Dwie twarze Mad Maxa


Odwołując się do fascynacji westernami, filmami akcji i antyutopijną fantastyką australijski pasjonat kina George Miller wraz z producentem Byronem Kennedym (zm. 1983) stworzyli kultową postać wojownika szos zwanego Szalonym Maxem. Milczący jak bohaterowie spaghetti westernów, szalony jak kierowcy z amerykańskich filmów drogi, wrażliwy jak buntownicy kina lat 50. Nosił czarny skórzany strój, który tak jak czerwona kurtka Jamesa Deana symbolizował pewną postawę, był wyrazem buntu. Kosztujący 650 tysięcy dolarów Mad Max (1979) zarobił, bagatela, sto milionów na całym świecie, otrzymując przy okazji łatkę filmu kultowego. Dla odtwórcy tytułowej roli taki sukces okazał się przepustką do sławy, dla reżysera był ostrzeżeniem przed zamknięciem w szufladzie z napisem 'twórca jednego filmu'. Ale George Miller chyba naprawdę polubił postać Mad Maxa, bo dał mu przeżyć kolejną wielką przygodę (czwartą część przygotowywano niemal przez 10 lat). Poniżej recenzje dwóch najlepszych filmów serii.

Mad Max 2: Wojownik szos
Mad Max 2: The Road Warrior (1981 / 94 minuty)
reżyseria: George Miller
scenariusz: Terry Hayes, George Miller, Brian Hannant

Kasowy triumf pierwowzoru umożliwił Millerowi i Kennedy'emu realizację wysokobudżetowej i bardziej szalonej kontynuacji. Na szczęście Mad Max 2 nie okazał się wyłącznie łatwym skokiem na kasę. Efekt końcowy przerósł najśmielsze oczekiwania. Powstał przemyślany i finezyjny sequel, który zdobył jeszcze większe grono sympatyków i jeszcze więcej pozytywnych opinii. Nawet krytycy doceniający prawdziwą sztukę wypowiadali się pochlebnie na temat filmu. 36-letni George Miller i 25-letni Mel Gibson zapewnili półtorej godziny olśniewającej rozrywki dla widzów spragnionych mocnych wrażeń. Znakomicie ukazany świat po apokalipsie, sceny akcji i wyczyny kaskaderskie imponujące oraz, co dzisiaj wydaje się wręcz niemożliwe, zrealizowane bez pomocy komputerów. Niezapomniane widowisko i modelowy przykład kina akcji.

O co tu właściwie chodzi najlepiej wyjaśnili scenarzyści już na samym początku, za pomocą pierwszoosobowej narracji: „Pamiętam chaos, zrujnowane marzenia i zdewastowaną ziemię, ale najbardziej pamiętam wojownika szos o imieniu Max. Aby zrozumieć kim był trzeba cofnąć się do czasu, kiedy światem rządziła ropa, a na pustyniach wyrastały wielkie budowle ze stalowych rur. Z zapomnianych już powodów dwa potężne plemiona rozpętały wojnę. Wznieciły ogień, który pochłonął wszystko. (...) Świat się zawalił, miasta legły w gruzach. Grabieżom i przemocy nie było końca. Ludzie zaczęli żerować na ludziach, a na drogach rozpętało się piekło. Przetrwali tylko szybcy padlinożercy i brutalni szabrownicy. Autostradami rządziły gangi gotowe wywołać wojnę o jeden zbiornik paliwa. W tym wirze rozkładu zwykli ludzie nie mieli szans. Ludzie tacy jak Max, który przy wtórze ryczących silników stracił wszystko. Stał się wypaloną ludzką skorupą, samotnikiem dręczonym przez upiory przeszłości, wędrującym przez pustkowia. I właśnie tu, w tej spustoszonej krainie, nauczył się na nowo żyć.”

Pierwsza część wprowadziła do panteonu kultowych postaci nowego bohatera, pochodzącego z wymierającego gatunku. Tym gatunkiem bez przyszłości jest policjant... Max Rockatansky, bo tak ów człowiek się nazywa, znalazł w zdegenerowanym świecie szczęście, które mógł dzielić z żoną i dzieckiem. Apokalipsa była tu tylko umowna - świat głównego bohatera nie zawalił się z powodu wojny globalnej czy kryzysu energetycznego, ale z powodów prozaicznych. To współczesny western o walce jaką podejmuje samotny szeryf przeciwko lokalnym gangom. Nieco inaczej jest z drugą częścią. Ona też wprawdzie przypomina western, ale przede wszystkim stanowi bardzo dobry przykład post-apo. Podejmuje temat moralnej zagłady ludzkości spowodowanej międzynarodowym konfliktem i kryzysem naftowym. Historia przesiąknięta jest atmosferą nieufności i beznadziei, ludzie przypominają wygłodniałe psy i tryskające jadem węże.


David Bordwell i Kristin Thompson, amerykańscy teoretycy kina, w swojej publikacji Film Art. Sztuka filmowa przeanalizowali moc narracji filmowej na przykładzie drugiej odsłony Mad Maxa. Zwrócili uwagę na to, jak pomysłowo ujęto fabułę w ramy opowieści tajemniczego narratora, którego tożsamość zostaje odkryta dopiero pod koniec. Twórcy bardzo konsekwentnie korzystają z narracyjnych zabiegów mających uczynić Maxa osobą bliższą publiczności. Gdy prowadzi samochód, patrzy przez lornetkę lub teleskop, cierpi na powypadkowe zawroty głowy to obserwujemy przestrzeń jego oczami. To wzmacnia wrażenie, że ten Max to swój chłop. Subiektywizacja ma na celu także wprowadzenie suspensu, tajemnicy i poczucia zagrożenia.

Skłamałbym, gdybym powiedział że u Gibsona widzę iskierki furii. We wczesnych filmach aktor wyglądał na sympatycznego dżentelmena, prawdziwą furię zobaczyłem u niego dopiero w Braveheart (1995). W Wojowniku szos świetnie zagrał „wypaloną ludzką skorupę”, człowieka który próbuje na nowo tę skorupę wypełnić, próbuje nadać życiu sens. Wrodzony instynkt przetrwania sprawił, że stał się egoistycznym gburem. Aby nie zamienić się w jednego z tych dzikich padlinożerców musi odnaleźć w sobie chęć pomocy innemu człowiekowi. W ten sposób nie tylko podwaja swoją wartość moralną, ale też zostaje na długo zapamiętany. Nie przypadkiem narrator mówi: „Najbardziej pamiętam wojownika szos o imieniu Max”, bo to czego dokonał uczyniło z niego legendę, stał się przykładem dla przyszłych pokoleń. I jeśli pojawi się choć kilka osób pragnących go naśladować to jest szansa na to, że świat zostanie odbudowany i zamieszkany przez wartościowych ludzi pragnących zmienić coś na lepsze.

Budżet oryginału wyniósł 650 tysięcy dolarów, na kontynuację wyłożono już dwa miliony. Pozwoliło to twórcom wykreować bardziej przekonującą wizję przyszłości, zatrudnić lepszych fachowców i stworzyć doskonalsze efekty wizualne. Powstał wzorcowy thriller futurystyczny o tematyce post-apo. Atrakcyjnie oprawiony dzięki współpracy z operatorem (Dean Semler), scenografem (Graham 'Grace' Walker) i kostiumologiem (Norma Moriceau). Scenariusz, oprócz oryginalnej wizji przyszłości, cechuje się specyficznym humorem i wystrzałowymi pomysłami (np. chłopiec rzucający metalowym bumerangiem). Elementy świadczące o wysokiej jakości nie wchodzą w kolizję z estetyką campu, która jest obecna lecz nie wpływa negatywnie na spójność i strukturę. Kicz jest tu pozytywny, stanowi przekorną formę wypowiedzi, jest świadomie zastosowanym zabiegiem stylistycznym. Dzięki temu film George'a Millera nie wygląda jak typowy produkt z hollywoodzkiej fabryki snów, lecz niszowe, autorskie dzieło z Antypodów.

Mad Max: Na drodze gniewu
Mad Max: Fury Road (2015 / 120 minut)
reżyseria: George Miller
scenariusz: George Miller, Brendan McCarthy, Nico Lathouris

What a Lovely Day! Wreszcie nadszedł ten dzień, kiedy po wielu latach przygotowań można zobaczyć wielki come back George'a Millera, który 36 lat temu zadebiutował szalonym futurystycznym thrillerem z udziałem nieznanego wówczas Mela Gibsona. W dobie Gwiezdnych wojen taka niskobudżetowa i dosyć brutalna utopia miała niewielkie szanse na sukces. A jednak film zdobył tak duże powodzenie, że Miller i Gibson nie tylko dokręcili sequele, lecz również wpadli w trybiki hollywoodzkiej machiny. Wstępne zapowiedzi nie napawały optymizmem. Bo jeśli coś było trylogią to dokręcanie czwartej części po upływie 20 lat zakrawa na kiepski żart lub łatwy skok na kasę. Gdy jednak film wzbudził zachwyt na festiwalu w Cannes, gdzie był pokazywany poza konkursem, stało się jasne, że nie zmarnowano ani czasu ani pieniędzy.

Nie dla fabuły ogląda się kino post-apo. Gdy zerknie się na najważniejsze filmy przynależne do tego podgatunku to widać, że fabuła jest zawsze pretekstowa. Schemat jest następujący: grupa ludzi ocalałych po wielkiej katastrofie walczy o przetrwanie. Katastrofizm podkreślają rozległe, niekończące się pustynne tereny, nie widać roślinności, oazy ani wielkich miast. Cywilizacja legła w gruzach i konstytucyjność została zastąpiona prawem silniejszego, tyranią i chaosem. Już od pierwszych minut Fury Road zaskakuje furią, zagęszczeniem emocji i spiętrzeniem atrakcji. Istne pandemonium pełne pościgów, eksplozji i kanonad. Tytułowy Max jest jak pies w kagańcu i na smyczy, nie może się skutecznie obronić ani walczyć. Do czasu, gdy poznaje grupę bojowych kobiet, uciekinierek z Cytadeli. Furia nie ustaje, ale rozpoczyna się nowy rozdział w jego życiu.

Nie będę całkowicie bezkrytyczny, bo jednak nadmiar efektów wizualnych był jak dla mnie zbyt przytłaczający. Szczególnie w pierwszej części filmu przesada w nagromadzeniu pirotechnicznych trików stawała się nie do zniesienia. Dlatego potrzebowałem czasu by wejść w ten klimat. Dopiero pierwsze spotkanie Maxa z imperatorką Furiosą dało mi nadzieję na to, że to może być przyjemny seans. Znakomita scena walki pomiędzy tą dwójką protagonistów uzmysłowiła mi jeszcze jedną rzecz - scen walk mogło tu być znacznie więcej kosztem nieznośnej pirotechniki. Niewątpliwą zaletą jest szaleństwo, pasja, umiar w stosowaniu CGI, czyli to czego brakuje wielu współczesnym blockbusterom. George Miller ukończył już wiek emerytalny, ale nie brakuje mu zapału i zręczności, których pozazdrościć mu może wielu młodych filmowców. Pomagał mu operator John Seale (także „emeryt”). Arcytrudne zadanie miała żona reżysera, montażystka Margaret Sixel, która musiała ogarnąć ogromny materiał i skleić go w sensowną całość.


Podobno tylko 20% efektów specjalnych zostało wygenerowanych w komputerze. Sporo trików, zarówno tych tworzonych na planie jak i w postprodukcji, jest zbyt krzykliwych, robionych pod 3D, ale nawet oglądane w specjalnych okularach nie wbijają w fotel tak jak powinny. Liczne pochwały, szczególnie te napływające z Cannes mogły trochę zaszkodzić, bo niektórzy z pewnością będą się spodziewać Bóg wie czego, zamiast cieszyć znakomitym, acz nie rzucającym na kolana, kinem akcji. Kinem pozbawionym głębi psychologicznej, tak bardzo pożądanej przez bywalców canneńskiego festiwalu. Bardzo tu pomaga dobre aktorstwo. Tom Hardy ma w sobie dość charyzmy i talentu, by unieść ciężar kultowej postaci, a Charlize Theron jest już na tyle doświadczona i charakterna, by widz uwierzył w buntowniczy charakter imperatorki. Doskonale w tym uniwersum odnalazł się Nicholas Hoult, to on jest tu najbardziej szalony i nieprzewidywalny.

Psychologia postaci jest uproszczona, realizatorzy nie udają że to coś więcej niż kino rozrywkowe mające dostarczyć niezapomnianych wrażeń. Mad Max jest więc człowiekiem czynu, który nie strzępi języka na darmo. Był kiedyś policjantem, ale po tragicznej śmierci żony i córki (zabitych przez gang motocyklowy) stał się buntownikiem przeciwko systemowi opartemu na terrorze i strachu. Dręczony wspomnieniami, prześladowany przez lokalną łobuzerię Max przyłącza się wkrótce do bojówki złożonej z zadziornych kobiet. Okazują się one równie harde, co postać Hardy'ego. Feministyczny wydźwięk odróżnia produkcję od poprzednich części. Stanowi nie lada atrakcję, wprowadza szczyptę zmysłowości i czyni ten futurystyczny świat względnie atrakcyjnym i nie takim strasznym jakim się na pozór wydaje.

Na drodze gniewu to wyśmienite kino rozrywkowe, nie dorównujące jednak pierwszemu sequelowi, czyli Wojownikowi szos. Miałkość fabularna w kinie akcji nie jest grzechem, ale jednak tamten obraz cechował się większą inwencją, finezją i zabawą. W jednym i drugim przypadku pieniądze nie zostały zmarnowane na zbędne sceny, ale jednak producenci Fury Road mocno przepłacili, bo za 150 milionów dolarów mogliby nakręcić kilka świetnych filmów akcji. Nowe dzieło Millera i tak bije na głowę przepełnione patosem blockbustery Christophera Nolana, infantylne adaptacje komiksów o superbohaterach oraz całe to amerykańskie badziewie za grube miliony. Myślę, że po premierze wielu widzów zapragnie powrócić do stworzonego przez Millera świata, by obejrzeć raz jeszcze młodego Mela Gibsona w czarnym wdzianku, czarnym Specialu V8, z australijskim psem pasterskim u boku i obrzynem w dłoni.

6 komentarze:

  1. Nie widziałem 3d a się wypowiem :) Błędem było to że polazłeś na wersję 3d skuszony nie wiem czym. Przez to i tylko przez to widziałeś ten "nadmiar efektów wizualnych". Pewnie przelatywały ci przed okularami płomienie, wybuchy i nie wiadomo co tam jeszcze (nie chcę wiedzieć :). Ja jednak wciąż oceniam wyżej część pierwszą. Nie wiem czy widziałeś, to z ciekawostek obsadowych, zaplątała się tam córka Lennego Kravitza (jedna z tych dziewuch)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na 3D polazłem ... przez pomyłkę. Sprawdzając repertuar na urządzeniu mobilnym widziałem tylko rozpiskę na seanse 3D, wynikało z tego, że nie było wyboru. Dopiero na miejscu się dowiedziałem, że w 2D też można, ale seans już trwał, więc wziąłem tę gorszą opcję. Nie sądzę jednak, żeby moja opinia się zmieniła, w końcu to ten sam film, 2D czy 3D, mniejsza o to, ciekawe jak ten film sprawdzi się na małym ekranie. Bo np. "Avatar" oglądany w kinie w 3D zrobił na mnie wrażenie, ale w TV bardzo wiele stracił.

      Usuń
  2. Obejrzałam tego Waszego słynnego "Wojownika szos". Trochę w sumie zrobiłam to bez sensu. Gdybym obejrzała kiedyś tam, przed najnowszą częścią, bez czytania komentarzy i porównań...a tak.... na siłę szukałam psychola w oczach Gibsona - niestety niczego takiego nie znalazłam. Teraz przynajmniej śmiało mogę kłócić się z wszystkimi, którzy sądzą, że Hardy musiał się napracować, żeby pokazać szaleństwo....uważam, że Gibson w oczach i całej twarzy ma łagodnego, białego baranka, pustkę i smutek. Film mi się podobał ale nie jestem zachwycona i wiem, że szybko o nim zapomnę. Postaci zbyt spokojne, jakby nic złego się nie działo. Co tam, że świat się skończył... Dlatego nowy Mad Max tak mi się podoba bo widzę, że ludzie zgłupieli, szajba na całej linii, defekty ciał i umysłów. W "Wojowniku" wszystko jest jakieś takie wygładzone. Fajny pies (zwróciłam uwagę po Twoim komentarzu), fajny dzieciak i fajny koleś w żółtych getrach. Tyle. Mel jest bardziej szalony, kiedy dzwoni do swojej żony wyzywając ją od najgorszych. Tutaj był smutnym człowiekiem, któremu zabito rodzinę i jest mu wszystko jedno. Robi swoje i już. Żyje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. E tam, nie znasz się ;) :D Prawda że sporo ludzi oszalało na punkcie nowego Mad Maxa, kiedyś wszyscy szaleli na punkcie "Titanica", potem entuzjazm opadł. Myślę że z Fury Road może być podobnie, za 10 lat już niewiele osób będzie się nim zachwycało, film ten raczej nie osiągnie statusu dzieła kultowego. Ja wprawdzie nie jestem zagorzałym miłośnikiem starej trylogii, ale "dwójkę" akurat lubię i na pewno jeszcze kilka razy do niej wrócę. Do Fury Road wrócę pewnie tylko raz, gdy zostanie pokazana w TV, aby zdecydować czy ocenę 7/10 mam podwyższyć czy obniżyć :)
      Co do Gibsona, to myślę że doskonale odczytał intencje reżysera i zagrał dokładnie tak jak trzeba. Z wyglądu też pasował idealnie. Przecież rolę Mad Maxa nie zagrał dlatego że był znany (przeciwnie, nikt go nie kojarzył i ponoć w trailerach nie pokazywano jego twarzy, tylko sceny akcji), wystąpił w tej roli, bo miał w sobie coś szczególnego, co pasowało do postaci Maxa.

      Usuń
    2. Dziękuję Ci bardzo :) Ja na punkcie Titanica nigdy nie szalałam i szału nie rozumiem. Obejrzałam raz i nie chcę więcej mimo, że było to milion lat temu na vhs.
      Ja na pewno o Mad Maxie nie zapomnę. Teraz, kiedy myślę o tym filmie, na pierwszy plan wysuwa mi się charakteryzacja i te burze piaskowe. Bardzo mi takie obrazy zostają w głowie, więc nie zapomnę na pewno.
      Wiem, że to były początku Gibsona, dlatego chyba był taki pokorniutki i nie kozaczył jeszcze;). Zagrał świetnie ale psycholem nie był. W ogóle skąd ta opinia i skąd ten tytuł ze słowem "mad"? Zupełnie nie rozumiem... :)

      Usuń
  3. Obejrzyj jedynkę i zrozumiesz. Bohater się zmienił , ale ksywa jak przylgnie, to na zawsze. Jeden gość zrzucił 60 kilo i dalej go ,,wieloryb'' wołali . A nie ,,wąż'' , jak się domagał .

    OdpowiedzUsuń