Tekst opublikowany także w serwisie film.org.pl
Ballada to gatunek kojarzony z literaturą i muzyką, ale istnieje też grupa filmów, które stanowią taką mieszankę stylów i środków wyrazu, że pokrewieństwo z literacką balladą staje się oczywiste. Aby ułatwić klasyfikację, wielu filmowców już w tytule umieszcza nazwę gatunku (przykład Ballada o Cable'u Hogue'u). Fabuły często mają związek z rzeczywistością i tragizmem ludzkich losów, ale opowiedziane są w sposób daleki od realizmu, łącząc liryzm i folklor, widoczne szczególnie w warstwie muzycznej, z niezwykłą kompozycją wizualną bliższą baśni. Mistrzami gatunku byli Rosjanie (m.in. Siergiej Paradżanow), ciekawe są ballady w estetyce westernów, ale i na naszym podwórku powstawały tego typu produkcje (Słońce wschodzi raz na dzień, Jańcio Wodnik). Wybrałem siedem moim zdaniem najbardziej reprezentatywnych ballad filmowych, pochodzących z różnych stron świata: ze Stanów Zjednoczonych, Związku Radzieckiego, Japonii, Jugosławii i Włoch.
1. Czterdzieści rewolwerów
(1957), reż. Samuel Fuller
Samuel Fuller – twórca
takich obrazów jak Kradzież na South Street (1953) i Biały
pies (1982) – nazywany był hollywoodzkim maverickiem,
bo udało mu się zachować niezależność, pozostając w głównym
nurcie amerykańskiego kina. Realizował produkcje zróżnicowane
gatunkowo i stylistycznie, w tym także western z dużą dozą
liryzmu. Jidge Carroll wykonał dwie ballady (High Ridin' Woman
i God Has His Arms Around Me),
które kreują elegijny nastrój i kolektywnie współgrają z
fabułą. Jest to opowieść o sile
braterstwa przeciwstawionej sile rewolweru, o niszczeniu ideałów, o
kobiecie, która zatraciła swoją kobiecość w otoczeniu licznych
mężczyzn. Fuller
wyłamał się ze schematu, prezentując w westernie niezwykle
charakterną postać kobiecą. Obsadził Barbarę Stanwyck,
co już było ważnym krokiem
do sukcesu, może nie finansowego, ale w połączeniu z pomysłami
ambitnego reżysera wpływało pozytywnie na jakość artystyczną.
Czterdzieści rewolwerów
to kino na pozór skromne,
trwające niespełna 80 minut, ale w warstwie wizualnej okazuje się
bardzo widowiskowe (trąba powietrzna w westernie to zresztą pomysł
nie tylko spektakularny, ale niesztampowy i szalony). To także
interesująca polemika z klasycznymi westernami, realizowanymi przez
mistrzów gatunku.
2. Ballada o Narayamie (1958),
reż. Keisuke Kinoshita
Tytuł Ballada o
Narayamie jest znany głównie dzięki Złotej Palmie w Cannes w
1983. Reżyserem nagrodzonego filmu był Shōhei Imamura, ale ja
chciałem zwrócić uwagę na poprzednią wersję tej historii.
Powieść Shichirō Fukazawy o takim tytule została wydana w 1956, a
pierwszej ekranizacji dokonał Keisuke Kinoshita już dwa lata
później. Japończycy mają swoją bogatą tradycję, a ten utwór
opowiada o legendarnym (prawdopodobnie nierzeczywistym) zwyczaju
ubasute. Polega on na tym, że zabiera się najstarszego
członka rodziny (który ukończył 70 lat) na szczyt góry Narayama,
by tam poczekał na śmierć. Stara kobieta wybija sobie zęby, bo wierzy, że góra Narayama przyjmuje tylko zgrzybiałych i
bezzębnych starców. Film zaaranżowany na wzór teatru kabuki,
który także ma długą tradycję w kraju wiśni, ale myślę, że
dla zachodniego odbiorcy ta opowieść jest czytelna. Każdy wie,
czym jest eutanazja, a zwyczaj ubasute ją przypomina. Tylko
że w zachodnim świecie taka historia bliższa jest wizji
przyszłości niż czasów minionych. Strona muzyczna może się
wydawać zbyt hermetyczna, ale to dzięki niej mamy tu rasową
balladę filmową, którą zaliczałoby się do tego gatunku nawet
gdyby tytuł go nie podpowiadał. Wersja Imamury zawiera więcej
przemocy i seksu, ale nie jest tak poetycka i nastrojowa.
3. Ballada o żołnierzu (1959), reż.
Grigorij Czuchraj
Pierwsze arcydzieło
radzieckiej nowej fali, czyli Lecą żurawie (1957) Michaiła
Kałatozowa, ma w sobie sporo z ballady, jednak dla miłośników
starego kina jest to już niekwestionowany klasyk, którego nie
trzeba polecać. Warto bardziej rekomendować zapomnianą, lecz w
swoim czasie bardzo chwaloną, liryczną opowieść Grigorija
Czuchraja. Ballada o żołnierzu z udziałem
Żanny Prochorenko i Władimira Iwaszowa zachwyca tym, jak zgrabnie
udało się ukryć prawdziwą ludzką tragedię pod subtelną, bardzo
poetycką kompozycją. Jest tu niesamowita lekkość, która wcale
nie osłabia dramaturgii. Film pozbawiony jest maniery sowieckich
propagandówek, nie ma nachalnego patosu rodem z Hollywood. Młodzi
bohaterowie wzbudzają sympatię, bo mimo toczącej się wojny
zachowują człowieczeństwo. Ich relacja przypomina naiwne,
młodzieńcze marzenia – tym większe wzruszenie musi wywołać u
odbiorcy. Czarno-biała tonacja wyraźnie sugeruje fatum wiszące nad
głowami bohaterów. Umiłowanie ojczyzny i śmierć w imię
patriotycznego obowiązku były wówczas wartościami bardziej
opłacalnymi niż relacja uczuciowa pomiędzy kobietą i mężczyzną. Autorzy wykorzystali klasyczne motywy baśniowe i mityczne, znane chociażby z Odysei
Homera (opuszczenie domu i rodziny, podróż jako metafora ludzkiego
losu, marzenia o powrocie), tworząc elegię na cześć młodych ofiar
drugiej wojny światowej.
4. Cienie zapomnianych przodków
(1965), reż. Siergiej Paradżanow
Oparty na powieści
Michaiła Kociubińskiego ciekawy portret kultury huculskiej na tle
ukraińskich Karpat. Pierwsze wybitne osiągnięcie Siergieja
Paradżanowa, który potem zrealizował Kwiat granatu (1968) i
Legendę o twierdzy suramskiej (1985), stając się mistrzem
ballady filmowej. Iwan i Mariczka to bohaterowie Cieni
zapomnianych przodków, barwnej opowieści o miłości i gorzkich
rozczarowaniach. W filmie nie brakuje magii, oniryzmu i symboliki.
Mamy tu przykład prawdziwej poezji filmowej, która rozwija
wyobraźnię i poprzez swoją treść oddziałuje na myśli i
uczucia. Ludowe podania i zwyczaje zostały zaprezentowane w
niebanalnej formie. Imponuje bogata strona wizualna z wykorzystaniem
zróżnicowanej palety kolorów. Pieśni ludowe, barwne kostiumy, religijne symbole znakomicie kreują
nastrój, a nieszablonowy scenariusz pozostawia widza z otwartym umysłem.
Niektóre sceny są zaskakujące i zabawne jak ta, w której kobieta się
rozbiera i pod osłoną nocy czmycha w plener, by się pomodlić o szczęście
i potomstwo. Dzieło Paradżanowa to oszałamiające, nastrojowe widowisko
osadzone w konkretnej tradycji i kulturze, lecz przyciągające także
widzów z zewnątrz.
5. Spotkałem nawet szczęśliwych
Cyganów (1967), reż. Aleksandar Petrović
W latach sześćdziesiątych
Jugosławia była rajem, do którego zawędrowali filmowcy z wielu
krajów. Otrzymali solidne wsparcie ze strony władz i twórczą
swobodę. Swoje filmy w tych rejonach kręcili Andrzej Wajda, Roger
Corman, Sydney Pollack, Orson Welles. Tu powstały Długie łodzie
wikingów (1964), Złoto dla zuchwałych (1970) i
niemieckie filmy przygodowe, w tym seria o Winnetou. Lokalnym
reżyserom także umożliwiono dobre warunki pracy, na skutek czego
kinematografia w Jugosławii coraz lepiej się rozwijała, docierając
poza granice kraju, zdobywając uznanie krytyków i bywalców
festiwali. W latach 1967-70 powstała reprezentatywna grupa filmów
określana jako jugosłowiańska czarna fala lub kino czarnego
realizmu.
Dzieło Aleksandra „Sašy”
Petrovicia Spotkałem nawet szczęśliwych
Cyganów (znane też pod oryginalnym tytułem Zbieracze
gęsiego pierza) porusza temat związków etnicznych w
wielokulturowej prowincji. W wioskach Wojwodiny mieszka wiele plemion
o zróżnicowanych obyczajach i kulturze. Autorzy filmu skupiają się
na codzienności Romów handlujących gęsimi piórami. Na pierwszym
planie pijak, hazardzista i dziwkarz w jednej osobie – odpychający
typ, którego nie sposób polubić, ale trudno nie docenić kunsztu
odtwarzającego go aktora, Bekima Fehmiu. Produkcja dość
realistycznie prezentuje problemy społeczne mniejszości etnicznej.
Wiarygodności dodaje błyskotliwy scenariusz i strona wizualna
wypełniona odcieniami szarości i brązu. Jednocześnie film ma
bardzo żywy, balladowy charakter, a wśród głównych postaci jest
piosenkarka, przy pomocy której Petrović wprowadził sporą dawkę
liryzmu (zresztą tytuł Spotkałem nawet szczęśliwych Cyganów
nawiązuje do słów jednej z piosenek). Wysoka jakość produkcji
została wyróżniona Nagrodą Jury i FIPRESCI na festiwalu w Cannes
oraz nominacją do Oscara i Złotego Globu za najlepszy film
obcojęzyczny.
6. Ballada o Cable'u Hogue'u (1970),
reż. Sam Peckinpah
Pomiędzy brutalnymi i
efektownymi filmami akcji (Dzika banda, Nędzne psy,
Ucieczka gangstera) Sam Peckinpah tworzył też skromniejsze,
bardziej subtelne dzieła (Ballada o Cable'u Hogue'u, Junior
Bonner), które zaskakująco dobrze wytrzymują próbę czasu,
chociaż wciąż nie są należycie doceniane. Ballada... z
Jasonem Robardsem i Stellą Stevens to zrobiony z humorem i nostalgią
obraz zmierzchu pewnej epoki – tej epoki, którą znamy dobrze z
westernów. „Jak po dniu przychodzi zmierzch, tak po życiu śmierć”
– to cytat z filmu, ale też proste przesłanie, za którym kryje
się wiele treści. Terytoria Nevady i Arizony powoli zostają
opanowane przez symbole nowej cywilizacji, takie jak samochód i
motocykl, pojawiające się w ostatnich scenach filmu. Nostalgiczny klimat został wykreowany dzięki muzyce Jerry'ego
Goldsmitha i piosenkom Richarda Gillisa. Każdy z trzech głównych
bohaterów otrzymał swój temat muzyczny – dla postaci tytułowej
rozbrzmiewał utwór Tomorrow is the Song I Sing, dla Hildy
powstał song Butterfly Mornin's, a wędrownemu kaznodziei
Sloane'owi w duszy zagrało Wait for Me, Sunrise. No i mamy
poezję zamkniętą w kadrze, współtworzącą romantyczny western
komediowy.
Pustynia jest dla
głównego bohatera katedrą, ale także symbolem wolności oraz
przystankiem podczas długiej, uciążliwej wędrówki. Takie motywy
jak zemsta i tworzenie własnego „imperium” służą do
opowiedzenia niesztampowej historii o miłości i przemijaniu.
Scenarzyści John Crawford i Edmund Penney nie byli rutyniarzami w
tej branży – ich brak doświadczenia okazał się zaletą, bo do
skostniałego gatunku wprowadzili dużo świeżości i atrakcyjnych
pomysłów. Dzięki temu film bardzo wyróżnia się spośród całej
filmografii Sama Peckinpaha. Zresztą sam reżyser zaliczał ten
utwór do swoich ulubionych, co nietrudno zrozumieć, bo z tej
opowieści wyłania się magia. Ścieżka dźwiękowa, obsada,
plenery, relacje między postaciami oraz zdjęcia Luciena Ballarda –
to wszystko składa się na pełną ciepła i humoru balladę o
szukaniu rajskiego ogrodu na ziemi zroszonej krwią. „Welcome to
Cable Springs, goodbye wild west”.
7. Keoma (1976), reż. Enzo G.
Castellari
Po okresie zmierzchu
amerykańskich westernów nastał zmierzch włoskiej odmiany gatunku.
Symbolem schyłkowego okresu spaghetti westernu jest Keoma z
Frankiem Nero w tytułowej roli. Zrealizowany przez miłośnika
gatunku Enza Castellariego (Johnny Hamlet, 1968) twilight spag-west
jest mistyczną i dogłębnie humanistyczną wypowiedzią na temat
tolerancji i równości. Wśród pozytywnych bohaterów są półkrwi
Indianin i czarny wyzwoleniec, akcja toczy się po wojnie secesyjnej,
a w tle znajduje się ogarnięte epidemią miasteczko rządzone przez
bandytów. Zachowując niezwykły styl opowieści i stosując slow
motion w stylu Sama Peckinpaha, włoski reżyser stworzył mroczną
baśń o świecie zarażonym gangreną i zbawicielu, który swoim
poświęceniem jest w stanie zniszczyć ten świat, by można go było
zbudować na nowo.
Materiału dostarczył
aktor Luigi Montefiori (alias George Eastman), znany z Rabid Dogs
(1974) Maria Bavy, ale fabularnie nie mamy tu zbyt skomplikowanego
utworu. Dominuje motyw przywracania sprawiedliwości w zepsutym
miasteczku, ale strona plastyczna wraz z dźwiękową sugerują
bardzo niestandardowe podejście do tematu. Muzyczna konwencjonalność braci De Angelis w połączeniu z intensywnym
wokalem, psychodeliczną tonacją i kiczowatym tekstem piosenki („the pain you see, the pain you feel, the wrong you do, the hurt you feel now”)
stały się głównym celem krytyki, lecz jeśli potraktuje się ten film
jako balladę, to ten synkretyzm muzyczny okaże się akceptowalny. Podobnie jest ze ścieżką
dźwiękową w Balladzie o Narayamie (1958),
która – mimo iż daleka od gustów europejskiego słuchacza –
nie powinna irytować, gdyż jest częścią pewnej tradycji i jej
zadaniem jest kreować klimat, a nie być miłą dla ucha. W Keomie
oprawa audiowizualna wprowadza senną, halucynacyjną
atmosferę, ale scenariusz także odchodzi od realizmu, prezentując
tajemniczą kobietę w charakterze upiora z zaświatów. Powstała interesująca mieszanka kiczu i alegorii, w której konfrontacja Dobra ze Złem pokazana jest
jako przeżycie mistyczne, przypominające biblijną przypowieść
(zresztą postać tytułowa stylizowana jest na Chrystusa, a w jednej
scenie zostaje przybita na wzór ukrzyżowania).
________________________
* Kadr główny nad tekstem pochodzi z filmu Kwiat granatu (1968) Siergieja Paradżanowa.
0 komentarze:
Prześlij komentarz