Grobowiec Ligei (1964). Śmierć i dziewczyna

The Tomb of Ligeia (1964 / 81 minut)
reżyseria: Roger Corman
scenariusz: Robert Towne na motywach noweli Edgara Allana Poego

Tekst opublikowany także w serwisie Kinomisja Pulp Zine


W jednej z ostatnich scen Ulic nędzy (1973) Harvey Keitel i Robert De Niro oglądają film na dużym ekranie. Postać okryta białym całunem odsłania swoje mroczne oblicze – kobiety o kruczoczarnych włosach, lady Ligei. Ten film Rogera Cormana zakończył niestety bardzo popularną serię adaptacji twórczości Edgara Allana Poego. Od pozostałych obrazów cyklu różni się stroną wizualną – zamiast skąpanych w mroku studyjnych dekoracji oglądamy urokliwe angielskie plenery (Maskę czerwonego moru [1964] też nakręcono w Anglii, ale zdjęcia Nicolasa Roega kreowały zupełnie inny – bardzo odrealniony – nastrój). Film zaczyna się od polowania na lisa, które urządzili sobie arystokraci, podczas gdy w pobliżu pewien tajemniczy człowiek pogrążony jest w zadumie nad grobem swojej ukochanej…

Grobowiec Ligei to nie tylko zwieńczenie popularnej filmowej kolekcji, ale i zakończenie najbardziej intensywnego etapu kariery Cormana. Po ukończeniu tego obrazu reżyser zwolnił tempo. W latach 1960-64 zrealizował osiemnaście filmów, zajmując się głównie kinem grozy, lecz w jego filmografii można też znaleźć takie perełki, jak inspirowany Ryszardem III Szekspira dramat Tower of London (1962) z niezrównanym Vincentem Price’em oraz nakręcone w Jugosławii wojenno-sensacyjne widowisko Misja na Bałkanach (1964). Szczególne miejsce w historii kina zajmują inspirowane literaturą Poego i Lovecrafta horrory gotyckie. To była dość równa seria i gdybym miał podać najlepszą jej część, to musiałbym wyróżnić pięć filmów. Oprócz Przedwczesnego pogrzebu (1962) z Rayem Millandem będą to cztery pozycje z Vincentem Price’em: Dom Usherów (1960), Nawiedzony pałac (1963), Maska czerwonego moru i Grobowiec Ligei.

Są one doskonałym przykładem filmowego rzemiosła i aktorskich metamorfoz, wzorem zgranej kooperacji zdolnego reżysera z ambitnym aktorem. Współpraca układała się tak dobrze, ponieważ ani aktor ani reżyser nie próbowali się zdominować. Każdy znał swoje miejsce i robił co do niego należało. Reżyser zajmował się więc głównie kwestiami technicznymi i konstruowaniem właściwego dla opowieści nastroju. Do aktorstwa nie przykładał zbyt dużej wagi, starał się unikać kręcenia dubli, co pozwalało aktorowi budować rolę po swojemu. Vincent Price miał swój indywidualny styl, nie bał się przerysowania i autoironii, ale w każdym z wymienionych obrazów odegrał swoją postać inaczej. Tę zdolność do zróżnicowanych transformacji najbardziej widać w Opowieściach niesamowitych (1962), również w reżyserii Cormana, na które składają się trzy historie z trzema odmiennymi rolami Price’a. Duży wpływ na tę aktorską różnorodność miała fachowa charakteryzacja.


W Grobowcu Ligei odpowiedni make-up był szczególnie ważny. Należało nie tylko odmłodzić 53-letniego wówczas aktora, ale i stworzyć dwie postaci kobiece z jednej aktorki. Elizabeth Shepherd obsadzono bowiem zarówno w roli lady Roweny Trevanion, jak i tytułowej nieboszczki. Dwie damy, dwie zróżnicowane figury. Jedna symbolizuje życie, druga śmierć. W warstwie wizualnej doskonale widać tę dwubiegunowość, gdyż z czasem film staje się mroczniejszy. Autorem zdjęć był Arthur Grant, jeden z pracowników wytwórni Hammer, a więc specjalista od grozy w kolorze (oprawił wizualnie między innymi filmy Terence’a Fishera: Klątwa wilkołaka [1961] i Upiór w operze [1962]). Pogoń za kotem w dzwonnicy czy sekwencja snu to są przykłady kunsztu operatorskiego. Tak jak i efektowny finał, który ma ostatecznie przekonać odbiorcę, że to nie jest tania i amatorska produkcja.

Wdowiec Verden Fell to jedna z ciekawszych kreacji aktorskich Vincenta Price’a. Postać nieprzewidywalna, zagubiona, dręczona cierpieniem i wewnętrznie rozbita. Taka, która może być niebezpieczna, ale nie jest tego do końca świadoma. Chociaż Elizabeth Shepherd w podwójnej roli jest świetna, co uwidacznia się w scenie z hipnozą, kiedy gwałtownie zmienia ton głosu, to jednak Vincent miał trudniejsze zadanie, gdyż jego postać jest psychologicznie złożona, wielowymiarowa, trudna do zdiagnozowania. Samotny, schorowany i słaby psychicznie człowiek nawiedzany jest ponurymi wspomnieniami, które czynią z niego bardzo niepokojącą, mroczną postać. 

Corman znakomicie wykorzystał miejsca akcji. Wraz z bohaterami odwiedzamy Stonehenge, a także urokliwy dworek w pobliżu średniowiecznego opactwa. To tylko relikty przeszłości, ale te kamienie i mury wciąż stoją dumnie na ziemi, są wieczne. Nie to, co ludzie. Edgar Allan Poe w swoim opowiadaniu cytował słowa angielskiego pisarza Josepha Glanvilla: „Człowiek nie ustępowałby aniołom i nie podlegałby wcale śmierci, gdyby nie słabość wątłej jego woli”. Z kolei angielski pisarz Henry Rider Haggard w Kopalniach króla Salomona napisał zdanie, które pasuje do tematyki śmierci, ujętej w taki sposób jak w filmie Cormana: „Zaprawdę wszechświat jest pełen duchów, ale nie tych spowitych całunem cmentarnych widziadeł, lecz niezniszczalnych elementów indywidualnego życia, które – ponieważ kiedyś istniały – nie mogą umrzeć”.


Scenarzysta Robert Towne (Oscar ’75 za Chinatown) korzystał z różnych wzorców. Z Poego wziął na przykład motyw czarnego kota – strażnika mogiły. Z kolei wątek sobowtóra i powiązane z nim uczucie kojarzy się z Zawrotem głowy (1958) Alfreda Hitchcocka. Motyw sobowtóra to jeden z najstarszych tematów, pojawiający się w mitologii i literaturze. W filmie Cormana przedstawiony jest zarówno jako kontrast typu dobry i zły bliźniak oraz jako reinkarnacja martwej osoby w żywą. Całość została doprawiona angielskim stylem, jakby reżyser adaptował powieść Daphne du Maurier, nie rezygnując przy tym z klimatów gotyckich i nekrofilskich, a także oniryzmu. Dziwaczny sen jakby po zażyciu środków odurzających to fragment kojarzący się z Edgarem Poe, którego oskarżano o alkoholizm i narkomanię. Natomiast kulminacyjny moment w ślubnej komnacie, gdy łoże z baldachimem opuszcza postać okryta białym całunem, to scena jakby żywcem wyjęta z kart noweli tego amerykańskiego opiumisty. 

Grobowiec Ligei to idealny wzór starej szkoły horroru, gdzie dominuje sugestia, a strach nie jest efektem pojawienia się duchów, lecz skutkiem utraty bliskiej osoby. Duchy zdają się być tylko wymysłem ludzi, nie potrafiących sobie poradzić z samotnością. Szkoda, że Roger Corman nie nakręcił więcej filmów w takich klimatach. Może gdyby dłużej pracował w Anglii połączyłby Vincenta Price’a z Peterem Cushingiem i Christopherem Lee, tworząc tym samym unikatowe dzieło, które każdy fan horroru chciałby obejrzeć. Niestety jedyne filmy z udziałem tej trójcy mocno rozczarowują, a Corman w tamtym okresie miał dobrą passę. Mimo iż „król niskobudżetowych horrorów” realizował filmy szybko i tanio to wydają się one przemyślane, poprzedzone tygodniami przygotowań, obsadzone dobrymi aktorami, dopracowane formalnie, ale i muzycznie (żałobną i nostalgiczną partyturę do Ligei skomponował Kenneth V. Jones). Ostatnia część Cormanowskiego cyklu to pozycja obowiązkowa dla fanów starego kina grozy.

Słowem podsumowania: Tak jak Ligeja dla głównego bohatera, tak i film dla widza pozostanie żywy we wspomnieniach.

korekta: Marcin Zembrzuski

0 komentarze:

Prześlij komentarz