Tekst opublikowany także w serwisie film.org.pl
No Animals Were Harmed in the Making of This Film.
Takie zdanie często pojawia się w napisach
końcowych filmu. Zwierzęta na ekranie są czasem tak nabuzowane, że
widz zastanawia się, czy ludziom nie stało się coś złego na
planie filmowym. Wielu jest odważnych filmowców i aktorów, którzy
nie boją się pracować z drapieżnikami. To zresztą nie tylko
kwestia bezpieczeństwa, ale i pewnego komfortu. Praca ze
zwierzakami, podobnie jak z dziećmi, bywa uciążliwa, wymaga
żelaznej cierpliwości. Stosowanie animatronicznych modeli bądź
cyfrowych tworów rozwiązuje niektóre problemy, ale w zamian tworzą
się nowe. Filmy, o których traktuje niniejsze zestawienie, nie
należą do ambitnych, ale to nie znaczy, że są to produkcje
gorszej kategorii. Ich realizacja często wymaga tych samych
umiejętności, co w przypadku prestiżowych i nagradzanych obrazów.
Niemal od samych początków kina zwierzęta były
uważane za dobry obiekt do filmowania, zaś pojawienie się dźwięku
pozwoliło jeszcze lepiej go wykorzystać. Symbolem wytwórni MGM był
ryczący lew i pod tym szyldem nakręcono między innymi serię
przygód Tarzana. Wspomnę choćby drugą część cyklu – Miłość
Tarzana (1934, reż. Cedric Gibbons) – gdzie możemy zobaczyć
efektowny finał z udziałem hałaśliwych i agresywnych lwów.
Najczęściej zwierzaki były eksploatowane w filmach produkowanych
za psie (nomen omen) pieniądze, takich jak adaptacje książek
Jamesa Olivera Curwooda oraz western The Big Cat (1949, reż.
Phil Karlson), w którym tytułowym kotem jest puma. Ale nawet z niezbyt docenianej twórczości Curwooda dało się zrobić rzecz wybitną. Dokonali tego Jean-Jacques Annaud i Gérard Brach. Ich Niedźwiadek (1988) na motywach Władcy Skalnej Doliny (The Grizzly King, 1916) to jeden z najpiękniejszych filmów animalistycznych.
Dzięki takim klasykom, jak Ptaki (1963)
Alfreda Hitchcocka i Szczęki (1975) Stevena Spielberga
powstał osobny podgatunek horroru zwany animal attack. Filmy tego
typu rzadko zdobywają porządną średnią ocen, gdyż więcej jest
ich przeciwników niż fanów. Do arcydzieł gatunku zaliczany jest
australijski dramat Długi weekend (1978) Colina Egglestona.
Zabrakło go w moim zestawieniu, gdyż motyw atakujących zwierząt
jest raczej symboliczny. Umacnia proekologiczną wymowę, sugeruje że
otaczająca nas przyroda żyje i ma wpływ na nasze życie. Właśnie przez
to, że odwet natury jest bardzo dyskretny, a przesłanie zbliża film do
manifestu w obronie dzikiej przyrody jest to kino innego rodzaju.
Kolejność chronologiczna.
Kolejność chronologiczna.
W latach 1972-78 William Girdler zrealizował
dziewięć filmów. Po ukończeniu ostatniego zginął w katastrofie
śmigłowca na Filipinach. Miał trzydzieści lat. Najciekawszym
filmem w jego dorobku jest leśna wersja Szczęk (1975), czyli
opowieść o wielkim niedźwiedziu grizzly, atakującym wczasowiczów.
Niedźwiedź należy do zwierząt najbardziej niebezpiecznych.
Występuje wszędzie, także w Polsce (w Tatrach i Bieszczadach). W
Ameryce Północnej największym postrachem jest niedźwiedź
grizzly. To gatunek zagrożony wyginięciem i kto na swojej drodze
spotka takiego miśka ten ma ogromnego pecha. Tak jak bohaterowie
filmu Girdlera, w których wcielili się między innymi Christopher
George, Andrew Prine i Richard Jaeckel. Całą trójkę można było
zobaczyć u boku Johna Wayne'a w westernie Chisum (1970).
Grizzly Williama Girdlera okazał się
zaskakującym sukcesem komercyjnym. Przy budżecie 750 tysięcy
dolarów zarobił 39 milionów na całym świecie, co jest doskonałym
wynikiem jak na produkcję niezależną. Scenariusz napisano bardzo
szybko, nie siląc się na błyskotliwe dialogi ani zaskakujące
zwroty akcji. Monty Cox (kaskader i treser) oraz niedźwiedź Teddy
mieli zapewnić krwawe widowisko, a reżyser wraz z operatorem
zadbali o właściwy klimat i odpowiednie efekty, mające ukryć
braki w budżecie. Film ogląda się jak dobry, rasowy thriller,
wyczekując efektownego i brutalnego finału, próbując przewidzieć,
komu uda się wyjść cało ze starcia z wielkim drapieżnikiem. Idąc
za ciosem Girdler zrealizował potem kolejny obraz nurtu pt. Dzień
zwierząt (1977), natomiast Richard Bansbach i Robert Pearson
nakręcili film zatytułowany Pazury (Claws, 1977),
który w Kanadzie i Meksyku rozpowszechniano jako Grizzly 2.
2. Biały bizon (White Buffalo, 1977), reż. J. Lee Thompson
Interesujące połączenie dwóch na pozór nie
pasujących do siebie gatunków: westernu i animal/monster movie.
Trzech zaprawionych w bojach bohaterów dzikiego zachodu (w tym grany
przez Charlesa Bronsona Dziki Bill Hickok) staje do walki z ogromnym
białym bizonem, który sieje popłoch wśród Indian. Pod koniec
dziewiętnastego wieku populacja bizonów gwałtownie zmniejszyła
się, biali myśliwi jak również Indianie masowo je wybijali.
Amerykańskie żubry spotkał podobny los co rdzennych mieszkańców
Ameryki. A tu mamy nawet bizona-albinosa, który jest wyjątkowo
rzadkim okazem. Film Thompsona nie jest jednak manifestem w obronie
dzikich zwierząt, ale sprawnie zrealizowanym widowiskiem, mającym
dostarczyć rozrywki. Ale nie tylko – tytułowy bawół to wszakże
alegoria. Walka z tym olbrzymem to walka z własnym strachem, a także
próba okiełznania natury, która jest wyjątkowo trudnym
przeciwnikiem. I nie chodzi tylko o naturę w znaczeniu siły przyrody, ale
przede wszystkim o to, co tkwi w każdym zwierzęciu i człowieku –
skłonność do destrukcji i przemocy.
Autorem scenariusza jest Richard Sale, który
zaadaptował własną powieść wydaną w 1975. Łaknący sukcesów
producent Dino De Laurentiis próbował w tamtych czasach
kilkakrotnie zarobić na dużych zwierzętach. Oprócz Białego
bizona uczestniczył w realizacji King Konga (1976) i Orki
– Wieloryba zabójcy (1977). Western J. Lee Thompsona powstał
częściowo w Kanionie Bronsona, od którego gwiazdor filmu przybrał
pseudonim w latach pięćdziesiątych (we wczesnych produkcjach
podpisywał się jako Charles Buchinsky). Najważniejszą atrakcją
są sceny z tytułowym bizonem, który był animatronicznym modelem
poruszającym się za pomocą specjalnych szyn. Za efekty byli
odpowiedzialni włoscy mistrzowie Mario Chiari i Carlo Rambaldi. Kicz
w tego typu kinie jest zamierzony i pewna tolerancja wymagana jest od
widza. Warto przymknąć oko na niektóre aspekty i cieszyć się
pomysłowo zainscenizowanym obrazem, który dobrze się sprawdza jako
przygodowy western i jako klasyczny animal attack.
Dawno temu psy zostały udomowione i dziś sporo
osób uważa te stworzenia za najlepszych przyjaciół człowieka,
wiernych i niegroźnych. Prawda jest jednak taka, że co roku psy
zabijają więcej ludzi niż rekiny. W Bukareszcie mocno dały się
we znaki watahy bezpańskich psów, które atakują ludzi, by
zaspokoić pragnienie krwi. Robert Clouse, wsławiony realizacją
Wejścia smoka (1973), nakręcił film o tym, jak gromada
porzuconych psów dziczeje, przypominając bandę agresywnych
chuliganów. Zostawione na pastwę losu zwierzęta najpierw uczą się
zdobywać pożywienie, z czasem smak krwi i zapach ludzkiego strachu
stają się dla nich jedynym sposobem na zaspokojenie głodu i
pragnienia.
Robert Clouse napisał scenariusz w oparciu o
powieść Davida Fishera. Akcję osadzono na atrakcyjnej wyspie już
po sezonie turystycznym. W tej pozornej enklawie spokoju działa
banda zbuntowanych psów-killerów, którzy wypowiedzieli wojnę
gatunkowi ludzkiemu. Sekwencje z udziałem zabójczych zwierząt
zostały perfekcyjnie zrealizowane i zmontowane. Mimo niewielkiej
ilości ofiar jest to ekscytujący thriller z przekonującymi rolami
nie tylko ludzkiej, ale i zwierzęcej obsady. Znakomicie
przedstawiono tu temat agresji. Agresja to nie cecha bestii, ale
normalna reakcja powodowana brakiem empatii, głodem, frustracją. Za
tresurę psich aktorów odpowiedzialny był Karl Lewis Miller, który
potem przygotowywał do pracy tytułowych bohaterów filmów White
Dog (1981) i Cujo (1983).
4. Jad (Venom, 1981), reż. Piers Haggard
Ten film miał realizować Tobe Hooper (Teksańska
masakra piłą mechaniczną), ale wycofał się z projektu już
na wczesnym etapie przygotowań. Zastąpił go brytyjski reżyser
telewizyjny, ale by film nie przypominał nijakich produkcji z małego
ekranu zaangażowano kapitalnych aktorów. Każdy z nich ma na koncie
jakiś przełomowy film, o którym niełatwo zapomnieć: Sterling
Hayden (Asfaltowa dżungla), Oliver Reed (Diabły),
Klaus Kinski (Aguirre – gniew boży), Nicol Williamson
(Excalibur), Sarah Miles (Powiększenie), Cornelia
Sharpe (Serpico), Susan George (Nędzne psy). Gdy
jeszcze dodać do tego jedno z najbardziej znienawidzonych stworzeń
na świecie, czyli węża, to otrzymujemy – jeśli nie box
office'ową petardę – to przynajmniej kino budzące na przemian
sympatię i grozę. Pełzający gad i Oliver Reed zaliczyli także
wspólny występ w kanadyjskim horrorze s-f Spasms (1983, reż.
William Fruet).
Jednym z najciekawszych filmów o syczących
stworzeniach jest Wążżżż (Sssssss, 1973) Bernarda
L. Kowalskiego, ale do niniejszego zestawienia niezbyt pasuje ze
względu na wyodrębniony motyw szalonego naukowca i bliskość
konwencji science-fiction. Ale kobra królewska prezentuje się w nim
bardzo dostojnie, nie jak obleśna gadzina. W filmie Jad na
podstawie powieści Alana Scholefielda motyw animal attack sprawnie
połączono z sensacyjną fabułą. Z jednej strony jadowita i agresywna czarna mamba, z
drugiej gotowi na wszystko przestępcy – groza i napięcie są więc
dawkowane podwójnie. Podziękowania dla Davida Balla z londyńskiego
zoo należą się w równym stopniu co dla świetnych aktorów i
reszty ekipy, która z prostej opowieści stworzyła pełen suspensu
dreszczowiec.
W samym roku 1983 powstały trzy ekranizacje
powieści Stephena Kinga. Był to wówczas jeden z najbardziej
rozchwytywanych pisarzy, specjalizujących się w opowieściach
grozy. Lewis Teague to wprawdzie klasa niżej od Johna Carpentera
(Christine) i Davida Cronenberga (Martwa strefa), ale
dał się poznać jako specjalista od tematyki zwierzęcej – w 1980
zrealizował horror Aligator, zaś pięć lat później
Stephen King napisał dla niego oryginalny scenariusz Oko kota,
składający się z trzech mrocznych opowieści. Karl Lewis Miller,
który wykazał się także w depresyjnym White Dogu, zadbał
o animal horror action, które mrozi krew w żyłach i powoduje
koszmary. Bernardyn Cujo, bestia z kart powieści, ożywa i sieje
strach gdzieś na prowincji. Ludzi tu mało, ale nie potrzeba wiele,
by powstało wielkie przerażenie i trauma na całe życie.
W filmach The Pack i White Dog agresja
u zwierzęcia powstała w wyniku działań człowieka. Tutaj agresja
rodzi się inaczej – pies zostaje zarażony wścieklizną. Zmienia
się w bestię, bo jego umysł trawi choroba. To co zwróciło moją
uwagę to nietypowa charakterystyka postaci. Zwykle aby podkreślić
że ktoś jest zły i zepsuty (by nie powiedzieć skundlony) to w
charakterze dopisuje mu się nienawiść do zwierząt. Ale postać
Eda Lautera, mimo iż jest antypatyczna, kocha swojego psa. W
bezpośrednim zagrożeniu znajdują się matka z dzieckiem i to z
nimi mamy się identyfikować. Sytuacja w jakiej się znaleźli
zmusza odbiorców, czyli raczej osoby dorosłe, by dobrze zastanowili
się, zanim powiedzą swoim dzieciom: „Nie
macie się czego bać, potwory nie istnieją”.
6. Dzikie bestie (Wild Beasts – Belve Feroci, 1984), reż. Franco E. Prosperi
W 1978 roku Peter R. Hunt zrealizował dla telewizji
dość banalną, ale w sumie bardzo sympatyczną ramotę The
Beasts Are on the Streets. Standardy telewizyjne nie pozwoliły
wykorzystać w pełni potencjału zawartego w tym pomyśle, dlatego
należało go nieco przerobić i dodać ostrzejszych przypraw. Franco
E. Prosperi, współreżyser szokującego dokumentu Pieski świat
(1962), podjął to wyzwanie. To E. przed nazwiskiem warto
zapamiętać, gdyż odróżnia go od innego Franca Prosperiego,
współreżysera komedii Niezwykłe przygody Włochów w Rosji
(1974), gdzie jest na
przykład taka scena, w której spacerujący po ulicy lew zgodnie z
przepisami zatrzymuje się na czerwonym świetle.
W Dzikich bestiach zwierzęta są wyjątkowo
agresywne ze względu na skażenie wody substancją psychoaktywną.
To w połączeniu z awarią prądu we frankfurckim Zoo prowadzi do
chaosu na ulicach metropolii. Bestie atakują każdego kogo spotkają
na swojej drodze. Oprócz tradycyjnych dla włoskiej eksploatacji
scen gore reżyser zadbał o spektakularne efekty: wypadek
samochodowy czy katastrofę lotniczą. O tym jak włoscy filmowcy
potrafią braki budżetowe przekuć w zalety świadczą znakomite
zdjęcia nocne. Zamykając wielkomiejskie ulice w porze nocnej nie
tylko zaoszczędza się pieniądze, ale i zwiększa bezpieczeństwo.
A także wprowadza odpowiedni nastrój, co w gatunku horroru jest
szczególnie ważne. Bez tego scena pościgu geparda za volkswagenem
nie byłaby tak udana i pełna suspensu.
7. Duch i Mrok (The Ghost and the Darkness, 1996), reż. Stephen Hopkins
Ludzkie mięso nie jest tradycyjną potrawą dla
króla zwierząt, więc określenie lew-ludojad nie brzmi
wiarygodnie. A jednak w historii jest jeden słynny przypadek, kiedy
to lwy zabiły około trzydziestu ludzi na jednym obszarze. Dwa
dzikie stworzenia nazywane przez miejscowych Duch i Mrok siały
strach pod koniec dziewiętnastego stulecia w Kenii – podczas
budowy mostu na rzece Tsavo, po którym miał się poruszać stalowy
wąż, jak tubylcy nazywali pociąg. O tych wydarzeniach powstały
dwa filmy. Pierwszym był trójwymiarowy Bwana Devil (1952)
Archa Obolera, ale to w filmie Stephena Hopkinsa ogłuszający ryk
lwa robi piorunujące wrażenie. Scenariusz wyszedł spod ręki
Williama Goldmana, wszechstronnego pisarza, laureata dwóch Oscarów,
który historię o lwach ludojadach usłyszał podczas pobytu w
Afryce w 1984.
W rzeczywistości zabójcze lwy nie miały grzywy,
ale w filmie pominięto ten szczegół, gdyż dzięki grzywie te
zwierzęta wyglądają dostojniej i groźniej. Chociaż w połowie
lat dziewięćdziesiątych, po sukcesie Parku Jurajskiego
(1993), technikę komputerową wdrażano do kina coraz śmielej to w
filmie Hopkinsa lwy są prawdziwe (ponoć tylko w jednej scenie
wykorzystano animatroniczny model). Duch i Mrok nie jest
dziełem przełomowym, ale sprawnie wykorzystuje uniwersalne tematy,
jak nieustanna walka z nieobliczalnymi siłami natury, stawianie czoła ekstremalnym
wyzwaniom, tworzenie się lokalnych legend, w których zawsze jest
ziarno prawdy. Produkcja przypomina stare filmy przygodowe,
doprawione klasycznym dla horroru napięciem i strachem. Plenery
południowej Afryki (w obiektywie wybitnego operatora Vilmosa
Zsigmonda) skutecznie uwiarygadniają opowieść, czego niestety nie
można powiedzieć o aktorstwie. Postać odgrywana przez Vala Kilmera wydaje się pozbawiona charakteru, za co częściowo winę ponosi autor scenariusza.
8. Zabójca (Rogue, 2007), reż. Greg McLean
W dziedzinie filmów animalistycznych Australia już
od czterdziestu lat pokazuje fachowe podejście do tematu. Najpierw w
niepowtarzalnym Długim weekendzie (1978) Colina Egglestona, w
którym zemsta natury jest cicha i symboliczna, a przez to bardziej
przekonująca. Zupełnie inaczej do tematu podszedł Russell Mulcahy,
który w Razorbacku (1984) wprowadził ogromnego dzika,
zbliżając się tym samym w stronę monster movies. Z kolei w
Dark Age (1987) i Martwej rzece (2007) zagrożenie
przypłynęło wraz z krokodylem. To wyjątkowo podstępny
drapieżnik. Może sprawiać wrażenie jakby spał, lecz w
rzeczywistości wypatruje swojej ofiary. Kiedy zaatakuje to nawet
najszybszy pływak mu nie ucieknie. W filmie Grega McLeana ten gad
jest tytułowym zabójcą. W oryginale nazywa się rogue, co
oznacza zbuntowanego osobnika, który odłącza się od stada, by dać
upust swoim dzikim, destrukcyjnym skłonnościom.
Już od pierwszej sceny, kiedy to krokodyl porywa
wielkiego bawoła, film trzyma w napięciu, nie pozwalając się
nudzić. Na czele ekipy aktorskiej sympatyczna Radha Mitchell.
Wkrótce jej śliczny uśmiech zniknie z twarzy, zgodnie ze słowami
Disneyowskiej piosenki Never Smile at a Crocodile. Tytułowy gad jest profesjonalnie wykonanym mechanicznym modelem, a efekty CGI ograniczono do niezbędnego minimum. Bestię w
całej okazałości zobaczymy dopiero pod koniec, wcześniej oglądamy
sytuację z punktu widzenia bohaterów, których przeraziło coś, co
ukryło się pod powierzchnią wody. Wszyscy wiedzą, co to jest, ale
ta wiedza w niczym im nie pomoże. Bierny widz może jedynie
obserwować narastającą panikę i zakładać się o to, kto zginie
w następnej kolejności. Z tej opowieści wyłania się pesymistyczna wizja rzeczywistości – świat dzieli się na prymitywne, żądne krwi bestie i ich ofiary, pożywkę dla brutalnego łowcy.
9. Burning Bright (2010), reż. Carlos Brooks
„Tyger Tyger, burning bright. In the forests of the night” – tak zaczyna się wiersz Williama Blake'a (The Tyger,
1794), który tutaj najwidoczniej posłużył za inspirację, jak sugeruje
tytuł. Tygrysy są z natury bardziej agresywne niż na przykład lwy, ale
więcej osobników żyje w niewoli, więc niełatwo je spotkać na otwartym
terenie (przypomina się żart Monty Pythona: Tygrys? W Afryce?! Może
uciekł z Zoo?). Dzięki powiązaniu z utworem Blake'a to zwierzę – ten
„błysk w gąszczach mroku” (z przekładu Stanisława Barańczaka) – nabiera
symbolicznego znaczenia. Symbolizuje to, co jasność przekształca w mrok,
fascynację w strach. Scenarzyści filmu zastanawiają się, kim jest
istota, którą nazywamy złem wcielonym. Tak właśnie nazywa tygrysa
bengalskiego jego właściciel. Nie mamy powodu, by mu nie wierzyć, ale
gdy potem dowiadujemy się, że zwierzę nic nie jadło od kilku tygodni to
staje się jasne, że złem wcielonym jest głód, a nie żywe stworzenie,
które zgodnie z prawem natury próbuje ten głód zaspokoić.
Udział
CGI ograniczono do minimum, za co szacunek się należy, bo w
dzisiejszych czasach jest to rzadko preferowana praktyka. Wykorzystano
trzy prawdziwe tygrysy, lecz aktorzy nie wchodzili w bezpośrednią
interakcję z wielkim kotem. Wiele zależało tu od sprawnego montażu,
którego zadaniem było uwiarygodnienie sytuacji, oszukanie widza, że
zagrożenie czyha na każdym kroku. Film jest zaskakująco skromny, akcja
toczy się nieśpiesznym rytmem, a duży nacisk położono na charakterystykę
postaci. Odgrywana przez Brianę Evigan bohaterka musi nie tylko ratować
się przed atakiem zwierzęcia, ale i opiekować się swoim bratem, którego
rozwój zaburzony jest przez autyzm. Z tego powodu dziewczyna nie może
liczyć na jego pomoc. Przeciwnie – jest on dla niej ciężarem, co
wprowadza dodatkową dawkę suspensu. Aby przetrwać trzeba ze swojego
charakteru wykrzesać siłę, energię i mądrość, ale nie agresję.
Beznadziejność sytuacji, w jakiej znalazła się główna bohaterka
doskonale oddaje scena, w której ukrywa się w rurze zsypowej na pranie. Burning Bright
to mądrze przyrządzony koktajl motywów zaczerpniętych z
psychologicznego dramatu, survivalowego thrillera i animalistycznego
horroru. Ale również z poezji, gdzie każde zwierzę coś symbolizuje.
10. 183 metry strachu (The Shallows, 2016), reż. Jaume Collet-Serra
Szczęki (1975) Stevena
Spielberga, chociaż wciąż oglądane są bardzo chętnie, nie przyniosły raczej wielkiego pożytku. Liczne popłuczyny
dyskontujące sukces tego klasycznego dzieła to efekt uboczny,
którego skutki coraz bardziej irytują niż bawią. Powstał nawet
osobny termin sharksploitation, który jest symbolem kina
najgorszego sortu. Rekiny stały się obiektem drwin i raczej mało
kto spodziewał się sukcesu po filmie Katalończyka Jaume
Collet-Serry. Nawet jeśli film nie zarobił tyle, ile oczekiwano, to
reżyser odniósł triumf. Stworzył emocjonujący thriller,
przywracając rekinom ich dawną rangę – już nie wzbudzają
śmiechu, lecz emocje, których oczekuje się od survivalowego
thrillera. Wiadomo, że rekin nie jest prawdziwy, zresztą w
Szczękach też nie był. Z prawdziwym żarłaczem pracował
między innymi Lucio Fulci, który do sceny walki zombie z rekinem w
horrorze Zombie – Pożeracze mięsa (1979) zatrudnił Ramóna
Bravo, shark trainera i
zarazem filmowca specjalizującego się w zdjęciach
podwodnych.
W filmie The Shallows, który w polskich
kinach miał tytuł 183 metry strachu, oprócz uciążliwej
bestii mamy także wyrazistą, charakterną postać, odgrywaną przez
Blake Lively. Na jej twarzy maluje się strach, który stopniowo
zamienia się w bardzo silną wolę przetrwania. Atutem są zdjęcia
– od pocztówkowych fotografii jak z katalogu biura podróży do
pełnych dramatyzmu i grozy obrazów ujawniających przewagę natury
nad człowiekiem. Często kamera skupia się na twarzy kobiety i jej
beznadziejnej sytuacji, mniej uwagi poświęcając morskiemu
drapieżnikowi. Zdjęcia realizowano na rajskiej wyspie gdzieś na
krańcu świata oraz w zbiornikach wodnych należących do kompleksu
Village Roadshow Studios w Australii.
BONUS
Felis Catus
Trudno sobie wyobrazić taką scenę, w której
zwykły kot domowy próbuje zabić człowieka. A jednak znajdzie się
parę tytułów, w których podjęty został temat ailurofobii, czyli
lęku przed kotami. Pierwsze co przychodzi do głowy to tytuł Czarny
kot, a więc produkcje inspirowane literaturą Edgara Allana
Poego. Najsłynniejsza to wersja Edgara G. Ulmera z 1934, nie mająca wiele
wspólnego z pierwowzorem, ale jak na tamte czasy dość niezwykła.
Oprócz ailurofobii mamy tu także nekrofilię, satanistyczne rytuały
i obdzieranie żywcem ze skóry. Jednak film jest dość
pretensjonalny i dający niewielkie pole do popisu tytułowemu
zwierzęciu. Koty zaliczyły dobre występy w Grobowcu Ligei
(1964) Rogera Cormana, meksykańskim horrorze Czarniejszy niż noc (1975) Carlosa Enrique Taboady i włoskiej ekranizacji noweli Poego, której
dokonał Lucio Fulci w 1981 roku (Gatto Nero / Czarny kot). Wszystkie te filmy jak najbardziej polecam.
Najpopularniejszą gwiazdą wśród kotów domowych był Rhubarb zwany także Orangey (z powodu pomarańczowej sierści).
Trenowany przez Franka Inna kocur występował w filmach przez
niespełna piętnaście lat, między innymi u boku Audrey Hepburn w
Śniadaniu u Tiffany'ego (1961) i Vincenta Price'a w The
Comedy of Terrors (1963). Jego występy wyróżniono dwoma nagrodami Patsy (zwierzęcy ekwiwalent Oscarów). Nie pisałbym jednak o nim, gdyby nie
zaliczył sceny typu animal attack. Taka scena mu się trafiła w
rewelacyjnym filmie science-fiction Człowiek, który się
nieprawdopodobnie zmniejsza (1957), gdzie zaatakował tytułowego
bohatera pomniejszonego do rozmiarów myszy.
Bardzo udanym thrillerem o ailurofobii jest Eye
of the Cat (1969) Davida Lowella Richa z ostatnią wielką
kreacją Eleanor Parker, która w moim przekonaniu była aktorką
wybitną. Scenariusz do tego filmu napisał Joseph Stefano
(Psychoza). Koty mają tu charakter, a sceny z ich udziałem
należą do najlepszych w filmie. Nie należy również zapominać o
telewizyjnej produkcji Dzikie koty (Strays, 1991) Johna
McPhersona, która jest rasowym przedstawicielem podgatunku animal
attack.
Roar (1981), reż. Noel Marshall and Friends
W kwietniu 2015 roku, po niemal trzydziestu pięciu
latach od światowej premiery w Australii, film trafił do kin w
Stanach Zjednoczonych. Tippi Hedren, na którą niegdyś Hitchcock
napuścił krwiożercze ptaki, była w rzeczywistości miłośniczką wielkich kotów i ten film miał być wyrazem tej pasji. Produkcję
sfinansowała z mężem Noelem Marshallem, który po sukcesie
Egzorcysty (1973), gdzie pełnił funkcję producenta
wykonawczego, postanowił zadebiutować jako reżyser. Od pomysłu do
premiery minęło jedenaście lat. Okres zdjęciowy – zaplanowany
na sześć miesięcy – trwał pięć lat. Budżet z trzech milionów
zwiększył się do siedemnastu. Nie było łatwo – złamania
kości, ugryzienia, podrapania, gangrena to nie jedyne problemy ze
względu na powódź, która spowodowała straty rzędu czterech
milionów dolarów. W wyniku pracy z dzikimi kotami około
siedemdziesiąt osób trafiło do szpitala. Te wypadki są ponoć
udokumentowane, chociaż Tippi Hedren kwestionuje tę liczbę, a
Melanie Griffith (która wystąpiła tu razem z przyrodnim
rodzeństwem) w ogóle nie chce o filmie rozmawiać.
„Tata
był dupkiem, aby
to zrobić swojej
rodzinie” –
tak mówił
John Marshall, syn nieżyjącego już
reżysera. W
filmie ojca wykonywał
świetne sceny na motocyklu, a
w jednym z wywiadów tak podsumował pracę
na planie: „Dobrze
się czujesz z tygrysami i lwami,
dopóki nie okazujesz strachu. Problem polega na tym, że scenariusz
wymagał od nas okazywania strachu. Te zwierzęta, które nauczyły
się nas szanować, były zupełnie zdezorientowane, gdy zaczęliśmy
odgrywać przerażenie”.
Od tamtej pory napis „Żadne
zwierzę nie ucierpiało podczas realizacji filmu”
prowokował do myślenia.
Być może należałoby wprowadzić podobny
napis dotyczący członków ekipy filmowej.
Atutem produkcji są
rzecz jasna dzikie zwierzęta – niewyszkolone do pracy na planie
filmowym, hodowane przez rodzinę Marshallów na ich ranczu w
Kalifornii. Zgromadzili około sto pięćdziesiąt sztuk, w tym lwy,
tygrysy, lamparty, a także słonie, gepardy i pumy. Dla
holenderskiego operatora Jana de Bonta był to pierwszy amerykański
film i chyba najtrudniejsze wyzwanie w życiu. Mimo licznych
bolesnych urazów nikt nie zginął, co warto podkreślić. Bo nawet
najgroźniejsze zwierzęta nie mają ochoty zabijać ludzi... jeśli
są dobrze traktowane. Pod względem artystycznym jest to bez
wątpienia klasa niższa. Scenariusz powstał po to, by zachować
pozory profesjonalnej realizacji. Wszystko zależało od zwierzaków,
które mają swoje kaprysy. Aktorstwo również pozbawione jest
mocnych punktów. Ale praca filmowców nie poszła (moim zdaniem) na
marne. Zatrudnienie profesjonalnego operatora dało pozytywny skutek.
Sporo tu wybornych, kapitalnie sfilmowanych scen, których oglądanie
dla członków ekipy może być bolesne, ale dla zwykłego widza
jest ucztą dla oka. Film powstał z pasji i miłości do fauny, co
też należy docenić. Tym bardziej, że wdrożono humanitarne sposoby pracy ze zwierzętami, a więc żadnych batów wymuszających posłuszeństwo.
Czyli kiedyś widziałam przypadkiem "Zabójcę" z Radhą Mitchell i nie wiedziałam zupełnie, że wersja z roku 2008 filmu "Długi weekend" to właściwie remake, z chęcią obejrzę oryginał, bo tamten mi się podobał i nieźle mnie wystraszył. A apropos "zabójczych" krokodyli to wolę takie filmy jak "Łowca krokodyli" z nieodżałowanym Stevem Irwinem; cóż zawsze od horrorów wolałam po prostu filmy przyrodnicze :)
OdpowiedzUsuń"Zabójcę" też widziałem przypadkiem, kiedy był emitowany w TV Puls. Na tym kanale pokazywano całą serię filmów o zwierzętach (np. "Rasa" inspirowana filmem "The Pack"), ale w większości to były słabe produkcje i ten z Radhą Mitchell wyraźnie odbiegał od nich poziomem wykonania. Nie widziałem remake'u "Długiego weekendu", nie dziwię się że powstał, bo to jest taki pomysł, który aż się prosi o ponowne wykorzystanie. Przypuszczam jednak, że skoro widziałaś remake to pierwowzór już pewnie niczym Cię nie zaskoczy.
UsuńBiorąc pod uwagę, że widziałam ten remake na pewno więcej niż raz to jestem skłonna obejrzeć też pierwotną wersję. Pamiętam, że bardzo spodobał się mi się klimat tego filmu :)A z Radhą Mitchell polecam szczególnie "Gdy zjawią się obcy", beznadziejny tytuł, ale film równie dobry jak mało-znany.
UsuńRemake ,, The Long Weekend'' to straszna bieda ; film bez klimatu, bez tajemnicy, bez pomysłu , bez wyczucia. Takie po łebkach i bezduszne przerzucenie cudzej fabuły ( jeszcze bezczelnie zadedykowali to Colinowi Egglestonowi ). Na podobnej zasadzie, jak Neil LaBute pozwolił sobie postąpić z ,, Wicker Manem''.
OdpowiedzUsuńFilm podoba się pewnie tylko tym, którzy nie wiedzą, że to remake :)
UsuńBrakuje Morderczej Małpy
OdpowiedzUsuńW ramach ciekawostki można dodać, że filmy o atakach dzikich zwierząt mają swoją genezę w westernie. Pierwszym takim obrazem była "Leśna przygoda braci Abernathy" (Abernathy Kids to the Rescue) z 1910r. w reżyserii Traversa Vale'a. Film dzieje się w rodzinnej Oklahomie braci Abernathy (historyczne postacie - dwóch chłopców samotnie wędrujących po USA). Chłopcy jadą zawieźć ojcu (pionierowi-drwalowi) lunch do lasu. W czasie drogi powrotnej zostają zaatakowani przez parę wilków. Film jest całkiem niezły - zawiera świetne sceny walki psów z wilkami; chwytanie i wiązanie wilków etc.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ;)
Gdybym o tym wiedział, to bym pewnie napisał ;) Dzięki za tę ciekawostkę, zachęciłeś mnie do obejrzenia tego westernu.
UsuńRównież pozdrawiam.