scenariusz i reżyseria: Dan Mazer
Rose Byrne ma niespełna 34 lata i nadal nie jest mężatką - w przeciwieństwie do jej niektórych filmowych bohaterek. Brytyjska komedia Dana Mazera rozpoczyna się od ślubu czyli od tego, co zwykle kończy klasyczne komedie romantyczne. Nie wiadomo w jaki sposób Nat i Josh się poznali, wiadomo że podjęli pochopną decyzję o ślubie i teraz próbują się wyplątać z tych więzów. Zaczynają chodzić na terapię i zamiast myśleć o dzieciach próbują najpierw polubić siebie nawzajem. Dają sobie rok i jeśli kryzys nie zostanie zażegnany w ciągu tych 12 miesięcy to nie pozostanie nic innego jak rozwód. I chociaż w filmie pada banalna prawda, że małżeństwo to akceptowanie wad drugiej osoby to na pierwszoplanowych bohaterów to nie działa. Oni chcą być szczęśliwi, a nie ciągle się kłócić - szukają więc partnera, który nie będzie irytował ich swoim zachowaniem.
W centrum znajdują się cztery osoby po 30-ce: dwoje Amerykanów i dwoje Brytyjczyków. Tych pierwszych grają Anna Faris i Simon Baker, tych drugich Rose Byrne i Rafe Spall. Szczególnie Simon Baker pasuje do komedii romantycznych - jest nudny i przewidywalny do bólu. Reszta obsady bez wysiłku miażdży tę jego jankeską powierzchowność. Anna Faris w roli Chloe sprawia wrażenie speszonej i nieśmiałej, ale sympatycznej. Znajduje się w niezręcznej sytuacji - kocha żonatego faceta, ale nie chce rozbijać jego małżeństwa. Rafe Spall jako Josh to niedojrzały showman, który lubi się wygłupiać i popisywać - trudno pojąć jak udało mu się zaciągnąć do ołtarza taką kobietę jak Nat. No i wreszcie Rose Byrne w roli Nat to kobieta bliska ideału, której zdarza się palnąć jakieś głupstwo, częściej jednak jest zażenowana zachowaniem płytkiego faceta, jakiego poślubiła. Daje wyraz swojemu niezadowoleniu, wypomina mu błędy, ale próbuje sobie wmówić, że to nic takiego. Boi się, że rozstanie może załamać jego partnera - nie przypuszcza jednak że on również męczy się w tym związku. Aktorka jest przekonująca w roli rozczarowanej mężatki - nie przekonuje mnie jednak to, że mąż z byle powodu chce ją rzucić dla innej (nawet jeśli tą inną jest Anna Faris).
Angielski humor w wydaniu Mazera obfituje w wulgarne i niestrawne gagi - zabawne są w tym przypadku nie sprośne kawały, lecz twarze aktorów, na których maluje się wyraźne zakłopotanie. Jest w filmie kilka fajnych pomysłów, np. scena z gołębiami albo impreza, na której Josh uparł się by błysnąć dowcipem. Niestety sporo jest też scen, które ujawniają zły gust filmowców. Część widzów pewnie zakończy seans już na początku podczas wulgarnej i nieśmiesznej przemowy weselnej. Ja dotrwałem do końca głównie dzięki Rose Byrne, ale po seansie pozostało w głowie coś więcej niż rola tej aktorki. Cechy niewybrednej komedyjki i banalnego rom-komu łączą się w całość tworząc antyromantyczną historię, w której związek małżeński nie kojarzy się z miłością, szczęściem i dziećmi.
Chociaż fabuła zmierza w stronę przewidywalnego finału to zakończenie jest niepokojące i dające do myślenia. Bo pocałunek, po którym zwykle następuje ślub, nie musi wcale oznaczać happy endu - może być początkiem kryzysu pełnego wrzasków, wyzwisk i cierpienia. Tym bardziej, że miłość w tym filmie przypomina zauroczenie, a nie prawdziwe uczucie, które może połączyć dwoje ludzi na całe życie. Film Mazera nie jest typową komedią romantyczną, ale zgryźliwą farsą wyśmiewającą schematy wykorzystywane w wielu filmach tego gatunku. To przestroga dla tych, którzy śpieszą się z zamążpójściem. Bo małżeństwo szybko może okazać się więzieniem - nieprzyjemnym, uciążliwym, pełnym rozczarowań. I wtedy człowiek pragnie wolności. A gdy odzyskuje wolność ... podejmuje kolejną pochopną decyzję o małżeństwie. Pół biedy, gdy kryzys rozwija się w ciągu pierwszego roku - gorzej gdy pojawiają się dzieci, wtedy może być już za późno. Doceniam wartość filmu i jego przekaz, lecz przyznaję że jestem trochę rozczarowany, gdyż spodziewałem się większej dawki inteligentnego i zabawnego humoru.
W centrum znajdują się cztery osoby po 30-ce: dwoje Amerykanów i dwoje Brytyjczyków. Tych pierwszych grają Anna Faris i Simon Baker, tych drugich Rose Byrne i Rafe Spall. Szczególnie Simon Baker pasuje do komedii romantycznych - jest nudny i przewidywalny do bólu. Reszta obsady bez wysiłku miażdży tę jego jankeską powierzchowność. Anna Faris w roli Chloe sprawia wrażenie speszonej i nieśmiałej, ale sympatycznej. Znajduje się w niezręcznej sytuacji - kocha żonatego faceta, ale nie chce rozbijać jego małżeństwa. Rafe Spall jako Josh to niedojrzały showman, który lubi się wygłupiać i popisywać - trudno pojąć jak udało mu się zaciągnąć do ołtarza taką kobietę jak Nat. No i wreszcie Rose Byrne w roli Nat to kobieta bliska ideału, której zdarza się palnąć jakieś głupstwo, częściej jednak jest zażenowana zachowaniem płytkiego faceta, jakiego poślubiła. Daje wyraz swojemu niezadowoleniu, wypomina mu błędy, ale próbuje sobie wmówić, że to nic takiego. Boi się, że rozstanie może załamać jego partnera - nie przypuszcza jednak że on również męczy się w tym związku. Aktorka jest przekonująca w roli rozczarowanej mężatki - nie przekonuje mnie jednak to, że mąż z byle powodu chce ją rzucić dla innej (nawet jeśli tą inną jest Anna Faris).
Angielski humor w wydaniu Mazera obfituje w wulgarne i niestrawne gagi - zabawne są w tym przypadku nie sprośne kawały, lecz twarze aktorów, na których maluje się wyraźne zakłopotanie. Jest w filmie kilka fajnych pomysłów, np. scena z gołębiami albo impreza, na której Josh uparł się by błysnąć dowcipem. Niestety sporo jest też scen, które ujawniają zły gust filmowców. Część widzów pewnie zakończy seans już na początku podczas wulgarnej i nieśmiesznej przemowy weselnej. Ja dotrwałem do końca głównie dzięki Rose Byrne, ale po seansie pozostało w głowie coś więcej niż rola tej aktorki. Cechy niewybrednej komedyjki i banalnego rom-komu łączą się w całość tworząc antyromantyczną historię, w której związek małżeński nie kojarzy się z miłością, szczęściem i dziećmi.
Chociaż fabuła zmierza w stronę przewidywalnego finału to zakończenie jest niepokojące i dające do myślenia. Bo pocałunek, po którym zwykle następuje ślub, nie musi wcale oznaczać happy endu - może być początkiem kryzysu pełnego wrzasków, wyzwisk i cierpienia. Tym bardziej, że miłość w tym filmie przypomina zauroczenie, a nie prawdziwe uczucie, które może połączyć dwoje ludzi na całe życie. Film Mazera nie jest typową komedią romantyczną, ale zgryźliwą farsą wyśmiewającą schematy wykorzystywane w wielu filmach tego gatunku. To przestroga dla tych, którzy śpieszą się z zamążpójściem. Bo małżeństwo szybko może okazać się więzieniem - nieprzyjemnym, uciążliwym, pełnym rozczarowań. I wtedy człowiek pragnie wolności. A gdy odzyskuje wolność ... podejmuje kolejną pochopną decyzję o małżeństwie. Pół biedy, gdy kryzys rozwija się w ciągu pierwszego roku - gorzej gdy pojawiają się dzieci, wtedy może być już za późno. Doceniam wartość filmu i jego przekaz, lecz przyznaję że jestem trochę rozczarowany, gdyż spodziewałem się większej dawki inteligentnego i zabawnego humoru.
Kurcze miałam nadzieję, że film będzie fajny. Ciężko ostatnio o przyjemną i zabawną komedię. To co nazywają komediami w tych czasach tak naprawdę nie ma z nimi nic wspólnego, albo co najwyżej są to komediodramaty.
OdpowiedzUsuńJak już wiesz, mnie się podobało, zwłaszcza, że większość komedii romantycznych jest tak typowych i odwołujących się do tak swoistych motywów... Początek filmu rzeczywiście jest żenujący i może zniechęcić do dalszego seansu, ale myślę, że warto wytrwać do końca. Lubię kino nieschematyczne, a to właśnie takie jest :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.