nie zmieniło w tej kwestii od dzieciństwa - dawniej oglądałem chętnie filmy z Bondem i nadal chętnie je oglądam :)
UsuńGdzie nie spojrzec, wszyscy to zachwalają. Trzeba obadzc,największym magnesem z tego, co napisałeś, jest dla mnie dobry scenariusz i udział mistrza plenerów Rogera Deakinsa. ,,Casino Royale'' bardzo mi się podobał, ,, Quantum...'' nie widziałem. Pomysł z obsadzeniem Craiga, który fizycznie przypomina statystycznych przeciwników Bonda z filmów z lat 80-tych uważam za przedni. Charyzmą, a przede wszystkim talentem Craig imo bije na głowę nudnego Brosnana i przywołuje na myśl świetnego, niedocenionego Timothy Daltona.
OdpowiedzUsuńZ tym Flemmingiem, to nie jest do końca tak, on miał jeszcze okazję przeżyc zaskakujący, box-officeowy triumf ,, Doktora No''( 1962) i jeszcze większy zrobionego w rok póżniej ,, From Russia with Love'' Premiery ,, Goldfingera'' już nie dożył, zmarł miesiąc przed, ale o realizacji wiedziec musiał. Tak , że zmarł w poczuciu, że jego bohater z marszu podbił świat i zarabia krocie.
Skądinąd Flemming nienawidził Seana Connery'ego, dla niego ten szkocki proletariusz to była profanacja. Nie wyobrażał sobie w roli Bonda innego aktora, niż David Niven.
Pierwsze dwa filmy cyklu, choć według mnie bardzo dobre, były ponoć ostro krytykowane w tamtych czasach i raczej nie zapowiadały początku długiej, kultowej serii. Dopiero "Goldfinger" okazał się przełomowy i określił schematy, jakie przez wiele lat były wykorzystywane, np. w filmach z Brosnanem.
OdpowiedzUsuńBond z książek Fleminga jest Szkotem, więc wydaje mi się logiczne, że pierwszym odtwórcą tej roli został Szkot Sean Connery :) Ja z kolei słyszałem, że Fleming wyobrażał sobie w tej roli Cary'ego Granta, ale on odrzucił propozycję zagrania Bonda.
Co do Craiga to mam nieco inne zdanie, według mnie nie ma charyzmy, która sprawiałaby, że przyciąga widzów do kin. Ludzie chodzą na "Skyfall" dlatego, że to film o Bondzie, a nie dlatego, że to film z Craigiem. A na "Dziewczynę z tatuażem" poszli głównie wielbiciele powieści Larssona, nie zaś fani Craiga :) Zgadzam się, że Dalton był świetny, lepszy na pewno od Moore'a, ale jednak Connery'ego i Brosnana stawiam wyżej jeśli chodzi o odtwórców roli agenta 007.
Chociaż bardzo lubię oglądać stare filmy serii i jak lecą w telewizji to staram się oglądać, to jednak nowe części, "Casino..." i "Skyfall", również bardzo mi się podobały. Mimo że Craig nie ma (według mnie) charyzmy Connery'ego to z pewnością posiada aktorski talent i w obu tych filmach zagrał kapitalnie ("Quantum..." zaś widziałem i nie zrobiło na mnie wrażenia).
Były krytykowane, ale zarobiły multum kasy , seria ruszyła od razu, praktycznie co roku powstawał nowy Bond. ,, Goldfinger'' miał największy , jak dotąd rozmach , no i od niego zaczął się festiwal gadżetow i ironiczny ton.
OdpowiedzUsuńNiechęc Flemminga do Connery'ego nie brała się z uprzedzeń narodowościowych. Dla pisarza, Connery wydawał się byc zbyt toporny i mało arystokratyczny z wyglądu, on widział swojego 007, jako wymuskanego i wytwornego gentlemana w każdym calu. Próbował nawet protestowac przeciw tej decyzji obsadowej, ale publicznośc pokochała Connery'ego od pierwszego wejrzenia, a za nią producenci i Flemming miał guzik do gadania.
Moim zdaniem ,, Dr No'' jest strasznie słaby, większośc odcinków Klossa ma lepsze scenariusze. Za to ,, Pozdrowienia z Rosji'' są o niebo lepsze i z jajem ( radziecka agentka zakochana w 007 zachowuje się jak dupa z prowincji która usidliła ,, Westa'', stare babsko, jako cyngiel KGB - miazga! ) Za bardzo udanego Bonda z tych wczesnych, uważam ,,W tajnej Służbie JKM ''. Niewypał z Lazenby'm niesłusznie naznaczył ten film stygmatem gniota.
A ja lubię Moore'a, te wczesne Bondy z jego udziałem są spoko git. Tylko że on się w końcu przejadł i zaczął byc po prostu nudny, jako 007. Dalton stanowił jego przeciwieństwo, był taki szalenie serio, miał w sobie skrywany gniew i brutalnośc. Taka zmiana idealnie ożywiła serię.
Według mnie "Doktor No" jest słaby w drugiej połowie, ale w pierwszej połowie sporo jest świetnych scen (że wspomnę chociażby tarantulę w łóżku agenta 007 albo pościg samochodowy, kończący się upadkiem w przepaść i tekstem: „Spieszyli się na pogrzeb” :D). "Pozdrowienia z Rosji" są lepsze, to prawda, taki klasyczny film szpiegowski, dość dobrze trzymający w napięciu. Film z Lazenbym uważam za jeden ze słabszych, za to z wczesnych filmów to szczególnie przypadł mi do gustu "Thunderball". Z filmów z Moore'em najbardziej mi się podobały "Szpieg, który mnie kochał" i "Tylko dla twoich oczu". Dalton zagrał tylko w dwóch, ale oba świetne.
UsuńZ Bondów z Moore'em, oprócz tych, które wymieniłeś, bardzo lubię też ,, Człowieka ze Złotym Pistoletem'', na którym się na prawdę zdrowo uśmiałem. Daltony bardzo spoko, z Connery'ego, to ,, From Russia...'', ,, Thunderball'' i ,, Diamenty...''. I jestem chyba jedynym człowiekiem, który ceni ,, W Tajnej Służbie...'' Z Brosnanów podobał mi się tylko ,, GoldenEye''.
OdpowiedzUsuńKiedyś czytałem, że w latach 90-tych aktor-pedał Rupert Everett planował gejowską wersję 007 z sobą w roli głównej i Dennisem Rodmanem jako dziewczyna Bonda :D
Haha, ciekawa informacja z tą gejowską wersją :)
UsuńCo do "W tajnej służbie..." to ty w ogóle masz tendencję do chwalenia filmów niedocenianych, których większość krytykuje :D
"Diamenty..." jednak średnio mi się podobały, "Człowiek ze złotym pistoletem" również. To prawda, że można się na nim uśmiać, ale to właśnie zbliża go według mnie do parodii, a nie "prawdziwego filmu o Bondzie".
Mi najbardziej podobały się po dwa filmy z każdym z aktorów: z Connery'ego "Goldfinger" i "Thunderball", z Moore'a te dwa, które wspomniałem wyżej, z Brosnana "GoldenEye" i "Jutro nie umiera nigdy", z Daltona i Craiga - wiadomo które :D
Mi się podobała kreacja Bardema, uważam, że nie przeszarżował. Cieszy mnie ten pozytywny wpis-wynika z tego, że wielu osobom podoba się taki nowy Bond;)
OdpowiedzUsuńz opinią o Bardemie się nie zgadzam, ale to wiesz
OdpowiedzUsuńz Connerym widziałam tylko dwa pierwsze filmy, z czego drugi oglądałam z przerwami, jakoś zupełnie mi nie pod pasował
za to uwielbiałam kiedyś "Śmierć nadejdzie jutro", właściwie nie wiem dlaczego, bo film sam w sobie troszkę głupiutki ;)
O jak dobrze. Na to pójdę do kina, no pójdę i już (bo na wszystko, na co ostatnio miałam pójść to wcale nie trafiłam i mi smutno), skoro dobre (a musi być dobre, skrajnie różne osoby wydają pozytywne opinie, Ty wydajesz pozytywną opinię, znaczy dobre).
OdpowiedzUsuńBardem z tą jajecznicą na głowie mnie ciekawi, przeszarżował czy nie.
Mam wrażenie, że Bondy mają teraz lepszą obsadę niż kiedyś. Mikkelsen w "Casino Royale" i momentalnie czarny charakter stał się wiarygodny, co mam wrażenie rzadko miało wcześniej miejsce. Chociaż to może być raczej kwestia scenariuszy. A może mi się wydaje, w sumie nie do końca "czuję" rozłożenie sił aktorstwa lat 60tych i 70tych.
Z czasem czarne charaktery w filmach o Bondzie stały się coraz bardziej realistyczne i dlatego stawały się bardziej wiarygodne. Do Mikkelsena nie jestem jakoś przekonany, ale i tak pewnie należy do najlepszych odtwórców złoczyńców w całej serii. Bardem jednak według mnie jest jeszcze lepszy, choć bez zachwytów, role Craiga i Dench bardziej mi się podobały, do partnerek Bonda w tym odcinku też nie mam zastrzeżeń, choć trzeba przyznać, że nie miały zbyt wiele do zagrania.
UsuńBardem przeszarżował - to fakt. Ale zdecydowanie na plus moim zdaniem. Gra pełnym sobą, do przesady, do bólu, i tak jak piszesz - mocno przemawia do widza. Ja byłem nim zachwycony. Nie mogłem oderwać oczu. Już u Coenów mnie rozwalił. Tu tylko potwierdza, że nawet jako czarny charakter potrafi stworzyć zupełnie różne postacie. Do tej pory jestem pod wrażeniem jego gry. Ale i całego filmu. Ciągle mam uśmiech na twarzy, gdy przypomnę sobie co poniektóre sceny. Mendes wykonał swoją robotę znakomicie. Stworzył Bonda takiego, jakiego chciałem widzieć. Narzekanie na Skyfall byłoby grzechem.
OdpowiedzUsuń"Bond powrócił w wielkim stylu" - tyle. Nic dodać nic ująć:)
Pozdrawiam
Cóż pisać...świetna recenzja. Dopiszę tylko, że za akcję w tym filmie opowiada nie tyle Mendes, co jak to w hollywood bywa, tzw second unit director, którym w tym wypadku był facet, który pracował także nad "Casino Royale" (ale już nie Quantum of solace, gdzie wyraźnie widać różnicę w słabo, za szybko montowanych scenach akcji.). Niemniej, Mendesowi znakomicie się to udało wszystko poskładać w jedną całość, film przemyka przez 2,5 godziny niemal nieuzaważalnie, nie ma chwili na nudę.
OdpowiedzUsuńWyszedłem z kina w pełni zadowolony, nie mając się do czego doczepić. Zresztą Skyfall przebił moje oczekiwania pod każdym względem: Roger Deakins sfotografował tu chyba najładniejsze sceny w historii amerykańskiego kina akcji (Shanghai-wizualna miazga), przy okazji obalając tezy że nie da się przy pomocy czysto cyfrowej technologii zrobić wielkiego widowiska. Szkoda, że pewnie nie dostanie nawet nominacji do Oscara, chociaż zasłużył na statuetkę, nie pierwszy raz zresztą.
Pełna zgoda: najlepszy Bond w historii kina!
Racja, co do tego second unit director :) Ale w końcu film to praca zespołowa i na sceny akcji mają też zapewne duży wpływ operator i montażysta. Mendes jako reżyser mógł tylko albo nie przeszkadzać fachowcom albo wtrącić swoje trzy grosze :) Ciekawe czy "Skyfall" dostanie jakieś oscarowe nominacje w ważniejszych kategoriach (jak zdjęcia) czy może jedynie za dźwięk lub montaż dźwięku :)
UsuńDobre pytanie, ale nie wydaje mi się. Niestety, ale Bondy trochę są za mało oscarowo prestiżowe, żeby dostać nominacje w ważniejszych kategoriach. Myślę, że nawet o dźwiękowe może być ciężko, bo konkurencja jest ogromna (nowy Batman, Avengers, pewnie jakaś animacja dostanie, Hobbit, Lincoln , Argo, Prometeusz itd). Choć i tak one (plus, jeśli nie zostanie zdykwalifokowana za korzystanie z tematu Bonda, piosenka Adele) mogą być jedyną szansą na jakiekolwiek nominacje dla Skyfall. Osobiście bym dał za co tylko możliwe, nawet za film roku (skoro Avatar dostał na przykład, to czemu nie), choć wiem że to tylko bujanie w obłokach:)
UsuńA Deakinsowi się należy jak psu buda, i to naprawdę za ten film, nie tylko za ogólne zasługi. Może po amerykańskiej premierze w ten piątek, dziennikarze zaczną agitować za Oscarami i zrodzi się szansa dla Skyfall (póki co , recenzje znakomite). Pogdybać można :D
Deakins przy 9 nominacjach nie ma żadnej statuetki, więc z pewnością powinien dostać. "Skyfall" powinno też dostać nominację za film roku, tym bardziej dlatego, że w tej kategorii wyróżnia się teraz aż 10 filmów (bo nie sądzę, żeby w tym roku powstało 10 lepszych filmów :D). Na stronie Awards Daily typują ten film tylko w dwóch kategoriach - sound mixing i sound editing :) A na przykład taki "The Dark Knight Rises" typowany jest w aż 10 kategoriach. "Skyfall" jest filmem lepszym i mam nadzieję, że te typy się nie sprawdzą ;)
UsuńDla mnie nie jest to najlepszy Bond w historii. Zdecydowanie nie! Świetne jest "Casino Royale", które - mimo wielu scen statycznych (gra w pokera) - po brzegi wypełnia dobra akcja!
OdpowiedzUsuńCo do "Skyfall", film dobrze zagrany, z ciekawym pomysłem na nowy wizerunek Bonda w wieku 40+, zawierający zaskakujące elementy fabuły, świetną muzykę, piękną czołówkę i genialną scenę pościgu otwierającą film. Ale mimo tego pozostawia sporo pytań wynikających z pewnych nieścisłości scenariuszowych. Pytań, które nie świadczą o głębi filmu, ale jego brakach. Chyba Sam Mendes zaplątał się trochę w swoim pomyśle na nowy odcinek przygód agenta 007. Z jednej strony chciał zrobić prequel, z drugiej marzyła mu się prezentacja nowego Bonda: starzejącego się i nieco zrezygnowanego. Wyszedł mix-fix, po którym myślisz: "O co im w ogóle chodziło?".
"Skyfall" niewątpliwie warto obejrzeć, bo to jedyny w swoim rodzaju film o Bondzie. Ale na kolana nie powala :)
Świetne, zapraszam do zapoznania się z moja opinią na temat filmu, pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń