Kapitan Hornblower

Captain Horatio Hornblower (1951 / 117 minut)
reżyseria: Raoul Walsh
scenariusz: Ivan Goff, Ben Roberts, Æneas MacKenzie na podst. powieści i adaptacji  C.S. Forestera

Po realizacji licznych komercyjnych hitów Raoul Walsh został wysłany przez swoją wytwórnię Warner Bros. na głębokie wody w celu zrealizowania barwnych filmów przygodowych. Walsh nie bał się żadnego gatunku, bo z każdego scenariusza potrafił wyciągnąć ile się da. Wiadomo że nie zawsze udawało mu się nakręcić kasowy hit, ale gdy dostał do dyspozycji ogromny budżet to zwykle go nie marnował. Wiedział co sprzedaje się najlepiej i stosując sprawdzone receptury stworzył na początku lat 50. trzy marynistyczne przygodówki: Kapitan Hornblower (1951), Pirat Czarnobrody (1952) i Morskie diabły (1953). Tego trzeciego nie widziałem, ten drugi to przeciętniak, a pierwszy z wymienionych zaliczany jest do najlepszych, w czym niemała zasługa odtwórcy głównej roli, Gregory Pecka.

HMS Lydia, okręt Królewskiej Marynarki Wojennej (Royal Navy), wiele miesięcy sunie po bezkresnych wodach Pacyfiku w poszukiwaniu lądu. Kapitan fregaty, tytułowy Hornblower, otrzymał misję, by uzbroić władcę jednego z krajów Ameryki Środkowej. Ów władca, zwany El Supremo, jest despotą, buntownikiem i szaleńcem. Hornblower zdobywa dla niego hiszpański okręt wojenny. Trwa wojna napoleońska, komunikacja jest utrudniona, więc marynarze nie znają obecnej sytuacji politycznej. Nie wiedzą jakie sojusze zostały zawarte i niełatwo im na morzu odróżnić przeciwnika od wroga. Brytyjski oficer szybko się przekonuje, że oddanie hiszpańskiej jednostki w ręce dyktatora było błędem, bo Hiszpania została sojusznikiem Anglii. Na początku XIX stulecia, gdy francuski cesarz Napoleon próbował podporządkować sobie europejskie mocarstwa, ocean stawał się polem bitwy. Dla marynarzy nie tylko głód i pogoda stawały się uciążliwe, ale również kule armatnie wystrzelone z wrogich jednostek.

Kapitan Horatio Hornblower to doświadczony oficer, który większość swojego życia spędził na morzu. Żona pisze do niego w liście „Jesteśmy małżeństwem 15 lat, ale w domu byłeś tylko 15 miesięcy”. Wyraźnie zaznaczono, że Hornblower nie jest stworzony do małżeństwa - morza i okręty są dla niego ważniejsze niż rodzina. Nieoczekiwanie wiatr popycha go w ramiona ponętnej arystokratki. Inny morski spektakl, Pan i władca. Na krańcu świata (2003) Petera Weira, dowodzi że kino marynistyczne może obejść się bez wątków uczuciowych, bo kobieta na pokładzie okrętu wojennego jest postacią zbędną. Na szczęście ten motyw u Walsha nie jest zbyt nachalny ani nieznośnie patetyczny. Gdy widz jest przekonany, że film zmierza w stronę melodramatu, miłosny wątek nagle znika, akcja wraca na właściwe tory i płomień namiętności zamienia się w ogień bitwy.

Film zrealizowany jest na motywach książek C.S. Forestera (w tym samym 1951 roku powstała Afrykańska królowa według powieści tego autora). Forester sam dokonał adaptacji swoich utworów, konkretnie trzech książek o Hornblowerze. Wyrzucił mniej ciekawe wątki, aby zmieścić historię w jednym filmie kinowym. Ta adaptacja stała się podstawą scenariusza. Wydaje mi się, że liczne skróty i hollywoodzkie uproszczenia nie wpłynęły negatywnie na spójność historii ani wiarygodność bohaterów. Dzięki dobrym aktorom, kompetentnym scenarzystom i doświadczonemu reżyserowi udało się stworzyć nie tylko udany film przygodowy, ale i frapujący portret brytyjskiego kapitana. Spora część akcji rozgrywa się na morzu, co jest niezaprzeczalną zaletą. Historia, jaka wtedy się tworzyła za sprawą cesarza Napoleona, pozostaje tylko tłem.

Gregory Peck uważał, że granie porządnych obywateli jest większym wyzwaniem dla aktora, gdyż trudniej sprawić, aby widz polubił postać. W filmie Walsha nie ma prawie w ogóle postaci jednoznacznie negatywnej, jedynym wyjątkiem jest Don Julian Alvarado (El Supremo) zagrany w sposób karykaturalny. Tytułowy kapitan, dzięki kreacji Pecka, to człowiek o magnetycznej osobowości, przenikliwym spojrzeniu i dżentelmeńskich manierach. Peck świetnie pasuje do roli wykształconego, znającego kilka języków kapitana, który nie wygłasza napuszonych przemówień. Racje żywnościowe dla każdego są takie same, nikt nie jest faworyzowany, a dla osób nieposłusznych stosuje się chłostę. Hornblower nie jest może zbyt dobrym negocjatorem ani politykiem, ale zdaje się lepiej rozumieć swoich wrogów niż sojuszników. To mu pomaga przetrwać na oceanie. Po pokładzie statku łazi ze skrzyżowanymi z tyłu rękoma, cały czas zachowując stoicki spokój - wygląda na myśliciela, który nie interesuje się sprawami swoich marynarzy. Gdy pod jego opiekę trafia wytworna angielska dama Barbara Wellesley zaczyna dostrzegać jak bardzo jego eskapady były bezbarwne i samotne, bo nie było w nich miejsca na uczucia. Wątek romansowy dodał filmowi dodatkowego smaku i wzbogacił charakter bohatera.

Udział Virginii Mayo znacznie wpłynął na atrakcyjność widowiska. Tak jak w Płomieniu i strzale (1950) aktorka wcieliła się w postać kobiety z wyższych sfer, którą pociąga „wolny jak ptak” bohater oraz życie pełne swobody i egzotyki. Z załogi kapitana Hornblowera najbardziej się wyróżnia James Robertson Justice w roli Quista. To bardzo wyrazista postać, wyglądająca jak prawdziwy wilk morski - niechlujny, potężny, niewzruszony, mówiący donośnym głosem. Ten charakterystyczny aktor nadawał się nie tylko do ról marynarzy, ale przede wszystkim groźnych piratów. W roli hiszpańskiego kapitana wystąpił Christopher Lee - zagrał epizod, w którym pojedynkuje się na białą broń z tytułowym bohaterem. To mała rola, na którą nie zwróciłbym uwagi, gdyby zagrał ją ktoś inny. Lee stał się wkrótce znany dzięki horrorom wytwórni Hammer, ale u Walsha jest jak Basil Rathbone w filmach z Errolem Flynnem. Zdradza tu predyspozycje do ról zawadiaków dobrze wymachujących szpadą.

Dla twórcy, który kręcił filmy na amerykańskich równinach i pustkowiach, realizacja scen na morzu była sporym wyzwaniem. Prawdopodobnie film powstawał w specjalnym zbiorniku wodnym, bo przyroda potrafi płatać figle i raczej nie pozwoliłaby ukończyć filmu w terminie. Odpowiednie plenery znaleziono w nadmorskich regionach Francji, zaś resztę scen nakręcono w angielskim studiu. Spora część ekipy to Anglicy (np. operator Guy Green i wielu aktorów). Znakomicie ukazano egzotyczną czasoprzestrzeń, akcentując samotność marynarzy wyruszających na głębokie wody Pacyfiku, gdzie czasem trzeba czekać wiele miesięcy (przy okazji ciężko pracując) zanim dopłynie się do stałego lądu.  

Kapitan Hornblower miał być nieaspirującym do żadnych nagród, prostym ale nie infantylnym, filmem rozrywkowym. Walsh wykonał to zamówienie na piątkę. Stworzył porywające i perfekcyjnie zainscenizowane widowisko, które posiada zalety i wady ówczesnych superprodukcji. Szkoda że zabrakło tu walki marynarzy z rozszalałym żywiołem. Morze jest tu nadzwyczaj spokojne, żadnego sztormu ani większych podmuchów wiatru. Realistycznej przemocy też nie należy się spodziewać, zamiast niej kanonady z dział, symbolizujące brutalność i nieobliczalność czasów napoleońskich. Jest to konwencjonalny i staroświecki, lecz atrakcyjny i świetnie nakręcony, klasyk kina przygodowego z fajną muzyką i udanymi sekwencjami bitewnymi. Nie jest to film aż do przesady przeciążony akcją, ale tempo jest szybsze niż w trakcie spokojnej morskiej wyprawy. Kino zrobione z pasją i błyskotliwością, których zabrakło w telewizyjnym cyklu o kapitanie Hornblowerze z lat 1998-2003.

9 komentarze:

  1. Te ,,Diabły Morskie'' to nawet kiedyś widziałem w TV, to bodajże z Rockiem Hudsonem było . Z tego , co pamiętam, to straszna słabizna była.
    A i z powyższej recenzji wyczuwam jakoś między wierszami , że to musi byc typowy holiłódzki smęt bez ikry i wyobrażni . Na pewno sobie daruję.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, w recenzji mogłem zasugerować między wierszami, że film ten to "typowy holiłódzki smęt", szczególnie dla tych, dla których prawdziwie mocarne kino rozpoczęło się na przełomie lat 60. i 70. :-D
    Obejrzałem go nie tylko dlatego, że ostatnio przerabiam filmografię Walsha, ale też dlatego że przypadkiem trafiłem w telewizji na filmy z Ianem Gruffudem w roli Hornblowera. Byłem więc ciekaw, jak ta historia została przedstawiona ponad 50 lat wcześniej. Film nie jest zły, ale wolę zdecydowanie Walsha jako twórcę westernów i filmów gangsterskich.

    OdpowiedzUsuń
  3. A to nie lepiej sprawdzic ,, Życie Pancho Villi'' z 1914, gdzie Villa zagrał siebie, a Walsh Villę w młodości - może byc niezła ciekawostka. Albo ,, Nagich i Martwych'' ( książka Mailera zajebista) ? Zamiast takiego truchła bucowatego...

    OdpowiedzUsuń
  4. Przecież nie oglądałeś, to skąd możesz wiedzieć że akurat te są lepsze.

    OdpowiedzUsuń
  5. No nie wiem, to Ty robisz sobie przegląd Walsha, nie ja. Mnie by te dwie rzeczy bardziej zaintrygowały, jak chodzi o jego dorobek , niż taki pażdżierz .

    OdpowiedzUsuń
  6. Walsh zrobił wiele filmów i z pewnością jest jeszcze kilka (lub kilkanaście) znakomitych. Ja wybieram te, które są wysoko oceniane i jak na razie się nie zawiodłem, więc mam jednak dobrą intuicję ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. ,,.. więc mam jednak dobrą intuicję ;)..'''

    To gratuluję :-D))

    Ja to bym sobie ewentualnie ,, White Heat'' przypomniał, Cagney to strasznie śmieszny koleś, jednocześnie z pałerem, co daje jedyną w swoim rodzaju mieszankę.
    Jakoś w larach 90 ' byłem na spotkaniu z Malcolmem McDowellem ( kręcił film w Krakowie ) . Padło pytanie o ulubionego aktora i Malcolm prawie wykrzyknął : Jimmy Cagney ! I coś faktycznie jest na rzeczy - na pewnym poziomie przesyłają podobną energię.

    OdpowiedzUsuń
  8. Ja też chciałem sobie "White Heat" obejrzeć, ale jakiś problem z odtwarzaczem wystąpił.

    OdpowiedzUsuń
  9. bardzo lubię Forestera, aż dziwne, że nigdy nie oglądałem ekranizacji jego powieści. A tu jeszcze sam Peck, no, no... ;-D

    Kurczę, ja nawet nie kojarzę tego cyklu telewizyjnego o którym wspominasz pod koniec ;-)

    OdpowiedzUsuń