KRZYK VI. Masakra w Nowym Jorku

Scream VI (2023 / 122 minuty)
reżyseria: Matt Bettinelli-Olpin & Tyler Gillett
scenariusz: James Vanderbilt & Guy Busick

Tekst opublikowany w serwisie film.org.pl

Czego należy się spodziewać po szóstej części serii? Raczej nie oryginalności, ale przede wszystkim tego, co rządzi zasadą sequeli – ofertą jest więc to, co już dobrze znamy, jednak zaserwowane w znacznie większej dawce. Miłośnicy slasherów wiedzą, że szóstka przy tytule nie musi oznaczać słabego filmu (przykładem jest całkiem niezły Piątek trzynastego VI: Jason żyje, 1986). Seria Krzyk już w swoim założeniu wygrywa ze względu na  pomysł obśmiania amerykańskiej popkultury, która wciąż się rozwija i przyjmuje rozmaite formy. Kwintesencją stylu zainicjowanego przez Kevina Williamsona i Wesa Cravena, twórców oryginalnego Krzyku (1996), jest zabawa kliszami gatunku i podjęcie z widzem dyskusji na temat filmowych zjawisk.

Jednym z takich zjawisk jest requel. Jego cechą jest połączenie starej konwencji ze współczesnością, tak jak to zrobił piąty film z serii Krzyk (Scream, 2022, reż. Matt Bettinelli-Olpin i Tyler Gillett). Do znanych nam bohaterów dołączyli nowi, ale nie po to, by pozostawać w ich cieniu, lecz by pełnić o wiele ważniejszą funkcję. To oni mieli bowiem stanowić nową ekipę, a seria miała wkroczyć w nowe rejony. Misji odświeżenia skostniałej formuły podjęli się filmowcy z kolektywu Radio Silence: Matt Bettinelli-Olpin, Tyler Gillett i Chad Villella (ten ostatni pełniący funkcję producenta wykonawczego). Krzyk VI będący sequelem requela (takie sformułowanie zostało użyte w filmie) nie uniknął oczywiście pewnej charakterystycznej dla cyklu powtarzalności, ale dzięki odświeżonej obsadzie i przeniesieniu akcji do wielkiej metropolii więcej tutaj elementów świadczących o nowej jakości niż o wyczerpaniu formuły.

Dotychczas zabójca w masce Ghostface’a był mocno związany z fikcyjnym miasteczkiem Woodsboro w Kalifornii, ale w szóstej odsłonie akcja przenosi się do Nowego Jorku. Daje to nowe możliwości, na przykład pozwala na ukazanie pełnej napięcia sceny w zatłoczonym nowojorskim metrze, gdzie wielu pasażerów ma na sobie maskę Ghostface’a, bo akurat jest święto Halloween. Metropolia dobrze współgra z głównym motywem filmu – świadomością, że życie jest filmową franczyzą, w której każdy kolejny etap to film z coraz większym budżetem, zwiększoną liczbą miejscówek i mrocznych zaułków, gdzie znacznie większe jest prawdopodobieństwo trafienia na zwyrodnialca. W jednym z takich zaułków morderca atakuje na początku filmu tuż po rozmowie telefonicznej, będącej „stałym fragmentem gry”. Ku zaskoczeniu widzów twarz mordercy zostaje już wtedy ujawniona, ale to, co wydaje się na pozór łamaniem konwencji, jest w istocie typowym dla cyklu wabikiem mającym podtrzymać napięcie.

To, co najbardziej razi w slasherach, to puste i niesympatyczne postacie, które zachowują się głupio i przez to sprawiają, że widz z okrutną satysfakcją czeka na ich śmierć. W omawianej produkcji nie ma tego problemu. Znakomicie skonstruowana jest tu relacja między dwiema głównymi bohaterkami, Samanthą (Melissa Barrera) i Tarą (Jenna Ortega), które nieprzypadkowo otrzymały nazwisko Johna Carpentera, reżysera Halloween (1978), inicjującego trwającą do dziś popularność slasherów. Ale oprócz relacji te postacie świetnie sprawdzają się jako indywidualne charaktery – Samantha uczestniczy w terapii po tym, jak 20 razy dźgnęła nożem swojego chłopaka. On był psychopatą, ona z kolei jest córką seryjnego mordercy i obawia się, że mogła odziedziczyć skłonności po ojcu. Miałem wrażenie, że w poprzedniej odsłonie miała mniej do zagrania od swojej filmowej siostry – jednak w tej części obie postacie są znakomicie zagrane, obie są charakterne i psychologicznie wiarygodne, dlatego sympatia widza jest po ich stronie.

Na drugim planie także nie brakuje świetnych ról, chociażby Jasmin Savoy Brown jako Mindy, Liana Liberato w roli Quinn, córki policjanta, Hayden Panettiere wcielająca się w agentkę FBI Kirby Reed, a zarazem postać ocalałą z Krzyku 4 (2011) Wesa Cravena. Natomiast w scenie otwierającej rządzi Samara Weaving, znakomita aktorka młodego pokolenia, z którą kolektyw Radio Silence nakręcił czarną komedię Zabawa w pochowanego (Ready or Not, 2019). O wiele mniejsze pole do popisu otrzymali mężczyźni… Nie powraca jednak Sidney Prescott (Neve Campbell), jedna z czołowych final girls współczesnego horroru. Z filmu na film jej postać ewoluuje, dojrzewa, przechodzi różne etapy od straumatyzowanej dziewczyny po doradcę kryzysowego. Nowe bohaterki jeszcze nie mają tak dużego bagażu doświadczeń, ale już widać, że to również nie są papierowe figury do odstrzału, lecz postacie z charakterem i potencjałem na ciekawy progres psychologiczny.

To, co wyróżnia tę serię od Halloween, Piątku trzynastego czy Koszmaru z ulicy Wiązów, to schemat whodunit – kryminału, w którym najważniejszym elementem jest tożsamość mordercy. W każdej części głos zabójcy jest ten sam (podkłada go Roger Jackson), ale pod maską ukrywają się różne osoby. Dlatego oprócz emocji związanych z krwawym horrorem dochodzi jeszcze interesująca zagadka i nie mniej interesujące motywy działania psychopaty. I pod tym względem ten film również nie zawodzi. Ale oferuje też więcej – na przykładzie Samanthy Carpenter, która zastanawia się, czy trauma nie uwolniła jej psychopatycznych skłonności, twórcy zwracają uwagę na motyw przemocy jako uzależniającej substancji. Jak już raz zasmakowało się krwi, to pragnie się więcej. I podobnie jest z miłośnikami slasherów, którzy nad fabułę przedkładają wizualną prezentację masakry. Stab, stab, stab and there’s no man. Filmowcy spełniają te oczekiwania oraz tworzą wokół bohaterów fatalistyczny klimat, który sprawia, że każdy może być ofiarą i każdy może być zabójcą. A to oznacza z kolei, że może zostać złamana nawet najważniejsza zasada kina, która w omawianym filmie została podsumowana słowami: „Spoiler alert – zabójca zawsze przegrywa!”.

korekta: Alicja Szalska-Radomska

0 komentarze:

Prześlij komentarz