reżyseria: Anthony Mann
scenariusz: Guy Trosper
Trzeci western Anthony'ego Manna zrealizowany w 1950 roku (dwa poprzednie to Winchester '73 i The Furies). Robert Taylor gra w nim Indianina z plemienia Szoszonów, który po trzyletniej służbie wojskowej powraca w rodzinne strony. Jedna wojna się skończyła, ale wszystko wskazuje na to, że rozpocznie się nowa. Wielu białym osadnikom przeszkadza, że jakiś czerwonoskóry nie dość że dostał order i awans za męstwo w czasie wojny to jeszcze dorobił się bogactwa, o jakim wielu białych może tylko pomarzyć. Osiedlił się na przepięknej ziemi, na tzw. słodkich łąkach, ukrytych za diabelską przełęczą. Rząd ustanawia jednak prawo, które odbiera Indianom ich własność. Szoszoni i inne plemiona stoją przed dylematem: uznać własną porażkę czy stawić opór „bladym twarzom”.
Kino od dawna próbowało zrehabilitować Indian, ukazać ich jako ofiary bezwzględnej polityki, a nie prymitywnych, pozbawionych zasad dzikusów. Już w pierwszym filmie hollywoodzkim, w Mężu Indianki (1914) Cecila De Mille'a, przedstawiono czerwonoskórych w pozytywnym świetle. Wielu twórców westernów rezygnowało jednak z tego pomysłu, bo ataki bezimiennych indiańskich wojowników zawsze wyglądają na ekranie efektownie, dodają filmom dynamizmu i emocji. Przełom nastąpił w 1950 roku, gdy dwaj debiutujący w czasie wojny reżyserzy zabrali się za realizację westernu. Anthony Mann w Diabelskiej przełęczy i Delmer Daves w Złamanej strzale zaprezentowali inny, od preferowanego dotychczas, wizerunek Indian jako ludzi dobrych i szlachetnych, pragnących spokoju i sprawiedliwości, którzy w wyniku ekspansji utracili ziemie, wolność i prawo do decydowania o własnym losie. Stali się własnością rządu, przestali być obywatelami Ameryki.
Takim „ginącym Amerykaninem” jest Indianin z plemienia Szoszonów, Lance Poole, w którego wcielił się nie mający indiańskich korzeni Robert Taylor. Na przykładzie tej postaci widoczna jest ówczesna sytuacja polityczna i stosunek ludzi do rdzennych mieszkańców. Lance Poole nie jest osobą, która trafiła na karty historii. Nie był charyzmatycznym wodzem jak Cochise lub Geronimo. To jeden z tych bezimiennych wojowników, którzy próbowali stawić czoła tzw. cywilizacji, która wtargnęła na ich tereny niszcząc wszelkie marzenia o spokoju i szczęściu. Przetrwać mógł tylko ten, kto potrafił dostosować się do zmieniających warunków. To że w czasie wojny dali Indianinowi paski na mundurze i medal za odwagę nie oznacza jeszcze, że czasy się zmieniły. Można się buntować przeciwko niesprawiedliwości, ale wszelkie bunty były zawsze krwawo tłumione, rzadko wprowadzano reformy, które poprawiłyby ludziom życie, zagwarantowały im bezpieczeństwo.
„Indianin pozbawiony ziemi traci duszę, a wraz z nią także i serce” - taką lekcję daje Lance'owi jego ojciec. To sprawia, że osaczony Indianin, by nie utracić duszy, walczy o swoją własność. W czasie wojny secesyjnej dawał łupnia rebeliantom, po wojnie sam stał się rebeliantem. Anthony Mann pokazuje jak zmienne są koleje losu jednego człowieka. Szanowany obywatel szybko może stać się osobą wyklętą, wyrzuconą poza nawias społeczeństwa. Indianin w filmie Manna ma wyjątkowo groźnego przeciwnika, którego nie można pokonać. Nie jest nim żaden niebezpieczny rewolwerowiec, lecz amerykański rząd. Nie przypadkiem wśród postaci drugoplanowych jest dwoje prawników. Jeden reprezentuje rasistowskie przekonania ówczesnych Amerykanów, drugi jest kobietą i okazuje się osobą życzliwą, lecz zupełnie bezradną w starciu z rasistowskimi regułami prawa.
W sposób wyrachowany autorzy skorzystali z filmowego motywu zwanego 'ratunkiem w ostatniej chwili' - wprowadzili kawalerię, która z jednej strony ma zapobiec rozlewowi krwi, ale z drugiej - musi stłumić bunt i doprowadzić Indian do rezerwatów. Bohater zostaje ograbiony z godności i jest to zgodne z obowiązującym wówczas w Ameryce prawem. Nie istnieje jedna definicja praworządności, bo ustanowione przez rząd zasady nie są sprawiedliwe dla obywateli. Sprawiedliwość i prawo to dwa odmienne, nie mające ze sobą nic wspólnego, pojęcia. Ludzie zaczynają to rozumieć dopiero wtedy, gdy bezpośrednio dotknie ich krzywda. Gdy główny bohater zadaje pytanie, czy ci ludzie mają prawo odebrać mu ziemię, można odpowiedzieć 'tak' lub 'nie'. I obie odpowiedzi będą poprawne. Absurdalne, ale prawdziwe.
Film Manna to western czarno-biały, ale efektowny - w finale mamy spektakularną bitwę pełną kurzu, wybuchów i strzelanin (za efektowny finał odpowiedzialny był Arnold Gillespie, szef działu efektów w wytwórni MGM). Widowiskowe są zdjęcia Johna Altona wykonane kamerą blisko majestatycznych gór - nawet w odcieniach szarości góry wyglądają pięknie, a film tylko na tym zyskuje. Anthony Mann zrealizował w latach 50. wiele znakomitych westernów (Naga ostroga, Mściciel z Laramie, Gwiazda szeryfa, Człowiek z Zachodu), które uczyniły z niego mistrza gatunku, potrafiącego nie tylko korzystać ze sprawdzonych schematów, ale ukazywać głębię psychologiczną postaci (jego filmy nazywane są przez krytyków 'westernami psychologicznymi'). Diabelską przełęcz można zaliczyć do najlepszych dzieł reżysera - to film wartościowy, przemyślany, stawiający ważne pytania, rehabilitujący rdzennych mieszkańców Ameryki.
Kino od dawna próbowało zrehabilitować Indian, ukazać ich jako ofiary bezwzględnej polityki, a nie prymitywnych, pozbawionych zasad dzikusów. Już w pierwszym filmie hollywoodzkim, w Mężu Indianki (1914) Cecila De Mille'a, przedstawiono czerwonoskórych w pozytywnym świetle. Wielu twórców westernów rezygnowało jednak z tego pomysłu, bo ataki bezimiennych indiańskich wojowników zawsze wyglądają na ekranie efektownie, dodają filmom dynamizmu i emocji. Przełom nastąpił w 1950 roku, gdy dwaj debiutujący w czasie wojny reżyserzy zabrali się za realizację westernu. Anthony Mann w Diabelskiej przełęczy i Delmer Daves w Złamanej strzale zaprezentowali inny, od preferowanego dotychczas, wizerunek Indian jako ludzi dobrych i szlachetnych, pragnących spokoju i sprawiedliwości, którzy w wyniku ekspansji utracili ziemie, wolność i prawo do decydowania o własnym losie. Stali się własnością rządu, przestali być obywatelami Ameryki.
Takim „ginącym Amerykaninem” jest Indianin z plemienia Szoszonów, Lance Poole, w którego wcielił się nie mający indiańskich korzeni Robert Taylor. Na przykładzie tej postaci widoczna jest ówczesna sytuacja polityczna i stosunek ludzi do rdzennych mieszkańców. Lance Poole nie jest osobą, która trafiła na karty historii. Nie był charyzmatycznym wodzem jak Cochise lub Geronimo. To jeden z tych bezimiennych wojowników, którzy próbowali stawić czoła tzw. cywilizacji, która wtargnęła na ich tereny niszcząc wszelkie marzenia o spokoju i szczęściu. Przetrwać mógł tylko ten, kto potrafił dostosować się do zmieniających warunków. To że w czasie wojny dali Indianinowi paski na mundurze i medal za odwagę nie oznacza jeszcze, że czasy się zmieniły. Można się buntować przeciwko niesprawiedliwości, ale wszelkie bunty były zawsze krwawo tłumione, rzadko wprowadzano reformy, które poprawiłyby ludziom życie, zagwarantowały im bezpieczeństwo.
„Indianin pozbawiony ziemi traci duszę, a wraz z nią także i serce” - taką lekcję daje Lance'owi jego ojciec. To sprawia, że osaczony Indianin, by nie utracić duszy, walczy o swoją własność. W czasie wojny secesyjnej dawał łupnia rebeliantom, po wojnie sam stał się rebeliantem. Anthony Mann pokazuje jak zmienne są koleje losu jednego człowieka. Szanowany obywatel szybko może stać się osobą wyklętą, wyrzuconą poza nawias społeczeństwa. Indianin w filmie Manna ma wyjątkowo groźnego przeciwnika, którego nie można pokonać. Nie jest nim żaden niebezpieczny rewolwerowiec, lecz amerykański rząd. Nie przypadkiem wśród postaci drugoplanowych jest dwoje prawników. Jeden reprezentuje rasistowskie przekonania ówczesnych Amerykanów, drugi jest kobietą i okazuje się osobą życzliwą, lecz zupełnie bezradną w starciu z rasistowskimi regułami prawa.
W sposób wyrachowany autorzy skorzystali z filmowego motywu zwanego 'ratunkiem w ostatniej chwili' - wprowadzili kawalerię, która z jednej strony ma zapobiec rozlewowi krwi, ale z drugiej - musi stłumić bunt i doprowadzić Indian do rezerwatów. Bohater zostaje ograbiony z godności i jest to zgodne z obowiązującym wówczas w Ameryce prawem. Nie istnieje jedna definicja praworządności, bo ustanowione przez rząd zasady nie są sprawiedliwe dla obywateli. Sprawiedliwość i prawo to dwa odmienne, nie mające ze sobą nic wspólnego, pojęcia. Ludzie zaczynają to rozumieć dopiero wtedy, gdy bezpośrednio dotknie ich krzywda. Gdy główny bohater zadaje pytanie, czy ci ludzie mają prawo odebrać mu ziemię, można odpowiedzieć 'tak' lub 'nie'. I obie odpowiedzi będą poprawne. Absurdalne, ale prawdziwe.
Film Manna to western czarno-biały, ale efektowny - w finale mamy spektakularną bitwę pełną kurzu, wybuchów i strzelanin (za efektowny finał odpowiedzialny był Arnold Gillespie, szef działu efektów w wytwórni MGM). Widowiskowe są zdjęcia Johna Altona wykonane kamerą blisko majestatycznych gór - nawet w odcieniach szarości góry wyglądają pięknie, a film tylko na tym zyskuje. Anthony Mann zrealizował w latach 50. wiele znakomitych westernów (Naga ostroga, Mściciel z Laramie, Gwiazda szeryfa, Człowiek z Zachodu), które uczyniły z niego mistrza gatunku, potrafiącego nie tylko korzystać ze sprawdzonych schematów, ale ukazywać głębię psychologiczną postaci (jego filmy nazywane są przez krytyków 'westernami psychologicznymi'). Diabelską przełęcz można zaliczyć do najlepszych dzieł reżysera - to film wartościowy, przemyślany, stawiający ważne pytania, rehabilitujący rdzennych mieszkańców Ameryki.
No, no, jak na 50 rok to jestem pod wrażeniem. Szkoda tylko, że wtedy nie brali żadnych indiańskich aktorów, ale co tam... w końcu Japończycy w Godzillach potrafili wykreować skośnookich Murzynów, ze ścierającym się z twarzy kolorem i też było ok :D
OdpowiedzUsuńosobiście preferuję westerny z tej strony przepaści, tzn. nie używające Indian jako bezładnej i głupawej masy celów strzeleckich ;-).
OdpowiedzUsuńTego Manna nie widziałem, podobnie jak ,, Furies '' , szczerze mówiąc bardziej ciekaw jestem tego drugiego.
OdpowiedzUsuńA tak a propos starych holiłódzkich klasyków : obejrzałem w końcu ,,Laurę '' Premingera,
którą swego czasu bałwochwalczo zrecenzowałeś, a i generalnie mającą opinię pozycji wybitnej. Film mnie dośc mocno rozczarował, story jest naciągana , momentami idiotyczna, a przede wszystkim, to jest grzeczny i staroświecki kryminał salonowy, a nie żaden noir. Nothing special, obejrzec można, ale żadne ,,klękajcie narody''.
Poza tym tu non stop literatura zabija kino.
Moim zdaniem "Laura" to znakomity film. Staroświecki, ale wciągający kryminał, bez wątpienia jest to noir.
OdpowiedzUsuńTu jest tylko jedna postac rodem z noira - gliniarz ( Dana Andrews ) Fatalistycznej atmosfery tu nie ma za grosz, a próby budowania klimatu wstawkami z nieustannym deszczem wychodzą raczej biednie, nie równoważą teatralnej studyjności tego filmu, która jest wyjątkowo nieznośna, jak dla mnie. Tytułowa bohaterka nie ma nic wspólnego z typem ,, kobiety pająka'' - to po prostu pięknośc, której uroda miesza w głowie nieodpowiednim dla niej facetom i tyle . Noirowa femme fatale zawsze rozdaje karty (mniej lub bardziej zakulisowo ), a Laura to w sumie taka bierna trusia.
OdpowiedzUsuńCałe towarzystwo jest żywcem przeniesione z jakiegoś omszałego angielskiego romansidła z wyższych sfer z końca XIX wieku ( najlepszy jest kostyczny dziadek-morderca, on tu idealnie pasuje )
Ale na to wszystko można by machnąc ręką, gdyby intryga była porządnie poprowadzona. A ta wykłada się na całej linii.
Moim zdaniem teatralna studyjność była bardziej nieznośna w "Sokole maltańskim". W filmie Premingera mi nie przeszkadzała, bo zarówno intryga jak i atmosfera mnie pochłonęły.
OdpowiedzUsuńTak z ciekawości zapytam: Jaki jest Twój ulubiony film noir?
,, Touch of Evil'' . To jest kino, a nie teatr telewizji ,, z wyjściem na ulicę'' ( zgadzam się co do ,, Sokoła...'' , to jest film kompletnie bez klimatu ) Bardzo lubię ,, Out of the Past'' Jacquesa Tournera, ,, Kiss Me Deadly'' Aldricha, uwielbiam ,, In the Lonely Place'' Nicholasa Raya... bo mówimy o okresie klasycznym, jak się domyślam.
OdpowiedzUsuńPrzyznaję, że zaległości w tym temacie mam spore, oj spore... no i git, tyle tego przede mną.
Tak myślałem, że wymienisz "Dotyk zła". Ale tutaj też można się przyczepić, że nie jest to typowe noir, bo nie ma w nim typowej femme fatale.
OdpowiedzUsuńJa też mam zaległości, nie widziałem tego filmu Aldricha i Raya, zaś wspomniany film Tourneura mnie nie zachwycił. Ja szczególną sympatią darzę "Listonosza..." Garnetta (było w nim wyjście na ulicę :D).
To już by trzeba byc jakimś wyjątkowo sztywnym smutasem, żeby się o coś takiego do ,, Touch of Evil'' przyczepic :D
OdpowiedzUsuń,,Listonosz...'' do przypomnienia, strasznie dawno widziałem .
Julesa Dassina pasiłoby stestowac, Phila Karlsona, Roberta Wise'a ... Siodmaka, De Totha, Davesa, Langa i pewnie jeszcze paru innych. Hathaway zrobił calkiem niezły ,, Kiss of Death'', gdzie debiutujący Richard Widmark rozjebał system w proch.
Premingerowi dałbym szansę z ,, Angel Face'' ( starring Robert Mitchum & Jean Simmons )
A przypadłością ,, Laury'' nie jest to, że zawodzi jako noir ( bo imho, pomimo nieznacznych pozorów nim nie jest ) a właśnie, jako whodonit. Cały ten plot się kupy nie trzyma.
Ps. I styliści też dali dupy z tą kolekcją sflaczałych kapeluszy dla Gene Tierney, w ogóle mogli ją z dużo większą klasą wystroic .
"Angel Face" widziałem i średnio mi się podobał. Może Tobie przypadnie do gustu, ale ja wolę "Laurę". Niedawno na TVP Kultura pokazywano filmy Langa, obejrzałem "Szkarłatną ulicę" i "Tajemnicę za drzwiami". Niestety, muszę przyznać że nudziłem się okropnie na tych filmach, rozczarowanie tym większe, że Langa znałem z bardzo udanych filmów noir ("Kobieta w oknie", "Bannion"). Podobają się nam różne rzeczy, więc niewykluczone że znajdziesz w nich coś wyjątkowego.
OdpowiedzUsuńOrson Welles nakręcił jeszcze taki film "Intruz", niektóre źródła podają że jest to noir. Widziałeś?
I jeszcze jedno: nie ma sensu zaprzeczać że "Laura" to noir, skoro od 1946 roku ten film zaliczany jest właśnie do tej kategorii i nikt wcześniej nie wątpił w jego przynależność do rodziny "czarnych" kryminałów.
OdpowiedzUsuńNo to jestem pierwszym, który zwątpił.
OdpowiedzUsuń,,Intruz'' całkiem niezły, bardziej thriller, niż typowy noir. Fabuła niezbyt skomplikowana, ale klimat i filmowe mięcho a la Welles mamy tu zgodnie z oczekiwaniami. Polecam, sam go sobie może też powtórzę.