Zrodzony w ogniu

Out of the Furnace (2013 / 116 minut)
reżyseria: Scott Cooper
scenariusz: Brad Ingelsby, Scott Cooper

Ameryka pełna jest bogatych, luksusowych dzielnic, gdzie ludziom żyje się dostatnio i nie mają powodów do narzekań. Ale Scott Cooper należy do tych twórców, którzy wolą pokazać drugą, mniej chwalebną stronę swojego kraju. Zrodzony w ogniu to film rozgrywający się na peryferiach miasta, gdzie ludzie ledwo wiążą koniec z końcem, nie mają perspektyw i nie widzą dla siebie przyszłości. Niektórzy z nich jeździli do Iraku na ryzykowne misje, a gdy wrócili musieli dalej klepać biedę, bo nikt się nie zainteresował ich losem. W takim świecie, pełnym niesprawiedliwości i nędzy, żyją dwaj bracia Russell i Rodney. Jeden trafia do więzienia za spowodowanie tragicznego w skutkach wypadku, drugi uczestniczy w brutalnych walkach na pięści, by pospłacać długi i wyjść na prostą. Problemów nie ma końca, bo gdy Russell wychodzi z paki jego brat znika jak kamień w wodzie.

Nie jest to film ładny wizualnie. Jest odpychający, brudny i dosadny zarówno jeśli idzie o język jak i poziom brutalności. Już pierwsza scena daje wyraźne sygnały, z jakim kinem mamy do czynienia. Rozpoczyna się od seansu w kinie samochodowym, w miejscu romantycznym i przytulnym, ale ten romantyzm szybko zostaje pogrzebany przez jedną psychopatyczną osobowość. Dochodzi bowiem do brutalnego incydentu, który pokazuje jednego z bohaterów jako nieobliczalnego sukinsyna. Następnie wkraczają na scenę dwaj bracia, którzy mają talent do pakowania się w kłopoty. Gdzie się nie ruszą tam czekają na nich problemy i nie są to błahostki jakich doświadcza każdy przeciętny człowiek. Nieumyślne spowodowanie śmierci, więzienie, niespłacalne długi, konflikt z bezwzględnym gangsterem - takie sytuacje zdarzają się często i dlatego bohaterowie filmu wydają się bardzo prawdziwi i wiarygodni.

Wiarygodności postaciom dodają świetne kreacje aktorskie. Christian Bale doskonale wybronił swojego bohatera, a Casey Affleck zagrał tu najbardziej tragiczną i przegraną osobowość - to być może jego najlepsza rola. Z kolei Woody Harrelson jako Harlan DeGroat to prawdziwy drań, antypatyczny i bezwzględny, który każdego traktuje z jednakową brutalnością i brakiem szacunku. Ustawiając walki bokserskie czuje się jak cesarz na igrzyskach, decydujący o życiu i śmierci zawodnika. Ale to nie koniec listy świetnych ról, bo Willem Dafoe udowadnia, że na drugim planie też można zabłysnąć. Chyba innego zdania jest Forest Whitaker, który tylko na pierwszym planie daje z siebie wszystko (np. nagrodzona w Cannes rola legendy jazzu, Charliego Parkera, albo wyróżniona Oscarem postać dyktatora Ugandy), natomiast w mniejszych rolach nie za bardzo się stara. Szczególnie jeśli gra policjanta, któremu też za bardzo nie chce się wykonywać swojej pracy. Wykonuje ją bo musi, bo potrzebuje forsy jak każdy obywatel, ale czy uda mu się rozwiązać sprawę zaginięcia lub morderstwa i wsadzić za kratki winowajców - to już nie ma znaczenia.


Zrodzony w ogniu to bardzo udany film - ponury, głęboki i przejmujący. Mimo iż nie unika sensacyjnych tematów to przekazuje je w bardzo realistycznej formie i nieefektownym opakowaniu. Postacie zostają postawione przed trudnymi wyborami, muszą zadecydować o hierarchii wartości i przełamać moralne opory. Niezależnie co zrobią, system zżera ich od środka, niszczy psychikę i przyczynia się do upadku. Nie ma żadnej taryfy ulgowej, trzeba z podniesioną głową przyjąć ciosy i odpowiedzieć z taką samą siłą i uporem. Bo życie to ring, na którym ciągle toczą się walki. Nie ma znaczenia, że akcja filmu toczy się w Ameryce - scenarzyści opowiedzieli taką historię, która przekazuje uniwersalne treści. Narastająca agresja, rozpacz i ból, zanikająca nadzieja i radość - te komponenty każdego filmowego dramatu nie są niczym innym jak realizmem, częścią naszej rzeczywistości.

Film daleki od hollywoodzkich standardów, niełatwy w odbiorze, ale pozostawiający po sobie dobre wrażenie. Można się wzruszyć losem bohaterów, ale można też ucieszyć się z tego, że są ludzie, którzy mają gorzej od nas. Nie ma tu głupich nastolatków, którzy myślą o imprezowaniu i seksie oraz rzucają durnymi dowcipami na lewo i prawo. Są za to doświadczeni przez los dorośli ludzie o socjopatycznym charakterze i maniakalnym uporze. Dramat egzystencjalny Scotta Coopera może być przestrogą przed wdawaniem się w podejrzane znajomości i ostrzeżeniem przed zaciąganiem długów u podejrzanych osobników. Takie filmy jak ten dbają o prestiż sztuki filmowej, dzięki nim kino nie jest tylko jarmarczną rozrywką, ale narzędziem do poszukiwania prawdy. I chociaż pod względem wizualnym nie jest to atrakcyjne widowisko, to w takim towarzystwie jakie oferuje (Bale, Harrelson, Dafoe i in.) ogląda się bez chwili znużenia.

6 komentarze:

  1. To oczywisty kandydat do obejrzenia. Miałem go w planach już po pierwszym zwiastunie. Został potraktowany okrutnie po macoszemu u nas w kraju. Scott Cooper idzie jak przecinak. Niby drugi film, a tak inny od debiutu (świetnego "Crazy Heart"). To zdaje się tylko dobrze wróżyć na przyszłość.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie widziałem debiutanckiego filmu tego twórcy, ale z tego co mi wiadomo to Jeff Bridges zdobył za "Crazy Heart" swojego jedynego Oscara, a Maggie Gyllenhall - jedyną nominację. To świadczy o tym, że on potrafi pracować z aktorami, czego dowodem jest również "Out of the Furnace".

      Usuń
    2. Masz rację. Niektórzy reżyserzy mają tą "magiczną różdżkę". Jest wielu "koneserów", którzy np. uważają Collina Farrela za beztalencie. Ja wiem że gość jest dobrym aktorem, doświadczonym, pewnym siebie. Właśnie tacy twórcy jak Scott Cooper, potrafią pokazać aktora trochę "więcej" niż zawsze. W epizodzie w "Crazy Heart" dał się poznać jako energiczny śpiewak country . I choć nie cierpię country, doceniam tą kreację.

      Tutaj jest mały 'behind the scene', kręcony przez jakiegoś fana.

      https://www.youtube.com/watch?v=GkMDJuKeix0

      Usuń
    3. Według mnie Farrell jest świetnym aktorem, co udowodnił w takich filmach jak "Telefon" (prawie monodram, Farrell zagarnia cały film dla siebie) czy choćby "W cieniu chwały" (świetna rola skorumpowanego policjanta), dziwne że nie dostał jeszcze nominacji do Oscara.
      Ale zdarzały mu się też słabsze role, jak w "Aleksandrze" i "Podróży do Nowej Ziemi".

      Usuń
  2. Dobrze,że amerykańskie filmy pokazują czasami coś innego niż tylko "american dream"."Zrodzony w ogniu" to mocne kino i długo potem jeszcze nad nim myślałam...kino refleksyjne można by powiedzieć.Tak jak piszesz świetna gra aktorska,choć uważam że Forest Whitaker też dobrze zagrał,jego postać po prostu miała być taka nijaka.

    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję, że wkleiłeś zdjęcie plakatu. Też to chciałam zrobić ale znowu by było, że patrzę na wygląd;). A tak...popatrzę sobie u Ciebie:):):) wilk syty i owca cała. A film, do dziś siedzi mi w głowie. Wkurzało mnie, że nie ma go w kinach ale teraz się cieszę. Na myśl o seansie z popcornem za plecami i siorbiącą colą mam drrrreszcze, a tak, spokój, cisza, ja i kryszczyn;).

    OdpowiedzUsuń