Tekst opublikowany także w serwisie film.org.pl
Ava Gardner powiedziała kiedyś: „W aktorstwie mam tylko jedną zasadę – zawierz reżyserowi, oddaj mu serce i duszę”. Nie wszyscy są jednak tacy ufni wobec reżyserów. Nie wszyscy zdają sobie sprawę, jakie to trudne i odpowiedzialne zajęcie. Zdarza się, że gdy w ręce aktora trafia frapujący scenariusz, a w umyśle pojawia się koncepcja jak go zrealizować, to wtedy sam staje za kamerą. Lata spędzone na planach filmowych dały mu odpowiednią wiedzę o rzemiośle, pracy z aktorami i ekipą techniczną. Bywa, że niektórzy w nowym zawodzie odnajdują swoje powołanie, inni tylko potwierdzają swoje przypuszczenia, że jednak aktorstwo jest łatwiejsze i daje więcej satysfakcji. Przygotowałem na dziś zestawienie dziesięciu filmów, które łączy to, że znany aktor zadebiutował jako reżyser. Pominąłem przy tym zbyt oczywiste przykłady, takie jak: Noc myśliwego (1955) Charlesa Laughtona, Swobodny jeździec (1969) Dennisa Hoppera, Zwykli ludzie (1980) Roberta Redforda i Tańczący z wilkami (1990) Kevina Costnera.
Kolejność chronologiczna.
Kolejność chronologiczna.
1. Traper z Kentucky (1955), reż. Burt Lancaster
aka The Kentuckian
Burt Lancaster już od początku kariery nie zamierzał być
niewolnikiem hollywoodzkich wytwórni. Chciał kontrolować swoją karierę i
już dwa lata po aktorskim debiucie współtworzył niezależną kompanię
Hecht-Hill-Lancaster (współudziałowcami byli producenci Harold Hecht i
James Hill). Aktor bardzo rozważnie wybierał scenariusze i jego metoda przyniosła
oczekiwany skutek. Utrzymywał się w branży ponad czterdzieści lat,
zaliczając po drodze multum sukcesów i minimalną liczbę porażek. Skusił się także (tylko raz) na
reżyserowanie filmu. Wybrał dla siebie scenariusz Alfreda Bertrama
Guthriego na podstawie powieści The Gabriel Horn Felixa Holta. Historia o
pogoni za marzeniami, szukaniu miejsca w świecie, który staje się coraz
bardziej cywilizowany. W miejsce lasów powstają miasta, w miejsce
traperów wchodzą przedsiębiorcy, a na dzikich terenach powstają szkoły, w
których dzieci przystosowuje się do życia w cywilizowanym
społeczeństwie.
Lancaster był wysokim aktorem o dobrej kondycji fizycznej,
idealnie nadającym się do męskich gatunków, takich jak western. Jednak w
swoim reżyserskim debiucie nie jest bohaterskim kowbojem ratującym damy
w opałach. Zagrał tu naiwniaka, który kilkakrotnie wystawia się na
pośmiewisko. A gdy podczas pojedynku okładany jest bezlitośnie batem
przez debiutującego (!) Waltera Matthaua, nieoczekiwanie pomaga mu
dziewczyna. I robi to tak sprytnie, że prawie nikt tego nie zauważa
(kapitalna scena). Wątek romansowy jest ściśle związany z motywem
podróży do Teksasu, będącego symbolem dobrobytu i szczęścia. Bohater
jest rozdarty pomiędzy dwoma kobietami. Obie są tak urocze, że łatwo się
w nich zakochać. Ale obie symbolizują zupełnie inne wartości, inny styl
życia. Nie mogą więc żyć obok siebie. Wybór jakiego dokona traper z
Kentucky będzie rzutował na jego dalsze życie, a także na przyszłość
jego syna, którym samotnie się opiekuje.
Rozegrany w urokliwej scenerii western jest bardzo udaną próbą sprawdzenia się Lancastera w nowej roli. Losy samotnej jednostki,
która z trudem przystosowuje się do zmieniających warunków, ogląda
się z dużą satysfakcją. Prosty i niewykształcony protagonista budzi
sympatię, a jego przeprawa przez życie pokazana jest w sposób
bezpretensjonalny. Może nieco zbyt naiwnie, ale bez nachalnego patosu i
sentymentalizmu. Udało się to osiągnąć błyskotliwym scenariuszem, ale i warstwą
muzyczną (występują tu partie śpiewane, lecz nie ma ich tak wiele, by zaliczyć
film do musicali). Pod koniec, mimowolnie, pojawia się łezka w oku. Na uwagę zasługuje ilustracja
muzyczna Bernarda Herrmanna i sceny plenerowe filmowane przez Ernesta
Laszlo. Dobra obsada (m.in. John McIntire, John Carradine), lekkość narracji oraz kilka znakomicie nakręconych
scen (np. finał) pozwalają zaliczyć tę produkcję do w pełni udanych
reżyserskich debiutów.
aka The Buccaneer
Remake filmu Cecila B. DeMille'a z 1938 pod takim samym
tytułem i adaptacja powieści Lyle'a Saxona pt. Lafitte the Pirate,
wydanej w roku 1930. Pewnie sam DeMille miałby ochotę ulepszyć tę
historię, filmując w kolorze przygody Lafitte'a, ale wykończony
realizacją Dziesięciu przykazań (1956) wolał przekazać ten film innym.
Jego wpływ jest jednak widoczny, gdyż ekipa filmu o Mojżeszu wzięła
udział także w tej produkcji: Henry Wilcoxon (producent), Jesse L. Lasky
(scenariusz), Loyal Griggs (kierownik ekipy zdjęciowej), Elmer
Bernstein (kompozytor), aktorzy Yul Brynner i Charlton Heston. Ci sami
są również scenografowie, projektanci kostiumów, dekoratorzy wnętrz i
specjaliści od efektów wizualnych. Reżyserią zajął się... zięć
DeMille'a, Anthony Quinn, który zagrał jednego z piratów w pierwowzorze z
1938. Ostatecznie DeMille był niezadowolony z wysiłków swoich
protegowanych (Wilcoxona i Quinna), chciał poprawiać film, ale
uniemożliwiła mu to choroba, na którą zmarł półtora miesiąca po
premierze.
Jest to historia pirata, który ze względu na swoją profesję
nie posiada ojczyzny, lecz chciałby zostać Amerykaninem. Zakazuje więc
swoim ludziom atakowania amerykańskich okrętów, a gdy Brytyjczycy
proponują mu sojusz on odmawia, licząc na udział w walce pod
gwiaździstym sztandarem. Niezdyscyplinowany piracki oddział niszczony
jest nie tylko przez najazdy z zewnątrz, ale i wewnętrzne konflikty. Gdy
zbuntowani przeciw kapitanowi piraci obrabowują i zatapiają amerykański
okręt zwany Koryntczykiem przyszłość Lafitte'a przybiera postać
szubienicy, a nie radosnych chwil na farmie w Luizjanie z ukochaną
kobietą u boku.
Pod paroma względami film jest lepszy od poprzednika.
Inaczej poprowadzono wątek jedynego ocalałego z Koryntczyka, co wpłynęło
bardzo pozytywnie na jakość spektaklu. Usunięto bowiem najbardziej
karykaturalną postać z pierwowzoru, dodając tym samym więcej
wiarygodności. Wprowadzenie postaci Bonnie Brown (znakomita Claire
Bloom) okazało się strzałem w dziesiątkę. Niestety, Anthony Quinn
zmarnował okazję na stworzenie efektownych scen batalistycznych, a
rozegrana we mgle bitwa o Nowy Orlean nie wzbudza dużych emocji. Obie
strony konfliktu filmowane są z jednego kąta, co sugeruje, że użyto
tylko jednej kamery. Scena traci przez to walor widowiskowy (operator
Loyal Griggs nie popisał się). Wiele jednak można wybaczyć, gdyż dobry
scenariusz, kapitalna obsada, a także scenografia, kostiumy i muzyka
utrzymują widza w przekonaniu o dużej wartości rozrywkowej. Można
zapomnieć o realizacyjnych niedoróbkach, gdyż ogląda się z niekłamaną
przyjemnością.
3. Los człowieka (1959), reż. Siergiej Bondarczuk
aka Судьба человека (Sudba Czełowieka) / Fate of a Man / The Destiny of a Man
Jeden z najważniejszych filmów radzieckiej nowej fali.
Jedna z tych ambitnych produkcji, które – uwolnione z okowów
stalinowskiego socrealizmu – zachwycały nie tylko w krajach
komunistycznych, lecz także po zachodniej stronie żelaznej kurtyny.
Takie filmy jak Lecą żurawie (1957) Michaiła Kałatozowa, Ballada o
żołnierzu (1959) Grigorija Czuchraja i Los człowieka (1959) Siergieja
Bondarczuka w podobnym duchu opowiadały o wojnie, która wówczas nie była
jeszcze tak odległym wspomnieniem, jakim jest teraz. Te filmy połączyło
kilka czynników (temat, kraj, czasy wojny), ale inaczej rozłożono akcenty. W
pierwszym zobrazowano nieznośną tęsknotę i koszmar oczekiwania na najgorsze. W drugim
przedstawiono utraconą młodość oraz kiełkujące uczucie, które z powodu wojennej zawieruchy nie może doczekać się spełnienia. Z kolei w debiucie
Bondarczuka, będącym ekranizacją opowiadania Michaiła Szołochowa, mamy
historię człowieka skazanego na życie. Śmierć ociera się o niego, zabierając po drodze towarzyszy. Zmuszony jest iść przez życie dalej –
wycieńczony psychicznie i fizycznie.
Siergiej Bondarczuk to znany aktor, odtwórca roli słynnego
literata Tarasa Szewczenki (1951), a także szekspirowski Otello (1956) z
adaptacji Siergieja Jutkiewicza. Jako reżyser odniósł międzynarodowy
sukces, adaptując klasykę literatury rosyjskiej – Wojnę i pokój Lwa
Tołstoja. Jego czteroczęściowa adaptacja, ukończona w 1966, zdobyła Oscara w
kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny w 1969. Ale już w debiutanckim dziele
pokazał się jako zdolny filmowiec biegle posługujący się językiem kina,
czyli kamerą, montażem i aktorami. Służą mu one do wywołania emocji,
przede wszystkim wzruszeń.
Krytykowany za pompatyczność i natrętną symbolikę reżyser
stworzył przejmujący i gorzki dramat o jasnym przekazie: „Co by nie
było, żyć trzeba”. Film, który doskonale łączy monumentalizm kina
batalistycznego z kameralną produkcją o życiu jednostki, wybranej z
tłumu, pokonującej liczne przeciwności losu i próbującej zrozumieć
meandry świata, w którym przyszło jej żyć. Los człowieka to nie tylko
wyjątkowo udany debiut reżyserski, ale i wybitne osiągnięcie aktorskie
Bondarczuka. Reżyserując samego siebie stworzył poruszającą, bardzo
wymowną kreację człowieka zmęczonego, który ma mocną głowę do alkoholu i
zwykłą ludzką wrażliwość. Jest to również pierwszy radziecki film
traktujący poważnie temat sowieckich jeńców wojennych w niemieckich
obozach pracy.
4. Dwa oblicza zemsty (1961), reż. Marlon Brando
aka One-Eyed Jacks
Fakt, że Burt Lancaster, John Wayne i Kirk Douglas
zdecydowali się wyreżyserować western, nie powinien dziwić. Przecież
temu gatunkowi wiele poświęcili czasu i energii, występując w szeregu
lepszych i gorszych produkcji o Dzikim Zachodzie. Ale Marlon Brando nie
był z tym gatunkiem związany – z filmów lat pięćdziesiątych najbliższy
westernom jest Viva Zapata (1952), ale jednak ze względu na scenariusz Johna Steinbecka i reżyserię Elii Kazana jest to kino innego rodzaju. Zanim One-Eyed Jacks trafił do kin napotkał liczne problemy –
Brando doprowadził do zwolnienia dwóch scenarzystów, Sama Peckinpaha i
Caldera Willinghama, a także reżysera Stanleya Kubricka. Razem z Guyem
Trosperem dokończył tę historię, luźno inspirując się powieścią The Authentic Death of Hendry Jones
Charlesa Neidera, która jest przetworzeniem motywów z biografii
Billy’ego Kida. Fakt, że aktor nie specjalizował się w tym gatunku
podziałał na jego korzyść. Powstało dzieło wyróżniające się na tle
ówczesnej produkcji amerykańskiej, docenione jednak dopiero po latach –
tuż po premierze film otrzymał mieszane recenzje krytyków.
Brando nakręcił ponoć aż pięć godzin materiału. Logiczne
jest, że należało to skrócić – przecież nawet Ben-Hur (1959) nie trwał
aż tyle. Do kin trafiła wersja trwająca 141 minut – jak na western wciąż
dużo, ale całe szczęście, że nie próbowano bardziej pociąć tego filmu.
Skróty nie pozbawiły filmu spójności, akcja toczy się swobodnym rytmem, a
konflikt pomiędzy dwoma antagonistami jest wyrazisty i trzyma w niepewności. O czym właściwie jest ten film? O miłości, zemście, szukaniu
własnego miejsca, czyli o tym samym, co znaczna większość westernów.
Siła tkwi w sposobie przekazu, aktorstwie, nastroju budowanym między
innymi przez scenerię (zapadłe dziury, pustkowia, ale także rzadko w tym
gatunku spotykany nadmorski krajobraz). Typowa dla męskiego kina
drapieżność objawia się w scenie biczowania głównego bohatera, ale
zostaje wymieszana z melodramatycznym wątkiem miłosnym, który wprowadza
sporą dawkę liryzmu. Paradoksem jest, że kobieta miała być tu tylko
narzędziem zemsty, przynętą, a okazała się obiektem uczuć bohatera.
Oprócz Marlona Brando kapitalny występ zaliczają mistrzowie drugiego planu: Karl Malden i Ben Johnson.
W rolach przepełnionych niepokojącą dwuznacznością wypadają szczególnie
przekonująco. Gdy odgrywają postacie, u których prostoduszność
sąsiaduje z prostactwem i drapieżnością. Tak jak tutaj, gdzie prawie
każdy mężczyzna to człowiek prosty, ulegający pokusom. Postać Maldena
dla garści złota zostawił kumpla na pastwę losu. Gdy ustatkował się,
założył rodzinę i zdobył posadę szeryfa dopadła go przeszłość, którą
miał nadzieję ukryć za odznaką stróża prawa. Pewnych win nie da się zmyć
kilkoma dobrymi uczynkami. Film jest posępny i refleksyjny, ale
najbardziej dobijający jest fakt, że dobrze zapowiadającą się karierę
Piny Pellicer, aktorki meksykańskiej, przerwała samobójcza śmierć w 1964
(miała zaledwie trzydzieści lat). Za rolę w filmie Marlona Brando otrzymała nagrodę dla najlepszej aktorki na festiwalu w San Sebastián.
5. Sky West and Crooked (1965), reż. John Mills
aka Gypsy Girl
John Mills to jeden z czołowych aktorów brytyjskiego teatru
i kina. Występował często w filmach o tematyce wojennej: The Colditz
Story (1955), Dunkierka (1958), Zimne piwo w Aleksandrii (1958), Pieśni
chwały (1960, nagroda aktorska w Wenecji). Aktorstwem zajmowały się
również jego córki: Juliet i Hayley. Młodsza była dziecięcą gwiazdą,
idącą dwoma ścieżkami. Pierwsza to familijne produkcje dla całych rodzin
realizowane pod szyldem wytwórni Disneya. Ale ciekawsza jest druga
ścieżka – kino niepokojące i dojrzałe, takie jak Nieletni świadek (1959), The
Chalk Garden (1964), Rodzinne sekrety (1966). We wszystkich wymienionych zagrała razem
z ojcem. Na swój reżyserski debiut John Mills wybrał adaptację
opowiadania swojej żony Mary Hayley Bell, którą namówił także do
napisania scenariusza. W pierwszoplanowej roli obsadzili własną córkę
(wcześniej Hayley wystąpiła w adaptacji kontrowersyjnej powieści swojej
matki – Whistle Down the Wind).
W USA film był rozpowszechniany pod banalnym i niezbyt
trafnym tytułem Gypsy Girl (Cyganka). Tytuł brytyjski Sky West and
Crooked jest ciekawszy, bardziej tajemniczy, trudny do interpretacji.
Prawdopodobnie jest to prowincjonalne określenie osoby o nieznanym
pochodzeniu. Takiej, którą poniekąd znamy, lecz traktujemy z pogardą.
Jak kogoś obcego, kto swoim postępowaniem może przynieść zgubę wiejskiej
społeczności. Takim właśnie bękartem jest siedemnastoletnia Brydie
White (udana rola Hayley Mills). Ludzie patrzą na nią krzywo ze względu
na niejasne wydarzenie z przeszłości. Jej towarzysz dziecięcych zabaw bawił się strzelbą, która wypaliła.
Dziewczyna była przy tym, choć już tego nie pamięta. Otaczająca zewsząd
pustka, zaściankowy formalizm i życie z matką-alkoholiczką prowokują
nastolatkę do wyjścia poza schemat. Grzebanie martwych zwierząt,
zainspirowane filmem Zakazane zabawy (1952) René Clémenta, to
jedna z form ucieczki od rzeczywistości. Pewnym krokiem w dorosłość jest
dla dziewczyny uczucie do przystojnego Cygana (Ian McShane), który wraz
z rodakami obozuje w okolicy. Wydaje się on jedyną dorosłą osobą, która
traktuje dziewczynę jak wartościowego człowieka. Ona zaś jedyną osobą w
tych stronach akceptującą to, co obce, nieznane, wykluczone.
Zielona prowincja filmowana jest w taki sposób, że z dużym
niepokojem obserwuje się osaczoną i wyobcowaną dziewczynę. Wioska, w
której mieszka też wydaje się wyizolowana od świata, co z pewnością
wpływa na jej mieszkańców. Za fasadą takich religijnych grup społecznych
ukrywa się często ksenofobia i nienawiść do wszystkiego, co odbiega od
normy. Niepokój zostaje jeszcze spotęgowany dzięki muzyce. Jej autorem
jest Malcolm Arnold, jeden z najwybitniejszych brytyjskich kompozytorów
(Most na rzece Kwai, Dunkierka, Whistle Down the Wind). Rolę jednej z
Cyganek w debiucie Millsa zagrała Jacqueline Pearce, kojarzona z
horrorami wytwórni Hammer (Kobieta wąż, Plaga żywych trupów). Omawiany
film to interesująca pozycja w kategorii prowincjonalnych brytyjskich
przypowieści o dorastaniu z traumą, o szukaniu bratniej duszy, o
ucieczce, która przynosi satysfakcję.
6. Och! Co za urocza wojenka (1969), reż. Richard Attenborough
aka Oh! What a Lovely War
Trudno stworzyć dobrą komedię, to znaczy taką, która
wywoływałaby salwy śmiechu. Jeszcze trudniej stworzyć taką komedię,
która pozostawia widza z posmakiem goryczy i w refleksyjnym nastroju.
Jednym z najbardziej zaskakujących debiutów jest prawdopodobnie pierwszy
film wyreżyserowany przez Richarda „Dickiego” Attenborougha –
brytyjskiego aktora znanego z Ligi dżentelmenów (1960), Wielkiej ucieczki (1963), Lotu
feniksa (1965) i Ziaren piasku (1966). Adaptacja musicalu Joan Littlewood i jej
zespołu teatralnego z Royal Stratford East w Londynie. Inspirowany
słuchowiskiem BBC The Long Long Trail Charlesa Chiltona musical był
wystawiany w Stratfordzie, na West Endzie i Broadwayu.
Attenborough nie był samolubny – nie obsadzał siebie w
swoich filmach, choć z pewnością znalazłby w scenariuszu odpowiednią
rolę dla siebie. Miał bardzo dobry kontakt z aktorami, co widać
po tym, że angażował kolegów-gwiazdorów nawet do niewielkich ról
(najbardziej zapamiętam epizody Maggie Smith i Vanessy Redgrave). W
niewielu filmach występuje tak wiele znakomitych osobowości (m.in. Dirk
Bogarde, Phyllis Calvert, John Gielgud, Laurence Olivier, Michael
Redgrave, Ralph Richardson, Susannah York). Ale oprócz tego jest tu cała
masa niepopularnych wykonawców, albo takich, którzy dopiero pracowali
nad swoją gwiazdorską pozycją (np. Edward Fox, Ian Holm). W
najważniejszej i najciekawszej roli reżyser obsadził swojego przyjaciela
Johna Millsa, z którym grał w filmach wojennych: Morning Departure
(1950) i Dunkierka (1958). W reżyserskim debiucie „Dickiego” Mills
wcielił się w generała Douglasa Haiga – symbol bezdusznego systemu. To
człowiek myślący w taki sposób: skoro mamy większą populację powinniśmy
mieć mniejsze straty, a więc powinniśmy wygrać wojnę. Absurdalne, ale
wcale nie śmieszne. Wyżej pisałem o współpracy Johna Millsa z jego córką
Hayley, natomiast tutaj wystąpiła jego mniej popularna córka Juliet (w
roli sanitariuszki).
Wielu niedoświadczonych reżyserów debiutuje skromnymi
filmami, by mieć łatwiejszy start, ale Richard Attenborough od początku
myślał o tworzeniu dzieł epickich. Rozmach, z jakim nakręcił tę satyrę
jest imponujący. Dbałość o detale, pasja i energia widoczne w każdej
scenie – to sprawia, że film wygląda jakby zrealizował go
profesjonalista. Aż do znakomitej sceny finałowej nie ma najmniejszej
wątpliwości, co do intencji twórców. Na wojnie dbano o morale żołnierzy między innymi za pomocą rozrywki. Gdy grupa młodych dziewcząt śpiewała „Nie chcemy
was stracić, ale myślimy, że powinniście iść. Król i ojczyzna was
potrzebują...” (link) trudno było odmówić. To zresztą piosenka, którą – tak jak
wiele innych w tym filmie – faktycznie wykonywano podczas pierwszej
wojny światowej. Wojna wydawała się czymś, dzięki czemu więcej można
zyskać niż stracić. Rzeczywistość okazywała się brutalna, choć czasem
dochodziło do „cudów” (vide rozejm bożonarodzeniowy). Nie lubię
musicali, ale obok tego dzieła nie mogłem przejść obojętnie.
7. Wynajęty człowiek (1971), reż. Peter Fonda
aka The Hired Hand
Aktorska kariera Petera Fondy rozpoczęła się od dobrze
przyjętego debiutu w teatrze, kontynuowana była w niskobudżetowych
filmach Rogera Cormana, a jej moment kulminacyjny nastąpił w 1969, kiedy
inny aktor zadebiutował jako reżyser filmem Swobodny jeździec. Należący
do podgatunku biker movies obraz reżyserował Dennis Hopper, a syn
Henry'ego wspierał go jako producent, współscenarzysta i aktor.
Niespodziewany sukces tego filmu sprawił, że obaj młodzi filmowcy
dostali wolną rękę. Fonda zdecydował się stanąć za kamerą, reżyserując
western, ulubiony gatunek jego ojca, aczkolwiek film ostatecznie
przekracza gatunkowe bariery, mieszając kino drogi z dramatem małżeńskim
oraz prostotę z poetycką impresją. Męska przyjaźń okazuje się tu
intruzem niszczącym związek między mężem a żoną.
Na Zachód podróżuje trzech kumpli. Dwaj pragną dotrzeć do
Kalifornii, by zobaczyć ocean. Trzeci ma już dość tułaczki – postanawia,
że wróci do żony, którą przed laty zostawił samą z dzieckiem i
gospodarstwem. Tułaczka po Ameryce nie przyniosła mu satysfakcji, więc
jak syn marnotrawny z biblijnej przypowieści powraca na stare śmieci.
Na co może liczyć? Status wynajętego człowieka, pomagającego przy
gospodarstwie, wydaje się czymś naprawdę wyjątkowym w porównaniu do
bezowocnej podróży, jaką odbył po suchej, jałowej amerykańskiej ziemi.
Ta wędrówka jednak nie była całkiem bezowocna, lecz jej owoce okazały
się zgniłe, niszczące to, co człowiek ciężką pracą próbuje osiągnąć.
Film nie odniósł finansowego sukcesu, co zamknęło jego twórcy bramy do wymarzonych projektów. Jak na western schyłkowego okresu prezentuje
się jednak bardzo dobrze. Jest nieszablonowy, psychologicznie
wiarygodny, pełen surowości i przeszywającego na wskroś zimna. Główny
bohater nie jest zręcznym rewolwerowcem – by dokonać zemsty oddaje
strzał do śpiącego przeciwnika lub strzela w plecy. To zwiększa poczucie
realizmu, wprowadza nutę niepewności. Fonda junior lepiej sprawdził się jako
reżyser niż aktor. Zdając sobie sprawę, że Warren Oates i Verna Bloom mają lepszy warsztat dał im duże pole do popisu. Świetną decyzją okazało
się powierzenie pracy nad sferą wizualną węgierskiemu operatorowi
Vilmosomi Zsigmondowi, który wkrótce dołączył do najwybitniejszych „poetów kamery”. Jego właściwa kariera rozpoczęła się w 1971, ale nie od
Wynajętego człowieka, lecz od innego antywesternu – McCabe i pani
Miller Roberta Altmana.
8. Zagraj dla mnie Misty (1971), reż. Clint Eastwood
aka Play Misty for Me
Mówiąc o Clincie Eastwoodzie często podkreśla się, że duży
wpływ na jego karierę wywarli dwaj filmowcy: Sergio Leone i Don Siegel.
Pomija się zwykle wkład Irvinga Leonarda, doradcy finansowego, dzięki
któremu Clint stał się przedsiębiorcą. To Leonard w dużej mierze
przyczynił się do powstania kompanii Malpaso w 1967. Nazwa powstała od
hiszpańskiego malo paso, co znaczy zły krok. „To będzie zły krok dla
twojej kariery” – ostrzegano aktora, gdy przyjął propozycję od Sergia
Leone. Dziś już wiadomo, że udział w Trylogii Dolarowej był pierwszą
trafną decyzją Clinta. Drugą było założenie firmy produkcyjnej, a
trzecią rozpoczęcie działalności reżyserskiej. Irving Leonard ułatwił mu
ten start, bo mimo iż zmarł w grudniu 1969 uczestniczył w pracach
przygotowawczych nad filmem Zagraj dla mnie Misty.
Scenariusz Jo Heimsa i Deana Riesnera przeczytał m.in.
Steve McQueen, który jak przystało na prawdziwego macho nie miał ochoty
grać mężczyznę słabego i bezbronnego w starciu z chorą psychicznie
kobietą. Dla Eastwooda rola okazała się pierwszym krokiem do zmiany
wizerunku ukształtowanego przez szereg westernów z lat sześćdziesiątych.
Ta rola jednak niewiele zmieniła, gdyż potem powstał Brudny Harry
(1971). Jako reżyser Clint Eastwood skrupulatnie zaplanował produkcję i
sprawnie pokierował ekipą, nie przekraczając terminu ani budżetu.
Zdjęcia realizował w Carmel by the Sea w Kalifornii, w tamtejszej stacji
radiowej KRML, pięknych nadmorskich plenerach i tawernie The Sardine
Factory (w roli barmana wystąpił Don Siegel). Do filmu
włączono także materiał nagrany podczas festiwalu jazzowego w Monterey we
wrześniu 1970 roku.
Film okazał się podwójnym sukcesem – artystycznym i komercyjnym. Przyczyniło się do tego między innymi aktorstwo Jessiki Walter, którą debiutujący reżyser wypatrzył w obsadzie filmu Sidneya Lumeta Przyjaciółki (1966). Clint Eastwood dał tutaj wyraz swojej fascynacji muzyką jazzową. Cała fabuła ma związek z muzyką – pierwszoplanowym bohaterem jest disc jockey, który dostaje szansę zrelacjonowania festiwalu w Monterey, natomiast postać kobieca jest fanką utworu Errolla Garnera Misty. Nie tylko do tej kompozycji Clint zakupił prawa, ale i do ballady The First Time Ever I Saw Your Face w wykonaniu Roberty Flack, która posłużyła jako podkład do sceny miłosnej. Ciekawie została również wpleciona poezja Edgara Allana Poego, a Carmel by the Sea przywodzi na myśl Kingdom by the Sea z wiersza Poego Annabel Lee. Najważniejsze jest jednak to, że film doskonale się sprawdza jako thriller psychologiczny. Napięcie zostało skonstruowane profesjonalnie. Lont został odpalony we właściwym momencie, by nagromadzony ładunek emocji w stosownej chwili eksplodował.
Film okazał się podwójnym sukcesem – artystycznym i komercyjnym. Przyczyniło się do tego między innymi aktorstwo Jessiki Walter, którą debiutujący reżyser wypatrzył w obsadzie filmu Sidneya Lumeta Przyjaciółki (1966). Clint Eastwood dał tutaj wyraz swojej fascynacji muzyką jazzową. Cała fabuła ma związek z muzyką – pierwszoplanowym bohaterem jest disc jockey, który dostaje szansę zrelacjonowania festiwalu w Monterey, natomiast postać kobieca jest fanką utworu Errolla Garnera Misty. Nie tylko do tej kompozycji Clint zakupił prawa, ale i do ballady The First Time Ever I Saw Your Face w wykonaniu Roberty Flack, która posłużyła jako podkład do sceny miłosnej. Ciekawie została również wpleciona poezja Edgara Allana Poego, a Carmel by the Sea przywodzi na myśl Kingdom by the Sea z wiersza Poego Annabel Lee. Najważniejsze jest jednak to, że film doskonale się sprawdza jako thriller psychologiczny. Napięcie zostało skonstruowane profesjonalnie. Lont został odpalony we właściwym momencie, by nagromadzony ładunek emocji w stosownej chwili eksplodował.
9. Śmiercionośny ładunek (1972), reż. George C. Scott
aka Rage
Lata siedemdziesiąte kojarzą się z kinem katastroficznym.
Reżyserski debiut George'a „Pattona” Scotta wpisuje się w ten nurt, lecz
od tych najpopularniejszych różni się mniejszą skalą zniszczeń. Ale czy
mniej ofiar oznacza mniejszy dramat? Wcale nie! Eksperymenty z bronią
chemiczną prowadzą do tego, że ranczo pewnego wdowca zostaje skażone.
Jego owce szybko zdychają, a syn traci przytomność i trafia do szpitala.
Wojskowi biurokraci już wiedzą, że zarówno ojciec jak i syn nie mają
najmniejszych szans na przeżycie. Co więc robią? Zamierzają obserwować,
jak toksyczna substancja, wcześniej testowana na zwierzętach, wpływa na
organizm człowieka. Nie przewidzieli tylko, że ta sytuacja wywoła
tytułowe rage, czyli wściekłość.
Autorzy bez pośpiechu konstruują napięcie, zgodnie z tezą
Hitchcocka długo ukrywają przed głównym bohaterem to, co widzowie już
wiedzą. Znakomicie przedstawiono tu wpływ sytuacji ekstremalnej na
zwykłego faceta. Jeden błąd, jedna nieprzemyślana decyzja niszczy czyjś
mikro-świat, zmieniając spokojnego z natury człowieka w żądnego krwi
desperata. Nie mając nic do stracenia facet stanowi poważne zagrożenie.
Jego działania nie przynoszą nikomu pożytku ani satysfakcji. To nie jest
Rambo, z którym się sympatyzuje, mimo iż zabija ludzi. Ofiary są
przypadkowe (sfrustrowany bohater strzela nawet do kota), dlatego nie
ogląda się tego jak typową opowieść o zemście, ale jak thriller o tym,
jak rodzi się choroba zwana wściekłością. Tytuł oryginalny bardziej
oddaje sens filmu.
10. Za skórę gliny (1981), reż. Alain Delon
aka Pour la Peau d'un Flic / For a Cop's Hide
Dzięki współpracy z mistrzami francuskiej kinematografii
(np. Jean-Pierrem Melvillem) Alain Delon stał się nie tylko
pierwszoplanową gwiazdą kina francuskiego, ale też przedsiębiorcą. Jako
producent we własnej firmie Adel nadzorował między innymi pracę José
Giovanniego, Jacquesa Deraya i Georgesa Lautnera, więc nic dziwnego, że w
końcu sam zapragnął zostać reżyserem. Jego debiut Za skórę gliny to
kontynuacja dobrej passy, film wpisujący się w nurt policyjnych
kryminałów, od dawna cieszących się powodzeniem w kraju nad Sekwaną, jak
i poza nim. Dlatego wiele osób może go uznać za wtórny. Niesłusznie
jednak, bo fabuła jest dość skomplikowana i niełatwa do rozszyfrowania.
Można się pogubić, szczególnie gdy pada multum francuskich nazwisk.
Alain Delon i Christopher Frank dokonali wspólnie adaptacji
powieści Jeana Patricka Manchette'a pt. Que d'Os. Jest to pełna zwrotów
akcji historia byłego policjanta, a obecnie prywatnego detektywa, który
próbuje wyjaśnić tajemnicę zniknięcia niewidomej kobiety. Szybko staje
się celem nie tylko gangsterów, ale i policji. Nie jest jednak sam w tej
rozgrywce, pomaga mu wspólnik oraz sekretarka. Relacja detektywa z
sekretarką wprowadza nutę humoru i szczyptę erotyzmu. To elementy zawsze
mile widziane w kinie rozrywkowym. Partnerką byłego gliniarza jest
tutaj Anne Parillaud, późniejsza zabójczyni o kryptonimie Nikita.
Zaskakujący jest dobór ścieżki dźwiękowej, bo zamiast pięknych melodii, w
jakich specjalizują się francuscy kompozytorzy, Delon wykorzystał –
jako temat przewodni – wokal bluesmana Oscara Bentona. Oryginalny
zabieg, który pozytywnie zaskakuje.
Do wyżej wymienionych dodał bym debiuty reżyserskie Bena Afflecka (Gdzie jesteś Amando), Mela Gibsona (Człowiek bez Twarzy) i Johna Wayna (Alamo). We wszystkich znani aktorzy zagrali też role. Do tego dwa pierwsze jako początki bardzo udanych karier reżyserskich, gdzie - szczególnie u Afflecka - można powiedzieć, że może nawet lepszych niż aktorskich; natomiast ostatni jako po prostu przykład świetnego filmu, gdzie legenda aktorska nie stała się dla reżysera ciężarem nie do udźwignięcia.
OdpowiedzUsuńO Kevinie Costnerze już wspomniałeś, ale chyba warto wspomnieć o nim raz jeszcze :P
Gdybyś dodał te filmy do wyżej wymienionych to stworzyłbyś trzynastkę :P
UsuńOczywiście brałem je pod uwagę (a oprócz nich także "Prawo Bronxu" De Niro), ale zrezygnowałem z nich, żeby zmieścić kilka mniej popularnych tytułów :) Chciałem dodać więcej europejskich utworów i obejrzałem m.in. film włoski "Anonimo Veneziano" w reż. Enrica Marii Salerno (znany z ról w filmach "Ptak o kryształowym upierzeniu" i "La Polizia Ringrazia"). Rozczarował mnie jednak. Jest w nim dobra muzyka, jest dwójka bohaterów, którzy cały czas rozmawiaja i to w zasadzie wszystko, niczego ciekawego ten film nie oferuje. Filmy, które trafiły do mojego zestawienia nie są arcydziełami, ale po ich obejrzeniu nie mam wrażenia straconego czasu - myślę, że każdy z nich pozostanie długo w mojej pamięci.
Tak, Prawo Bronxu świetny debiut. W sumie warto byłoby tu jeszcze wymienić Obywatela Kane'a Orsona Wellesa, bo choć Welles coś tam wcześniej tworzył, to jednak Obywatel zdaje się jest jego faktycznym "kinowym" debiutem.
UsuńNo i Wściekłe Psy Tarantino chyba też :P
Usuń"Obywatel Kane" i "Wściekłe psy" zdecydowanie nie pasują, gdyż zarówno Welles jak i Tarantino przed swoimi reżyserskimi debiutami nie byli znanymi aktorami. Mi chodziło o wyróżnienie dokonań tych artystów, którzy, zanim usiedli na krześle reżysera, stworzyli kilka ważnych kreacji aktorskich.
UsuńFaktycznie, to inny rodzaj debitów reżyserskich i nie pasowałyby do zestawienia. Za to myślę, że bardzo dobrze pasowałby tu "Niebezpieczny umysł" Clooneya - bo i filmy był świetny i aktor miał już wtedy na koncie sporo dużych ról, choć akurat w swoim debiucie reżyserskim głównej roli nie zagrał.
UsuńAleż zrobił robotę ten Pacyfik w ,, Dwóch obliczach zemsty'', tak mimowolnie tworząc alegorię końca Dzikiego Zachodu , przez symboliczne zastąpienie czasu przestrzenią : doszliśmy już do końca ,a dalej tylko bezkres otchłani która odbija tę, którą nosisz w sercu. Uwielbiam te sceny , kręcone na Półwyspie Monterey w Kalifornii( podobno zgodnie z powieścią Nadiera, choć noga Billy Kida w życiu nie tam postała). Podobnie jak cały ten fantastyczny film, jak dla mnie prawie genialny ( muzyka na pewno do wymiany, bo jest wkurwiająco archaiczna ). W ogóle cała historia powstawania dzieła ,od perturbacji scenariuszowych począwszy, to jest prawdziwa legenda o twórczym chaosie. ,, One Eyed Jacks'' zasługuje na poważny, sążnisty artykuł.
OdpowiedzUsuńTylko jeden imo człowiek na ten czs byłby w stanie zrobić do tego adekwatny soundtrack - John Fahey.
OdpowiedzUsuńWłaściwie to film Brando stał się dla mnie pretekstem do stworzenia takiego zestawienia. Stworzenie poważnego, sążnistego artykułu o tym filmie zostawiam Tobie :D
OdpowiedzUsuńChyba tak, bo to jest taki mój film-kumpel;)Pomyślę.
OdpowiedzUsuńDzięki za cynka. Po raz pierwszy oglądałem tego Forda i choć początkowo wydał mi się kiepski, to z biegiem czasu wciągnął mnie, szczególnie obyczajowo, ale i fabularnie. Ciekawa tematyka o ex konfederatach rządzących miasteczkiem w Kentucky na przełomie wieków. Jak zwykle u Forda świetny przegląd społeczny i wyborna scenografia.
OdpowiedzUsuńMoże być. Podobnie odebrałem ten film, czyli z początku wydał mi się niezbyt ciekawy, chociaż ta westernowa scenografia przyciągała uwagę. Im bliżej końca tym bardziej mi się podobało, choć wydaje mi się, że długo nie pozostanie w pamięci. Ładnie ukazana obyczajowość tamtej epoki i mentalność społeczeństwa, podane to z humorem, ale zabrakło w tym jakiegoś błysku. Może gdyby dobrać bardziej wyrazistych aktorów wyszłoby lepiej, miło jednak było zobaczyć duet - stary Francis Ford i młody Slim Pickens w rolach myśliwych. Francis Ford to starszy brat reżysera. Zmarł w 1953, więc to jedna z jego ostatnich ról. Widziałeś go w "Zdarzeniu w Ox-Bow", gdzie zagrał jednego z trzech oskarżonych o morderstwo.
UsuńAha, i gdyby zajrzał tu ktoś, kto nie wie, o jakim filmie mówimy, to informuję, że jego tytuł brzmi "Słońce świeci jasno" (The Sun Shines Bright, 1953) w reżyserii Johna Forda, emitowanym 22 kwietnia na kanale TVP Kultura.
UsuńTen duet traperów to też fajny ukłon scenograficzny w stronę starego dobrego Kentucky, penetrowanego przez pionierów w stylu Williama Russela czy Daniela Boona. Z kolei rozłam polityczny to nawiązanie do Wojny Domowej, w czasach której Kentucky i Missouri były podzielone między zwolenników Północy i Południa. Do tego wątek czarnoskórych, którzy dopiero co odzyskali wolność, a także nadchodząca wielkimi krokami cywilizacja. W tym filmie naprawdę sporo ciekawostek można dostrzec, jakby się dobrze wpatrzyć ;).
UsuńPrzegapiłem coś ?
OdpowiedzUsuńPrzegapiłeś okazję do skrytykowania Johna Forda ;)
Usuń