Noc myśliwego

The Night of the Hunter (1955 / 93 minuty)
reżyseria: Charles Laughton
scenariusz: James Agee na podst. powieści Davisa Grubba

Charles Laughton to znany brytyjski aktor, laureat Oscara za rolę w Prywatnym życiu Henryka VIII (1933), gdzie zagrał postępowego króla Anglii z dynastii Tudorów. Laughton miał ambicje reżyserskie, które zaspokajał w teatrze, wtrącał się także do pracy reżyserów filmowych - Oberża Jamajka (1939) to w dużym stopniu jego film, a nie Alfreda Hitchcocka. Gdy otrzymał szansę zrealizowania własnego filmu nakręcił ponury thriller Noc myśliwego, w którym przyjmując punkt widzenia dzieci opowiedział o brutalnym świecie dorosłych i niszczycielskiej sile pieniądza. Połowa lat 50. to czas panoramicznych filmów w kolorze, więc monochromatyczne dzieło Laughtona musiało pójść w odstawkę. Dopiero upływ lat pokazał, że to film wyjątkowy, który zasługuje na taką samą uwagę jak dzieła prawdziwych mistrzów kina.

Pierwszoplanową postacią jest przestępca, który przez lekkomyślną społeczność uważany jest za dobrego kaznodzieję głoszącego biblijne morały o pokoju, miłości i grzechu zatruwającym umysły istot ludzkich. Od lat 30. do 60. rygorystycznie przestrzegano kodeksu Haysa, który zakazywał m.in. przedstawiania osób duchownych jako postaci negatywnych lub komicznych. W Nocy myśliwego tę zasadę złamano - pastor jest postacią groteskową, a jednocześnie podstępną i niegodziwą. Ale z drugiej strony ten człowiek nie głosi kazań w kościele ani nie udziela sakramentów - o jego przynależności do kleru mogą sugerować tylko biblijne cytaty włożone mu w usta przez scenarzystę. To raczej zwykły fanatyk i egoista, który zasłaniając się słowem bożym pragnie wzbudzić zaufanie ludzi, by móc je wykorzystać do własnych celów.

Harry Powell, bo tak ów klecha się nazywa, wyróżnia się tym, że na palcach dłoni ma wytatuowane słowa Love & Hate (Miłość i Nienawiść), a na plecach, gdzie nikt mu nie zajrzy ma pewnie zapisane prawdziwe cechy swojego charakteru: Miłość do pieniędzy i Nienawiść do dzieci. Ukryty w lalce łup z napadu jest tu wartym grzechu skarbem, o który toczy się walka. Napięcie uzyskano dzięki temu, że nie wprowadzono postaci charyzmatycznego bohatera, który byłby w stanie ukrócić działania psychopaty. Po stronie Dobra mamy tu dwójkę dzieciaków, zramolałego wędkarza, dobroduszną starą pannę i naiwną wdowę. Zło natomiast reprezentuje człowiek z Biblią w dłoni, który ma po swojej stronie liczne grono ufnych i wierzących w Boga parafian. Inaczej niż w Przylądku strachu (1962) Robert Mitchum nie ma tu równego sobie przeciwnika, jakim w filmie Thompsona był Gregory Peck.

Po filmie widać jak bardzo zmienił się stosunek ludzi do religii. W dzisiejszych czasach gdyby do przypadkowej osoby podszedł facet cytujący Biblię na pewno nie spotkałby się z życzliwym przyjęciem. Dawniej jednak kapłani byli nietykalni, ich słowo było święte i nie można było powiedzieć o nich złego słowa. Film Laughtona pokazuje także nieodpowiedni stosunek do dzieci, które traktuje się pogardliwie gdy ośmielają się sprzeciwiać dorosłym. A jeśli dziecko zacznie opowiadać sensacyjne historie to wiadomo, że nikt mu nie uwierzy, bo przecież dzieci mają bujną wyobraźnię. Przedstawienie wydarzeń oczami małoletnich bohaterów uczyniło z tego thrillera baśniową przypowieść o walce bezbronnych dzieciaków z potworami zamieszkującymi w umysłach dorosłych. Osoby dorosłe teoretycznie powinny być mądrzejsze, a okazują się podatne na manipulację lub opętane chciwością, gniewem, nienawiścią.

Aby film wzbudził odpowiednie emocje należało zatrudnić idealnego aktora do roli psychopaty. Robert Mitchum grał już wcześniej pozytywnych bohaterów, ale zawsze miał w sobie coś niepokojącego, co czyniło z niego zręcznego manipulatora i wyrachowanego cwaniaka. Pasował więc idealnie do roli Harry'ego Powella i obok kreacji w Przylądku strachu to jedna z jego najlepszych ról. Trudno tę postać polubić, szczególnie po tym jak za pomocą noża sprężynowego grozi dzieciom. Mitchum nie należał do wybitnych aktorów, sam mówił o sobie, że dysponuje trzema wyrazami twarzy: spojrzeniem w prawo, spojrzeniem w lewo i spojrzeniem prosto. Ale właśnie ten minimalizm uczynił z niego idealnego, pozbawionego uczuć łajdaka. Udane są także w filmie Laughtona role drugoplanowe - na przykład fajnie zobaczyć na ekranie gwiazdę kina niemego  Lillian Gish. Wcieliła się ona w postać starej kobiety, która na co dzień opiekuje się sierotami i nie jest tak głupia, by dać się omamić toksycznym słowom fałszywego księdza. Jad wytwarzany przez Powella nie na wszystkich działa, ale czy starej kobiecie ze strzelbą uda się obronić swoich podopiecznych przed tym wężem w ludzkiej skórze?

Kilka sekwencji, takich jak nocna ucieczka łodzią przez mokradła i odkrycie topielicy przez starego wędkarza, zawdzięczają swoją siłę oddziaływania nie tylko reżyserii, ale i obrazowym zdjęciom Stanleya Corteza. Monochromatyczne, efektownie oświetlone i niepokojąco ponure fotografie oraz wyszukane ustawienia kamery, złowrogie cienie, silny kontrast czerni i bieli, tematyka zbrodni i manipulacji sprawiły że doszukiwano się tu wpływów niemieckiego ekspresjonizmu. Chyba najbardziej wyrazistą sceną nawiązującą do ekspresjonizmu jest fragment, w którym przygotowujące się do snu dzieci widzą na ścianie wielki cień człowieka stojącego przy ulicznej latarni. Ta scena jest także doskonałą zapowiedzią przyszłych wydarzeń, gdy ubrany na czarno facet jak cień będzie podążał za przerażonymi dzieciakami. W sferze formalnej jest to kino artystyczne, w fabularnej - emocjonujący thriller. Wielka szkoda, że słabe przyjęcie filmu w kinach zraziło Laughtona do dalszych prób reżyserskich.

Noc myśliwego to arcydzieło w swoim gatunku, film godny najwyższych pochwał i nagród. Dlatego pozostaje do dziś jednym z najbardziej niedocenionych klasyków w dziejach kina. To film o tym, że dobre intencje czasem powodują niewyobrażalny zamęt. Bo wszystko zaczyna się od tego, że ojciec w trosce o przyszłość swoich dzieci dokonuje rabunku i morderstwa, czym naraża rodzinę na śmiertelne niebezpieczeństwo. Życie to ciągła walka pomiędzy miłością i nienawiścią. Aby zatriumfować należy stłumić w sobie gniew i wydobyć na wierzch pozytywne wartości: dobro, miłość, poświęcenie. Nie tylko czerń i biel silnie kontrastują ze sobą - twórcom filmu znakomicie udało się zestawić pierwiastki dobra i zła. Hipokryzję i bigoterię plebejskiej społeczności oraz obsesyjne pragnienie zdobycia pieniędzy przeciwstawiono dziecięcej wrażliwości i zwykłej ludzkiej dobroci ukazanej bez zbytniego sentymentalizmu.

12 komentarze:

  1. To prawdopodobnie mój ulubiony film z lat 50. Prosta historia, poprzez którą reżyser ma tak naprawdę bardzo wiele do powiedzenia. Całość jednak najmocniej zapadła mi w pamięci poprzez te niesamowite zdjęcia, chwytające za serce sceny - chociażby wspomnianej tutaj przeprawy łodzią. Genialny Mitchum na dokładkę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja mam wiele ulubionych filmów z lat 50. "Noc myśliwego" też mogę do tej grupy zaliczyć.

      Usuń
  2. Mnie się natomiast bardzo podoba scena, gdy Mitchum i ta babcia sobie śpiewają.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten film ma całą masę zalet, długo by wymieniac. Ale przede wszystkim mamy tu jedną z najbardziej sugestywnych i wnikliwych prezentacji figury Diabła, w całej historii kina.

    OdpowiedzUsuń
  4. Poza tym warto wspomnieć, że pod koniec filmu jest choinka i prezenty, więc i odrobina świątecznego klimatu się tu znalazła.

    OdpowiedzUsuń
  5. Bo to baśń, happy end jest organicznie wpisany w strukturę opowieści. Bez tego całośc nie miała by w tym wypadku sensu, prowadząc do nikąd. Finał ma mocne biblijne konotacje ; księga Eklezjastesa mówi o , czasie niszczenia i tworzenia, życia i smierci' - tu zły czas ustępuje miejsca dobremu, co symbolizuje jest zegarek, otrzymany na gwiazdkę.
    Ale żeby Zły Czas się dopełnił, chłopiec musi przepracowac traumę związaną z winą ojca, która całą tę sytuację zrodziła - w lustrzanej scenie aresztowania Powella doznaje oczyszczenia i oddaje Piekłu feralny artefakt ( lalkę z kasiorą ) Nie tylko staje się w końcu się wolny , ale przede wszystkim ,,uzdrawia'' swoją przyszłośc.

    OdpowiedzUsuń
  6. Sekwencja na rzece ("Once upon a time there was a pretty fly"...) to jeden z najlepszych fragmentów w historii kina.

    OdpowiedzUsuń
  7. Wow, a ja oglądałam to dzieło przez zęby, z zapałkami między powiekami, przeklinając sam pomysł seansu i nie wiem gdzie dostrzegacie tę niesamowitość. Mnie umęczył, ale może dlatego, że generalnie nie jestem fanką gatunku a tu dodatkowo nie było ani jednej pozytywnej postaci. Ode mnie minus.

    OdpowiedzUsuń
  8. Przed obejrzeniem filmu bardzo pobieżnie (żeby za dużo sobie zaspoilerować) przejrzałem Twoją recenzję i potem przez cały czas czekałem na kadr z ukazanym tatuażem na plecach Powella ;)
    Świetna postać i świetny film (może jest parę niedociągnięć, ale nic nie ujmują filmowi jako całości).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W pierwszym nawiasie zjadłem "nie", powinno być oczywiście "żeby za dużo sobie NIE zaspoilerować"

      Usuń