Miecz zagłady

inny tytuł: Miecz przeznaczenia (1966 / 119 minut)
Dai-bosatsu tôge / The Sword of Doom
reżyseria: Kihachi Okamoto
scenariusz: Shinobu Hashimoto na podst. powieści Kaizana Nakazato

Lata 60. XIX wieku - ostatnia dekada panowania szogunatu. Największe miasto świata, Tokio, miało wówczas nazwę Edo, a rycerze feudalni zwani samurajami byli klasą rządzącą zanim w roku 1868 odebrano im hegemonię. Akcja filmu rozpoczyna się dość nietypowo. Młoda dziewczyna spaceruje z dziadkiem po górskiej przełęczy - gdy idzie po wodę dziadek zostaje zaszlachtowany kataną. Zabicie bezbronnego starca nie jest zgodne z kodeksem bushidō. A jednak czynu tego dokonał samuraj, który w dodatku okazuje się głównym bohaterem filmu. Powoli upływający czas, polityczne zmiany i zawirowania powodują, że stopniowo nasilają się tkwiące w ludziach złość, nienawiść i gniew, wzniecając w sercu pożar i prowokując do zachowań niegodnych prawdziwego wojownika. Dla jednych okazują się trucizną i zabijają na miejscu, innym dodają sił do trenowania sztuk walki i odwagi, by sprawdzić swoje umiejętności.

Zanim kino japońskie dopadł kryzys powstawały w Kraju Kwitnącej Wiśni znakomite dzieła mistrzów, takich jak Akira Kurosawa, Masaki Kobayashi i Kihachi Okamoto. Potrafili oni łączyć komercyjne kino sensacyjne z ambitną rozprawką na temat honoru, odwagi i przemocy. Miecz zagłady to na pierwszy rzut oka kino zemsty obfitujące w pojedynki na śmierć i życie oraz zasadzki kończące się masakrą (jak scena, w której Toshirô Mifune toczy walkę na śniegu). Ale za tym parawanem komercji kryje się coś więcej - opowieść o zbliżającej się zagładzie kasty samurajów, o dyshonorze, chorej ambicji i nostalgii za dawnym stylem życia. W historii każdego kraju zawsze najciekawsze są momenty przełomowe - w historii Japonii są dwa takie istotne przełomy. Pierwszy to bitwa pod Sekigaharą, po której władzę objął ród Tokugawa, natomiast drugi to upadek tego rodu i początek panowania cesarza Mutsuhito.

W filmie Okamoto wystąpili dwaj najpopularniejsi w latach 60. aktorzy japońscy: Toshirô Mifune i Tatsuya Nakadai. Ten pierwszy zagrał właściciela szkoły sztuk walki - człowieka rozsądnego, który miecz wyciąga tylko w ostateczności. To nie jest główna rola, ale Mifune nawet w niewielkiej roli potrafi wyrazić to, co wyróżnia jego bohatera. Z kolei Nakadai wystąpił w roli wiecznie ponurego szermierza, który wierzy w siłę swojego oręża i własne umiejętności. Jego ambicja i brak skrupułów przysparzają mu wielu wrogów, ale on jest zbyt dumny by się przed kimkolwiek ukrywać. Jest dobrze wyszkolony i niesamowicie zręczny, ma nie tylko ostry miecz, ale i oczy z tyłu głowy - nic więc nie jest go w stanie zaskoczyć. Pozostaje mu tylko czekać na ruch przeciwnika. Ważną postacią jest także pewna kobieta, którą główny bohater osądza jako diablicę podsycającą jad nienawiści u każdego kogo spotka na swojej drodze. Była ona żoną zabitego w pojedynku samuraja, potem przyłączyła się do Ryunosuke Tsukue - szermierza, który zabił jej męża. Możliwe, że kieruje nią pragnienie zemsty, ale bardziej prawdopodobne, że to brak środków do życia i chęć przetrwania za wszelką cenę zaprowadziły ją prosto do piekła. W tę trudną do zdiagnozowania kobietę wcieliła się Michiyo Aratama - aktorka o smutnych oczach, wyrażających cierpienie, rozpacz i desperację.


Czarno-białe zdjęcia dodały filmowi niesamowitego uroku. Jak w filmach noir reżyser mógł poeksperymentować ze światłem, a złowrogie cienie i czarna krew pasowały idealnie do wykreowanego świata pełnego łotrów o czarnych diabelskich duszach. Scenariusz wyszedł spod pióra Shinobu Hashimoto, znanego ze współpracy z mistrzami gatunku: Kurosawą (m.in. Siedmiu samurajów) i Kobayashim (np. Harakiri). Ten autor potrafił wykreować ciekawych, nieprzewidywalnych bohaterów i umiał sprzedać japońską historię w taki sposób, który zainteresuje nie tylko japońską publiczność. A gdy jeszcze doda się iż opracowaniem muzycznym zajął się Masaru Satô (m.in. Ukryta forteca) to już nie ma wątpliwości, że film zrobili najlepsi w branży. Nie unikając zachodnich wzorców i elementów kina gatunków (western, przygoda, sensacja) zdołali oni kreatywnie połączyć wschodnią filozofię i ponury nastrój z efektowną i nieokrzesaną rozrywką.

Sword of Doom jest ekscytującym i ultra-kinetycznym jidai geki o intensywnej akcji i frapującej intrydze, w którym przygoda zmienia się w tragedię, zemsta w obsesję, a cierpliwość w szaleństwo. Kihachi Okamoto cofając się 100 lat wstecz, w przeddzień epoki Meiji, próbuje odpowiedzieć na pytanie: jak bardzo historia i polityka wpływają na rozpad pielęgnowanej i respektowanej od lat tradycji i kultury? Mistrzowie miecza są tu zaledwie cieniami dawnych mistrzów, dla których honor i kodeks bushidō były sprawą nadrzędną. Jedyne co przetrwało z dawnych czasów to respekt jaki samuraj odczuwał do swojego miecza - niezawodnej katany. Jednak miecz nie był w stanie uratować życia, jeśli samuraj nie wiedział jak go użyć. Ambicja, pewność siebie i zbyt silna więź wojownika ze swoim mieczem wpływają destrukcyjnie na człowieka i otaczających go ludzi. Udowadnianie za wszelką cenę kto jest od kogo lepszy z pewnością nie ma sensu. Miecz przeznaczenia to godny polecenia klasyk o niełatwej, ponurej i splamionej krwią drodze samuraja.

8 komentarze:

  1. Sam widzisz, jaki to nieprawdopodobne dzieło. Dla mnie numer jeden, jak chodzi o kino samurajskie.Mogłeś więcej napisac na temat kreacji Nakadaia, no i o scenie finałowej. Im bliżej końca, tym bardziej zachodziłem w głowę , jak się to wszystko zamknie, ale czegoś takiego się nie spodziewałem - to było jedno z najlepszych zakonczeń, jakie w życiu widziałem.
    Obejrzałem o rok wcześniejszy ,,Samurai Assassin'' Okamoto, podobna historia i bohater.
    Też okres Bakumatsu - burzliwe przejście z Szogunatu do ery Meiji: spiski roninów, walka o władzę, zamachy polityczne - w ogóle klimat niemalże mafijny. Historia dośc złożona, tocząca się spokojnym rytmem, nie mniej szalenie wciągająca. Bohater grany przez Mifune,jest szermierzem-degeneratem ( świetnie się zapowiadał, ale mu się powinęła w życiu noga), przyłączającym się do grupy roninów planujący zamach na dostojnika i prawą rękę szoguna. Film kończy się fantastyczną zbiorową masakrą w tumanach padającego śniegu, który Okamoto ogrywa nie gorzej, niż Kurosawa deszcz w ,, Siedmiu ..'' W kategorii chambara Okamoto po prostu nie ma sobie równych.
    ,,Sword of Doom'' 6/6
    ,, Samurai Assassin'' 5/6

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja na razie widziałem dwa jego filmy, "Kill" i "Sword of Doom" - oba według mnie rewelacyjne i na pewno nie ma w tym przesady, że Okamoto jest mistrzem gatunku. I jestem pewien, że "Samurai Assassin" również przypadnie mi do gustu. Ciekaw jestem także filmów "Red Lion" i "Zatoichi vs. Yojimbo".

    Na temat kreacji Nakadaia jest niewiele, bo trudno mi oceniać aktorstwo azjatyckich aktorów - wydaje mi się jakieś dziwne, nieadekwatne do sytuacji, aktorzy czasem bez powodu podnoszą głos, śmieją się, gdy sytuacja nie jest zabawna. W "Sword of Doom" nie było wprawdzie takiej przesady, Nakadai był raczej spokojny, dopiero pod koniec zaczął popadać w szaleństwo. Ale i tak uznałem, że aktorstwo nie jest najważniejszym atutem filmu. A o scenach finałowych wolę nie pisać, żeby przypadkiem nie palnąć jakiegoś spoilera :)

    OdpowiedzUsuń
  3. ,,Zatoichi meets Yojimbo'' też mam na liście, ale coś czuję, że to będzie taki lżejszy film, a la ,,Kill''.
    ,,Kill'' był całkiem spoko ( pokręcona fabuła i ten zajebisty warsztat - Okamoto's touch) , ale tamte dwa filmy, to dla mnie coś wiecej ; bohaterowie Kurosawy budzą na ogół sympatię, Kobayashiego - podziw i współczucie - u Okamoto budzą grozę, są martwi i wypaleni a ich moc zdaje się pochodzic z jakiegoś innego uniwersum - jakby samo Piekło nimi sterowało na odległośc ( nowy gatunek : jigoku-geki :D ) W to mi graj. A już jak katany i wakizachi idą w ruch, to tu Okamoto imo przebija obu panów K , a w masowej jatce to ich wręcz deklasuje. Też dużą wagę przykłada do motywu różnych szkół szermierki preferowanych przez bohaterów, którzy najpierw muszą sie zmierzyc ,, na bambus''i poznac swoje style, zanim pójdą na ostre - świetnie to wypadło zwłaszcza w ,,SOD''.
    Ale w pierwszej kolejności będę chciał obadac ,,Three Outlaw Samurai'' z Tetsuro Tanbą, Hideo Goshy ( którego ,,Goyokin'' mnie ongiś zachwycił ) - antycypujący ponoc ,,TGTBTU''.
    A Tobie polecam ,,Bunt'' Kobayashiego, jeśli nie widziałeś ; Mifune i Nakadaia łączy tu bardzo ,,peckinpahowska'' relacja - sytuacja dochodzi do punktu, gdzie dawni przyjaciele wbrew sobie muszą skrzyżowac ostrza.

    OdpowiedzUsuń
  4. "Buntu" nie widziałem. Oglądałem "Harakiri" tego samego twórcy i choć zdaję sobie sprawę, że to film wybitny nie zachwycił mnie tak bardzo jak filmy Kurosawy i Okamoto. Choć z pewnością jest to produkcja ponadprzeciętna.

    OdpowiedzUsuń
  5. ,,Bunt'' i ,,Seppuku'' to mega kino, szkoda, że tylko dwa samurajskie filmy Kobayashi popełnił - ,,Kwaidan'' to jednak insza inszośc, niemniej w kategorii horroru poetyckiego to arcydzieło.
    ,Bunt'' jest podobnie ,,antysystemowy'' co ,,Seppuku'', tez mamy tu kwestię rozdarcia między wasalną powinnością, a sumieniem ( ten motyw ma specjalną japońska nazwę, jako topos kulturowy, z głowy mi wyleciała ) - narracja jest tu prostsza, bardziej linearna, a finał zwala z nóg . Obydwa dzieła widziałem strasznie dawno, nie zaszkodziłoby przypomniec.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masaki Kobayashi nakręcił jeszcze jeden film jidaigeki (czyli taki, którego akcja osadzona jest w czasach historycznych), Filmem tym jest Gospoda złoczyńców z roku 1971 [いのちぼうにふろう Inochi bō ni furō, ang. Inn Of Evil], oczywiście również wart obejrzenia, choćby dla znakomitej kreacji Tatsui Nakadaia oraz Shintaro Katsu w roli sprzedawcy makaronu :)

      Nota bene:
      Dopiero teraz trafiłem na ten znakomity blog Mariusza o kinie. Z wielką przyjemnością czytam jego recenzje dotyczące filmów chanbara, czyli japońskich filmów miecza (nie wszystkie z nich to filmy samurajskie!). Z ciekawością zagłębiam się również w Wasze komentarze. W miarę dalszej lektury będę dodawał swoje uwagi; póki co zapraszam do przejrzenia mojego blogu "Film samurajski".

      Usuń
    2. Dzięki za miłe słowa. Ja na Twój blog trafiłem dosyć dawno i nawet zostawiłem tam jakiś ślad - pięć lat temu zostawiłem u Ciebie komentarz pod postem o Musashim (wtedy podpisywałem się nickiem Peckinpah). Od tamtej pory nadrobiłem sporo zaległości, a na Twojego bloga przestałem zaglądać, bo pisałeś bardzo rzadko ;)

      Usuń
  6. o, ciekawa pozycja ;-). A ja na długi weekend przewidziałem Rana do odświeżenia, więc okołotematycznie ;-)

    OdpowiedzUsuń