reżyseria: Vincente Minnelli
scenariusz: Robert Ardrey, John Gay na podst. powieści Vicente Blasco Ibáñeza
W latach 50. Minnelli był uznanym twórcą musicali, dwa jego filmy z tego gatunku (Amerykanin w Paryżu i Gigi) zdobyły nawet Oscara za najlepszy film, ale radził sobie nie najgorzej także w dramatach z ambicjami (Zły i piękna, Pasja życia, Dwa tygodnie w innym mieście), w których obsadzał ulubionego aktora, Kirka Douglasa. Zrealizowany bez udziału tego aktora dramat Czterech jeźdźców Apokalipsy nie odniósł zbyt wielkiego sukcesu i nie zdobył prestiżowych nagród, lecz z kilku powodów godny jest uwagi. To połączenie rodzinnej sagi z antywojenną przypowieścią o zbliżającej się apokalipsie. Jest tu kilku bardzo dobrych, choć nie wybitnych, aktorów pochodzących z różnych krajów: Amerykanin Lee J. Cobb, Kanadyjczyk Glenn Ford, Francuz Charles Boyer, Szwedka Ingrid Thulin, Węgier Paul Lukas, Austriak Paul Henreid, a także m.in. Niemiec Karlheinz Böhm (mąż polskiej aktorki Barbary Kwiatkowskiej).
Pierwszy z wymienionych aktorów Lee J. Cobb należał do tych wyjątkowych osobowości aktorskich, które nie potrzebowały zbyt wiele czasu ekranowego, by stworzyć kreację godną zapamiętania. W roli patriarchy „argentyńskiego” rodu Julio Madariagi pojawia się na początku filmu i w jednej sugestywnej scenie przepowiada nadejście czterech jeźdźców Apokalipsy, po czym umiera na atak serca. Jedna z jego córek poślubiła francuskiego imigranta, druga zaś wyszła za Niemca, te związki odmienią wkrótce losy rodziny i zetkną ich z nazizmem - największą zmorą XX wieku. Akcja przenosi się do Francji pod koniec lat 30-tych, gdzie syn Francuza i Argentynki, Julio Desnoyers, ma własną pracownię i zajmuje się malowaniem. Wkrótce wikła się w romans z mężatką, której mąż walczy w Belgii. Tymczasem Francuzi zostają zmuszeni do posłuszeństwa przez Niemców i wszelkie działania ruchu oporu mają być krwawo tłumione. A wśród niemieckich władz okupacyjnych są kuzyni argentyńskiej familii, Karl i Heinrich von Hartrott.
Uwikłani w dramatyczne wydarzenia bohaterowie muszą stawić czoła demonom wojny. Owe demony zwane Jeźdźcami Apokalipsy cały czas czuwają, obserwują i biorą czynny udział w bitwach, chociaż nikt nie może ich zobaczyć. Pierwszy jeździec ma na sobie koronę i symbolizuje zwycięstwo (czyli to, co każdy w tej wojnie chciał osiągnąć, by jak najszybciej wrócić do domu), drugi trzyma miecz w dłoni, symbolizując walkę do ostatniej kropli krwi, trzeci przynosi głód, choroby i cierpienia, a czwarty to Śmierć z kosą, która zabiera ze sobą tych, którym nie dane dożyć czasów pokoju. Będąca pierwowzorem filmu powieść Ibáñeza rozgrywa się podczas I wojny światowej i została zekranizowana już w epoce kina niemego - w 1921 roku (jeszcze za życia pisarza) powstała adaptacja z udziałem Rudolpha Valentino. Tytuł utworu wykorzystał także włoski reżyser Lucio Fulci, realizując western w 1975, ale jak przypuszczam niewiele ma on wspólnego z historią wymyśloną przez Ibáñeza.
Vincente Minnelli, który w Amerykaninie w Paryżu udowodnił, że Paryż można stworzyć w hollywoodzkim studiu filmowym, również sceny w okupowanej Francji mógł nakręcić na terenie wytwórni. Reżyser jednak podszedł nieco poważniej do zadania niż w przypadku muzycznych spektakli, gdyż zdecydował się kręcić we Francji. To był z pewnością dobry pomysł, dodał filmowi autentyzmu, który zanika podczas scen dialogowych, gdyż dosłownie wszyscy mówią tu po angielsku. Do scenografii i dekoracji wnętrz nie można mieć zastrzeżeń, do fabuły również. Znany z ról prostych kowbojów Glenn Ford także i tutaj jest zwykłym obywatelem, który chciałby mieć spokój, ale trafia prosto do jaskini lwa - aby wyjść zwycięsko będzie musiał podjąć męską decyzję.
Podstawową wadą filmu są źle rozłożone akcenty. Wątek miłosny między Fordem i Thulin zajmuje dużo miejsca, a najciekawszy według mnie motyw, czyli samotna walka Chi Chi z okupantem został zepchnięty na dalszy plan. Bohaterowie kilkakrotnie mówią o aresztowaniu tej dziewczyny za demonstracje i protesty, ale tych działań nie zobaczymy. Czasem miałem wrażenie, że film mógłby być słuchowiskiem radiowym, bo z dialogów dowiadujemy się więcej niż z samej akcji. A szkoda, tym bardziej że w roli Chi Chi Desnoyers wystąpiła Yvette Mimieux (była żona reżysera Stanleya Donena), najbardziej kojarzona z roli Weeny w Wehikule czasu (1960). Minnelli potraktował tę aktorkę i odtwarzaną przez nią postać zbyt powierzchownie - zdecydowanie zasługiwała na więcej czasu ekranowego.
Film z pewnością byłby lepszy, gdyby większą uwagę poświęcić działalności ruchu oporu, zamiast bawić się w tanie sentymenty i zbędne rozmowy, bo w takim filmie obrazy powinny mówić same za siebie. Ale po twórcy, który największy sukces odniósł jako realizator musicali nie należało oczekiwać filmu, w którym są płynne przejścia od dialogów do akcji. Film można nazwać wojennym melodramatem - co ciekawe, oglądana niedawno przeze mnie Róża (2011) Smarzowskiego reprezentuje ten sam gatunek. Nie da się ukryć, że oba filmy są zupełnie inne. I nie chodzi mi tu o poziom realizacji i wiarygodność, ale o przemoc lub jej brak. W Róży częstotliwość występowania przemocy była przytłaczająca, u Minnellego prawie w ogóle tej przemocy nie widać. Można obejrzeć, bo nie jest to zły film - zawiera kilka świetnych scen, ale niewykorzystany potencjał jest tu widoczny.
Pierwszy z wymienionych aktorów Lee J. Cobb należał do tych wyjątkowych osobowości aktorskich, które nie potrzebowały zbyt wiele czasu ekranowego, by stworzyć kreację godną zapamiętania. W roli patriarchy „argentyńskiego” rodu Julio Madariagi pojawia się na początku filmu i w jednej sugestywnej scenie przepowiada nadejście czterech jeźdźców Apokalipsy, po czym umiera na atak serca. Jedna z jego córek poślubiła francuskiego imigranta, druga zaś wyszła za Niemca, te związki odmienią wkrótce losy rodziny i zetkną ich z nazizmem - największą zmorą XX wieku. Akcja przenosi się do Francji pod koniec lat 30-tych, gdzie syn Francuza i Argentynki, Julio Desnoyers, ma własną pracownię i zajmuje się malowaniem. Wkrótce wikła się w romans z mężatką, której mąż walczy w Belgii. Tymczasem Francuzi zostają zmuszeni do posłuszeństwa przez Niemców i wszelkie działania ruchu oporu mają być krwawo tłumione. A wśród niemieckich władz okupacyjnych są kuzyni argentyńskiej familii, Karl i Heinrich von Hartrott.
Uwikłani w dramatyczne wydarzenia bohaterowie muszą stawić czoła demonom wojny. Owe demony zwane Jeźdźcami Apokalipsy cały czas czuwają, obserwują i biorą czynny udział w bitwach, chociaż nikt nie może ich zobaczyć. Pierwszy jeździec ma na sobie koronę i symbolizuje zwycięstwo (czyli to, co każdy w tej wojnie chciał osiągnąć, by jak najszybciej wrócić do domu), drugi trzyma miecz w dłoni, symbolizując walkę do ostatniej kropli krwi, trzeci przynosi głód, choroby i cierpienia, a czwarty to Śmierć z kosą, która zabiera ze sobą tych, którym nie dane dożyć czasów pokoju. Będąca pierwowzorem filmu powieść Ibáñeza rozgrywa się podczas I wojny światowej i została zekranizowana już w epoce kina niemego - w 1921 roku (jeszcze za życia pisarza) powstała adaptacja z udziałem Rudolpha Valentino. Tytuł utworu wykorzystał także włoski reżyser Lucio Fulci, realizując western w 1975, ale jak przypuszczam niewiele ma on wspólnego z historią wymyśloną przez Ibáñeza.
Vincente Minnelli, który w Amerykaninie w Paryżu udowodnił, że Paryż można stworzyć w hollywoodzkim studiu filmowym, również sceny w okupowanej Francji mógł nakręcić na terenie wytwórni. Reżyser jednak podszedł nieco poważniej do zadania niż w przypadku muzycznych spektakli, gdyż zdecydował się kręcić we Francji. To był z pewnością dobry pomysł, dodał filmowi autentyzmu, który zanika podczas scen dialogowych, gdyż dosłownie wszyscy mówią tu po angielsku. Do scenografii i dekoracji wnętrz nie można mieć zastrzeżeń, do fabuły również. Znany z ról prostych kowbojów Glenn Ford także i tutaj jest zwykłym obywatelem, który chciałby mieć spokój, ale trafia prosto do jaskini lwa - aby wyjść zwycięsko będzie musiał podjąć męską decyzję.
Podstawową wadą filmu są źle rozłożone akcenty. Wątek miłosny między Fordem i Thulin zajmuje dużo miejsca, a najciekawszy według mnie motyw, czyli samotna walka Chi Chi z okupantem został zepchnięty na dalszy plan. Bohaterowie kilkakrotnie mówią o aresztowaniu tej dziewczyny za demonstracje i protesty, ale tych działań nie zobaczymy. Czasem miałem wrażenie, że film mógłby być słuchowiskiem radiowym, bo z dialogów dowiadujemy się więcej niż z samej akcji. A szkoda, tym bardziej że w roli Chi Chi Desnoyers wystąpiła Yvette Mimieux (była żona reżysera Stanleya Donena), najbardziej kojarzona z roli Weeny w Wehikule czasu (1960). Minnelli potraktował tę aktorkę i odtwarzaną przez nią postać zbyt powierzchownie - zdecydowanie zasługiwała na więcej czasu ekranowego.
Film z pewnością byłby lepszy, gdyby większą uwagę poświęcić działalności ruchu oporu, zamiast bawić się w tanie sentymenty i zbędne rozmowy, bo w takim filmie obrazy powinny mówić same za siebie. Ale po twórcy, który największy sukces odniósł jako realizator musicali nie należało oczekiwać filmu, w którym są płynne przejścia od dialogów do akcji. Film można nazwać wojennym melodramatem - co ciekawe, oglądana niedawno przeze mnie Róża (2011) Smarzowskiego reprezentuje ten sam gatunek. Nie da się ukryć, że oba filmy są zupełnie inne. I nie chodzi mi tu o poziom realizacji i wiarygodność, ale o przemoc lub jej brak. W Róży częstotliwość występowania przemocy była przytłaczająca, u Minnellego prawie w ogóle tej przemocy nie widać. Można obejrzeć, bo nie jest to zły film - zawiera kilka świetnych scen, ale niewykorzystany potencjał jest tu widoczny.
Zawsze bardzi chciałem obejrzeć ten film ze względu na Ingrid Thulin, którą bardzo sobie cenię za występy u Bergmana. Generalnie tytuł znany i nie raz powracający przy różnych okazjach, ale nigdy nie miałem okazji, nie znalazłem sposobu, żeby go zobaczyć. Swoją drogą łatwiej chyba znaleźć wersję z 1921 roku, bo ze względu na wygasłe prawa autorskie, można ją już spokojnie obejrzeć w sieci. No nic. Nadal będę czekał na okazję.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Ja przez cały luty mam TCM bezpłatnie, więc staram się maksymalnie z niego korzystać. Obok "Jeźdźców" na tym kanale widziałem ostatnio także "Pieskie popołudnie", "Yakuzę" Pollacka, "Listonosz zawsze dzwoni dwa razy" (wersja z 1981, wolę jednak wersję z 1946), "Człowieka Mackintosha" z Newmanem, ale o wszystkich to raczej nie dam rady napisać. "Jeźdźcy" jest chyba najsłabszym z nich, ale coś mnie naszło, żeby to właśnie o nim napisać :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
,,Pieskie Popołudnie'' znakomite. Ja nie mam TCM-u, a dzisiaj o 22.55 lecą tam ,,Szaleni Detektywi'' ( Frebbie & the Bean ) Richarda Rusha 1974, z Jamesem Caanem i Alanem Arkinem. Nie widziałem tego nigdy, a Rush , to reżyser interesujący, choc nierówny. No i ciekaw jestem, jak się sprawdził w komedii sensacyjnej. Może obejrzysz i wrzucisz reckę?
OdpowiedzUsuńO kurcze, gdybym ten komentarz przeczytał wcześniej to bym pewnie czekał na ten film, ale niestety przeczytałem go dopiero dzisiaj. Wprawdzie widziałem ten tytuł w programie tv, ale skojarzył mi się on z komedią "Zwariowani detektywi" z Hackmanem i Aykroydem, którą kiedyś widziałem i mi się nie podobała. No cóż, muszę więc dopisać kolejny tytuł do listy must see, ale jak znam swojego pecha to zarówno ten film jak i np. "Sitting Target" zostaną powtórzone w marcu, kiedy już mi wyłączą TCM, bo nie wykupiłem pakietu familijnego :)
UsuńA co do "Pieskiego popołudnia" to nie widziałem pierwszych 30 minut, dlatego zrezygnowałem z pisania recenzji.
UsuńTytuł jak znalazł na ostatnie wydarzenia :> Teraz także rozumiem jego kontekst [tj. filmu i tytułu].
OdpowiedzUsuńA ja mam TCM ale na spółkę z cartoon network [TCM wyłączają o 21] i nie ukrywam, że bardzo mnie denerwuje, ze o 21 lecą cały czas te same filmy ... non stop, a dzienna ramówka obfituje w fajne seanse.
stare filmy tak mają, że czasami więcej w nich dzieje się w dialogach niż na scenie, co nawet bywa interesujące. Chciałem obejrzeć ten film jakiś czas temu, miłą niespodzianką jest zatem recenzja... po której chyba jednak z seansem się wstrzymam na jakiś czas ;-)
OdpowiedzUsuń