McCabe i pani Miller - requiem dla Dzikiego Zachodu

McCabe & Mrs. Miller (1971 / 120 minut)
reżyseria: Robert Altman
scenariusz: Robert Altman, Brian McKay na podst. powieści Edmunda Naughtona pt. McCabe

Gdy oglądam film zaliczany do klasyki staram się go docenić i zrozumieć dlaczego stał się cenionym dziełem. Niestety, na temat McCabe'a i pani Miller trudno mi się wypowiadać pozytywnie, gdyż po prostu altmanowskie obalanie westernowych mitów nie przypadło mi do gustu. Postanowiłem jednak poświęcić weekendowe popołudnia, by przedstawić swoją argumentację. Nie mam zamiaru udowadniać, że to kiepski film, bo pewnie taki nie jest, ale ludzkość tak jest zbudowana, że każdy ma różny gust filmowy i to czym zachwycają się jedni, innym się nie podoba.

Zdaję sobie sprawę, że klasyczne westerny upiększają Dziki Zachód i ubarwiają bohaterów, jednak antywestern Altmana mimo realistycznego podejścia jest (przynajmniej dla mnie) pozbawionym poszanowania dla tradycji tworem nieangażującym i absurdalnym. W przeciwieństwie do antywesternów Sama Peckinpaha niewiele tu zostało z prawdziwego westernu. Tak naprawdę to nic z niego nie zostało. Robert Altman wziął scenariusz klasycznego filmu o Dzikim Zachodzie i zmielił go w niszczarce, tworząc od podstaw historię niby prostą, a jednak nieuporządkowaną i niejasną.

Pierwsza sprawa, która prezentuje się mizernie to infantylna i niedorzeczna fabuła, w której dominuje przypadkowość zamiast zdrowego rozsądku. Intryga w filmie nie wciąga, nie bulwersuje, nie bawi ani nie wzrusza. Niewiele tu prawdy, sporo zaś scen wywołujących irytację i znużenie. Bohaterów nie obarczono indywidualnym charakterem - wszystkie kobiety są dziwkami, a mężczyźni to w większości niezbyt rozgarnięci prostacy. Nawet tytułowy McCabe mimo iż jest człowiekiem przedsiębiorczym nie posiada zbyt wielu ludzkich cech, które uczyniłyby z niego osobę wyrazistą, mającą określony cel i ambicje. Może to wina Warrena Beatty'ego, który zagrał tę rolę w taki sposób, że nie wiadomo, co nim kieruje. Nie wiadomo czy jest zakochany w Konstancji Miller, czy pragnie się wzbogacić, czy jest tchórzem czy nieugiętym biznesmenem. Wiadomo, że ma dwie lewe ręce, więc na pewno nie jest rewolwerowcem. Ma szczęście w kartach, ale dobrobyt i rozkosz nie są mu pisane. Tytuł błędnie sugeruje, że Konstancja Miller jest jego równorzędną partnerką. Nie jest ona postacią kluczową ani wybitnie zagraną, więc wyróżnienie Julie Christie oscarową nominacją jest kwestią dyskusyjną.

Nie sposób jednak nie docenić pracy operatora Vilmosa Zsigmonda. Brudną osadę i niechlujne lokale sfilmował za pomocą zamglonych ujęć tworząc obrazy nieatrakcyjne, ale pasujące do altmanowskiej wizji. W pierwszych scenach wyczuwalny jest zapach gorzały i papierosowego dymu, w dalszej części uderza mroźna atmosfera, której nie ocieplają nawet sceny w przytulnym lokalu rozrywkowym prowadzonym przez tytułowe charaktery. Zdjęcia opowiadają ten film znacznie lepiej niż scenariusz, bo dialogi i irytująca bezczynność postaci psują tę produkcję. Dzięki operatorskim sztuczkom obozowisko w filmie nie przypomina normalnego miasteczka, ale raczej przedsionek piekła. Podobny klimat udało się wykreować w serialu Deadwood - jednak twórcy serialu wzbogacili swoją produkcję o ciekawe wątki i niebanalnie scharakteryzowanych bohaterów. W filmie Altmana tego zabrakło. Reżyser znany jest z wielowątkowych produkcji, tj. Nashville i Na skróty, może więc film byłby lepszy, gdyby reżyser nie skupiał się na postaci McCabe'a, ale rozwinął także inne wątki.

Niezwykłego klimatu dodaje smętny wokal Leonarda Cohena. Już w czołówce połączenie tej przygnębiającej muzyki z mroźnymi obrazami kanadyjskiej prowincji wprowadza w depresyjny nastrój, który nie znika aż do napisów końcowych. U mnie ten depresyjny nastrój istniał także z innego powodu - film nie spełnił moich oczekiwań. Gwoździem do trumny są idiotyczne teksty w stylu Gdyby żaba miała skrzydła, nie obiłaby sobie tyłka (If a frog had wings, he wouldn't bump his ass so much, follow me?). John McCabe zamiast mówić, bełkocze bez sensu, a reszta obsady błądzi po omacku jak znudzeni bohaterowie poprzedniego dzieła Altmana pt. MASH.

Błoto i kurz, deszcz i śnieg, obskurne i niehigieniczne lokale oraz społeczeństwo zamknięte w brudnej osadzie to nie jest rzeczywistość jaką znamy z licznych westernów. Również broń palna jest jakby zupełnie niepotrzebnym rekwizytem, a finałowa strzelanina odarta jest z jakiejkolwiek motywacji. Mimo zachowania ciągłości zdarzeń trudno dopatrzyć się narracyjnej spójności i logicznego rozwoju wypadków. Czy naprawdę chciwość tak zeżarła tych ludzi, że gotowi są pozabijać się z powodu dochodowej własności jaką jest burdel? Ja nie jestem przekonany, dla mnie to wywołujący zażenowanie klauni, a nie biznesmeni walczący o dobrobyt. Przyznaję jednak, że finałowa rozgrywka McCabe'a z bandytami jest udanym i wyjątkowo przewrotnym pastiszem W samo południe Freda Zinnemanna. Gdyby jeszcze ten finał zgrabnie łączył się z resztą filmu to wrażenia z seansu byłyby bardziej pozytywne.

W znacznym stopniu omawiany film Altmana podejmuje temat nieuchronnej śmierci. Ten sam temat w formie kina autorskiego prezentował Truposz Jima Jarmuscha. Jednak wspomniana produkcja z Johnnym Deppem w sposób bardziej kreatywny korzysta z westernowych wzorców i jest zdecydowanie bardziej interesującą elegią o umierającym Dzikim Zachodzie. Bohaterowie Altmana z McCabe'em na czele to nie ludzie z krwi i kości, ale manekiny - od początku martwe, pozbawione charakteru i bodźców motywujących do działania. Tak jak u Jarmuscha śmierć jest powolna i ograbiona z heroizmu. Niestety jednak w przeciwieństwie do Truposza brakuje głębszej refleksji i zadumy nad losem nieprzystosowanych bohaterów.

Jeśli poddaje się rewizji gatunek taki jak western powinno się korzystać obficie z jego schematów, motywów tematycznych, nieodłącznych bohaterów. Altman zupełnie nie liczy się z tradycją gatunku - próbując ośmieszyć styl klasycznych westernów stworzył kino przepełnione bełkotliwą paplaniną i ciągiem sztucznych scen z udziałem jednowymiarowych postaci poruszających się jak muchy w smole. Brakuje wyrazistego czarnego charakteru, brakuje iskry lub jakiegoś momentu zwrotnego, który popchnąłby tę nudną fabułę przynajmniej o kilka centymetrów do przodu. A tak niestety, akcja stoi w miejscu - reżyser wciska maksymalnie hamulec zamiast stopniowo puszczać sprzęgło, dodając gazu. Trudno się przejąć losem bohaterów, może jedynie kowboj grany przez Keitha Carradine'a wzbudza jakieś emocje, bo gość wydaje się sympatyczny, a ginie w sposób bezsensowny i nieprzewidywalny. Dla fanów Altmana pozycja obowiązkowa, inni mogą sobie darować. Ja nie odradzam, ale i nie polecam. Na pewno są lepsze antywesterny, jest też wiele ciekawszych filmów autorskich, takich jak chociażby wspomniany Truposz Jima Jarmuscha.

12 komentarze:

  1. Jeden z tych klasyków anty-westernu, których nie mogłem obejrzeć do końca. Zaczynałem kilka razy, ale po kilkunastu minutach dawałem sobie spokój. Altman i western ewidentnie w parze nie idą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszędzie ten film jest chwalony i oceniany wysoko, więc myślałem że tylko mnie się nie podobał. Tak więc Twój komentarz zaskakujący. Ja nawet dałem temu filmowi drugą szansę, ale wrażenia były jeszcze gorsze, bo za pierwszym razem doceniłem przynajmniej kreacje aktorskie, a po drugim seansie doszedłem do wniosku, że jednak nie są to role wybitne. Altman nakręcił jeszcze jeden antywestern "Buffalo Bill i Indianie" - wypadałoby i jemu dać drugą szansę, aby móc stwierdzić, że Altman i western ewidentnie nie idą w parze :)

      Usuń
  2. Proste, ze każdy ma prawo do własnych upodobań i niechęci, ale tak szczerze mówiąc, to się specjalnie nie wysiliłeś z tą krytyką. Dalej wychodzisz z bezpiecznej pozycji Członka Kapituły Czystości Gatunkowej Westernu :D, co z założenia musi stawiac ten film na straconej pozycji poprzez przyjęty układ odniesienia. To najłatwiejsze podejście z możliwych.
    Przywołanie 'Deadwood' w takim kontekście, jak to zrobiłeś nie ma sensu ; serial daje bez porównania większe możliwości zbudowania, rozwinięcia i pogłębienia psychiki bohaterów, niż krótki
    film kinowy.
    A wartościujące przeciwstawianie werystycznemu 'McCabe'owi' wykreowanego i alegorycznego 'Truposza' z tytułowym uber-manekinem i teatralnymi pojedynkami więcej mówi o zagubieniu autora, niż o samych filmach.
    Moje zdanie na tema t filmu Altmana znasz, ja Twoje również. Możemy się ciorac, ale wątpię, zeby ktoś tu kogoś przekonał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za szczerość. Myślę jednak, że w dwugodzinnym filmie dałoby się lepiej rozwinąć i pogłębić psychikę bohaterów i relacje między nimi, nawet mimo tej artystycznej formy jaką przyjął Altman. Poza tym, "McCabe" nie jest taki do końca werystyczny, to tylko pewna wizja tego, jak mógł wyglądać Północny Zachód. "Truposz" też jest pewną wizją, bardziej alegoryczną, ale jednak o podobnym artystycznym zacięciu i podobnych motywach tematycznych. Porównania nasuwają się same.

      Usuń
  3. Nie za bardzo. Jedyne, co te filmy łączy, to obraz miasteczka, gdzie panuje ogólny syf i deprecha. Z tym, że u Jarmuscha, szybko się stamtąd wynosimy... i się zaczyna. Przed nami nieprzebrany kalejdoskop dziwnych postaci, zdarzeń,wątków, sytuacji,nastrojów,obrazów, poezji i delayów Neila Younga. Pod względem dziania się, to jest film ,,na bogato''.
    A u Altmana, wraz z McCabe'm przybywamy do tej dziury i już tam zostajemy, nie wyścibiając nosa na zewnątrz. I nic się szczególnego nie dzieje... bo niby co się ma dziac? To nie jest Dodge City, ani Tombstone, tylko Redneckowo Górne. Kogo ciekawego myślaleś spotkac w takim grajdole? To jest właśnie ten weryzm Altmana - pokazanie prawdy o życiu Dzikiego Zachodu nie z perspektywy przełomowych wydarzeń, a dnia codziennego. Każdy dzień jest taki sam, monotonia to norma, jakieś dramatyczne ożywienie następuje raz na wielki dzwon. To nie jest portret zdobywców, jak w przeciętnym westernie, tylko pionierów branży usługowej ( a w 'Buffallo Billu' pionierów przemysłu rozrywkowego). Neorealiści też powiedzieli 'basta' Scypionom Afrykańskim i innym Maciste'm i wzięli na celownik przyziemne, szare życie i banalne problemy prostych ludzi.
    PS. ,,... finałowa strzelanina odarta jest z jakiejkolwiek motywacji...''
    Chyba sobie przysnąłeś, jak redaktor Janusz Skwara :D McCabe postawił na swoim i negocjatorzy odjechali z kwitkiem. Wynajęli więc regulatorów, żeby go zajebali - problem sam się rozwiąże, do tego taniej wyjdzie. McCabe próbuje się z nimi jakos dogadac, na co Butler odpala :
    - Ale my tu nie przyjechaliśmy się z tobą targowac.
    A to oznacza, że wzięli już kasę za robotę i klamka zapadła. Trzeba spierdalac albo walczyc.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W obu filmach głównego bohatera, nieporadnego pacyfistę, okoliczności zmuszają do sięgnięcia po broń.
      Wiadomo, że oba filmy są inne, bo Altman i Jarmusch to zupełnie różni twórcy cechujący się innym stylem. Ale nie widzę powodu, by nie można ich było przeciwstawiać wartościująco. W końcu obaj podjęli się zadania wywrócenia do góry nogami schematów westernu.
      Najbardziej realistyczny film opowiadałby o facecie, który przez dwie godziny siedzi w fotelu i ogląda telewizję. Ale czy kogoś taki film by zainteresował :D
      PS. Możliwe, nietrudno było przysnąć przy tym filmie :D

      Usuń
  4. Różnica polega na tym, że ' McCabe' opowiada o ,,okolicznościach'', a 'Truposz' o ,,sięganiu''.

    ,,...Najbardziej realistyczny film opowiadałby o facecie, który przez dwie godziny siedzi w fotelu i ogląda telewizję. Ale czy kogoś taki film by zainteresował :D...''
    Zależy, co by było w telewizji.

    OdpowiedzUsuń
  5. Na pewno by zainteresował. Zaraz by się jakieś feministki przyjebały ,,dlaczego facet?''.

    OdpowiedzUsuń
  6. Historia kina tak jest zbudowana, że najpierw powstawały "porażająco realistyczne" filmy braci Lumiere w stylu "Wjazd pociągu na stację", potem jednak stwierdzono, że bracia Lumiere to nudziarze i zaczęto kręcić filmy bardziej dynamiczne. Neorealiści na czele z Cezarem Zavattinim doszli jednak do wniosku, że "Idealny film byłby 90-minutowym nagraniem z życia człowieka, któremu nic się nie przydarza", zaś Altman im przyklasnął i przeniósł lumierowską monotonię na Dziki Zachód. Nie mam nic przeciwko monotonii na ekranie, bo niektórzy twórcy potrafią ją ożywić - np. w "Rio Bravo" i "High Noon" bohaterowie gnieżdżą się w jednej mieścinie i niewiele jest akcji, a jednak trudno narzekać na nudę (choć na pewno znajdą się tacy, którzy będą narzekać), w "Dead Manie" też czuje się monotonię, ale jednak motyw podróży wraz z niezwykłą atmosferę przykuwają uwagę do ekranu.

    OdpowiedzUsuń
  7. W 'Dead Manie' nuda umarła jako pierwsza. W 'High Noon' było znakomicie, acz spokojnie zbudowane napięcie. 'Rio Bravo' to taki wesoły film do rosołu w niedzielne południe. Z pionierów kina, polecam dżentelmena nazwiskiem Ferdinand Zecca.

    OdpowiedzUsuń
  8. I wracamy do kiedys juz zacztej dyskusji - to jest trudny film, ale zeby go doglebnie zrozumiec, trzeba go czytac na tle swoich czasow... i nie mozna wychodzic od klasycznego wzoru liniowej narracji, przejrzystosci charakterow i dwoch zwrotow akcji, bo przeciwko temu wszystkiemu kino Altmana wlasnie stalo!

    OdpowiedzUsuń
  9. Czasem zdarza się, że pod wpływem dyskusji mogę zmienić zdanie na temat jakiegoś filmu. Jest wiele filmów, których dawniej nie lubiłem, a obecnie darzę szacunkiem. Dlatego "McCabe'a" obejrzałem ostatnio raz jeszcze licząc, że może zauważę w nim cokolwiek, co poprawiłoby moją ocenę. Niestety, nie widzę w nim żadnej artystycznej wartości, może jedynie zdjęcia coś w sobie mają, wyglądają jak podkolorowane stare fotografie. Może i niezły to film, ale nie dla mnie. I wcale nie z powodu awersji do kina autorskiego, bo w tej dziedzinie też mam swoich faworytów.

    OdpowiedzUsuń