Ucieczka Ulzany

Ulzana's Raid (1972 / 103 minuty) 
reżyseria: Robert Aldrich 
scenariusz: Alan Sharp

Tekst opublikowany także w serwisie kinomisja.pl

„Żołnierzu, nie zostawiaj nas!”, krzyczy kobieta zaatakowana przez Apaczów. Żołnierz słyszy wołanie, zawraca żeby ją ocalić i … strzela jej w głowę. Gdyby Indianie dopadli tę kobietę, z pewnością nie zabiliby od razu. Znana jest ich skłonność do okrucieństwa, upajania się cierpieniem innych, gwałcenia i torturowania. Dlatego zachowanie żołnierza było słuszne. Pozbawiając tę kobietę życia w sposób błyskawiczny uratował ją, a także jej syna, który dzięki temu nie musiał oglądać cierpienia matki. Przywołana scena dobrze charakteryzuje ten film, bo mamy w niej zarówno elementy subtelniejszego obrazu typowego dla klasycznego Hollywood, jak i dojrzałość kina bardziej współczesnego, poddającego rewizji mity o podboju Dzikiego Zachodu. Robert Aldrich unika pokazywania na ekranie gwałtów i tortur, a więc zachowuje kulturę filmowców z lat pięćdziesiątych, jednocześnie zbliżając się w stronę realizmu.

Myślę, że nieprzypadkowo w tytule filmu pojawia się imię Apacza, Ulzany. W ten sposób podkreślono, że Indianie nie są anonimowym przeciwnikiem, jakim często byli w serii starych westernów. Tutaj bohaterowie doskonale znają swojego wroga, wiedzą do czego jest zdolny i wiedzą, że nie jest łatwo go wytropić i zabić. Nawet mimo tego, że korzystają z pomocy indiańskiego tropiciela, który potrafi przewidzieć strategię Ulzany. Droga, którą podążają bohaterowie, to droga przez mękę. Na każdym kroku krwawe ślady obecności Apaczów. Takie obrazki jak okaleczony martwy człowiek z ogonem psa wciśniętym w usta długo zapadają w pamięć. Szczególnie u ludzi młodych, takich jak porucznik Garnett DeBuin (Bruce Davison), wyznaczony na dowódcę wyprawy. Jest on synem duchownego – tym trudniej mu zrozumieć pozbawiony chrześcijańskich wartości świat indiańskich wojowników. Przy okazji należy wspomnieć, że Ulzana to postać autentyczna – w 1885 ten wojownik Apaczów Chiricahua miał swoje chwile sławy. Omawiany film nie jest jednak biografią tego człowieka.

Alan Sharp, autor scenariusza do filmu Wynajęty człowiek (1971), jednego z najbardziej kwaśnych westernów lat siedemdziesiątych, napisał dla Roberta Aldricha garść mądrych dialogów, wykazując się przenikliwością i zmysłem obserwacji. Major Cartwright (Douglass Watson) parafrazuje słowa generała Philipa Henry’ego Sheridana: „Gdybym był właścicielem Arizony i Piekła, wynajmowałbym Arizonę i żył w Piekle”. Znamienne zdanie, które zapowiada późniejszą wędrówkę przez piekielne terytoria. Oddział prowadzą doświadczony zwiadowca McIntosh (Burt Lancaster) i indiański tropiciel Ke-Ni-Tay (Jorge Luke). Znają oni prawa cywilizacji i prawa wojny, mają w sobie mądrość i dzikość. I tak naprawdę każdy może być uciekinierem. Dziś jest nim Ulzana, jutro ktoś inny. McIntosh próbuje przekonać młodego porucznika, aby porzucił nienawiść i zaczął myśleć: „Nienawidzić Indian to tak, jakby nienawidzić pustyni za to, że nie ma na niej wody”. Innymi słowy: nienawiść nie pomaga w przetrwaniu. Bardzo dobra jest także odpowiedź Ke-Ni-Taya na pytanie porucznika: „Dlaczego Apacze są tacy okrutni?”.


W obiektywie kamery Josepha F. Biroca obraz Arizony jest ekspresyjny i ponury jak bezkresne pustkowia, dzikie równiny i góry. Natura milczy, ale sprzyja przemocy i nie daje ludziom żadnej nadziei. Indianie w westernach zawsze występowali w opozycji do cywilizacji, a więc bliżej natury i ten schemat wykorzystał scenarzysta Alan Sharp. Ulzana wraz z kilkoma Apaczami uciekł z rezerwatu, by pozbyć się zapachu cywilizacji, zapachu kobiet, dzieci i psów, a zamiast tego poczuć zapach ognia i krwi. Chociaż Apacze są tutaj źli, nie zostali odhumanizowani jak „żółtki” czy „naziści” w amerykańskich filmach wojennych. Aldrich polemizuje nie tylko z twórcami starych westernów, ale też filmów wojennych. Jego dzieło jest zresztą odbierane jako alegoria wojny w Wietnamie. Pada w tym filmie bardzo konkretna odpowiedź na temat ludzkiej skłonności do okrucieństwa. „Człowiek potrzebuje mocy, bo bez niej jest starcem” – mówi indiański tropiciel. Tak jak ogień długo się pali i ogrzewa wszystkich wokół, tak cierpienie drugiej osoby sprawia, że człowiek czuje się silniejszy.

Film udał się nie tylko dlatego, że Aldrich otrzymał do dyspozycji świetny scenariusz. Reżyser miał duży wpływ na dobór współpracowników, więc zatrudnił tych, do których miał pełne zaufanie, bo nieraz już udowodnili swoją przydatność. W liczbach ta współpraca wygląda imponująco: z operatorem Josephem F. Birokiem twórca Parszywej dwunastki (1967) nakręcił czternaście obrazów, z kompozytorem Frankiem De Volem siedemnaście, natomiast Michael Luciano montował aż dwadzieścia filmów Aldricha. Ta ekipa doskonale się dogadywała z reżyserem, więc wspólnymi siłami potrafili stworzyć uporządkowane i dojrzałe dzieło. Takie, które będzie wspominane z zachwytem przez widzów i to nie tylko przez miłośników westernów. Każda scena ma swoje uzasadnienie. Każda nuta i każdy kadr są na swoim miejscu. Żadnych melodramatycznych dodatków, zero zbędnych motywów. Pełne sto minut seansu mija w ogromnym napięciu, dostarczając nie tylko emocji, ale i materiału do przemyśleń. Bo mimo iż scenariusz jest na pozór prosty i konkretny, możliwość interpretacji jest kwestią otwartą.

Aby dobitnie przekazać swoją wizję Dzikiego Zachodu reżyser musiał też zadbać o dobre medium w postaci znakomitych aktorów. Często zatrudniał Richarda Jaeckela, który wystąpił już w jego debiutanckim obrazie z 1953. Zawsze gdzieś na drugim planie, ale z poczciwym wyglądem i przenikliwym spojrzeniem zapisywał się w pamięci. Jego nazwisko nie każdy zna, ale wielu miłośników starego kina z pewnością kojarzy tę twarz. Do aktorów charakterystycznych należał również Bruce Davison, który w Ucieczce Ulzany zagrał jedną z głównych ról, ale z upływem lat zamiast wychodzić na pierwszy plan, usuwał się w cień. W filmie Aldricha zagrał właściwie samego siebie, czyli niedoświadczonego młodego człowieka, który nie boi się pytać jeśli czegoś nie rozumie, ale ma jednak ambicje, by być lepszy od wszystkich. Pościg za Ulzaną wiele go nauczy, a słowa McIntosha „Podjąłeś decyzję, żyj z tym!” długo będą kołatały w jego głowie.

Najsilniejszą osobowością jest tutaj Burt Lancaster z gustownym wąsem, odgrywający rolę zwiadowcy w stylu mentorskim, pozbawionym emocji. To postać wyzbyta nienawiści, lecz starająca się ukrywać strach i niepewność. Twarz Lancastera tak mocno przylgnęła już do westernowych klimatów, że wydaje się on częścią tamtego świata. Dlatego wierzy się w każde jego słowo. Zwiadowca McIntosh ufał swojemu tropicielowi, Ke-Ni-Tayowi, ja ufałem zwiadowcy, bo Lancaster został w tej roli tak trafnie obsadzony, że był wiarygodny od początku do końca. Aldrich z pewnością także mu ufał. W 1954 nakręcił z jego udziałem dwa westerny Vera Cruz i Ostatnią walkę Apacza, w drugim obsadzając go w roli Indianina. Prawie dwadzieścia lat później spotkali się ponownie. Mimo iż te filmy łączy jeden gatunek, każdy z nich jest inny. Vera Cruz to cyniczne i groteskowe dzieło w klimatach meksykańskich (warto dodać, że był to jeden z ulubionych westernów Sergia Leone), Ostatnia walka Apacza to kino liberalne, apelujące o rasową tolerancję, momentami piękne, choć nieco naiwne.


Wśród sześciu zrealizowanych przez Aldricha westernów najlepszym wydaje się właśnie Ucieczka Ulzany. Przede wszystkim jest najbardziej dojrzała, bo unika błędów swoich poprzedników. Ale i cała jego otoczka (sceneria, oprawa techniczna, muzyka) sprawiła, że autorzy wygrali los na loterii, a nagrodą dla nich jest uznanie widzów. Mimo alegorycznej wymowy, autorzy nie starali się fałszować historii, podeszli sprawiedliwie do obu stron konfliktu. Alan Sharp, czerpiąc między innymi z Poszukiwaczy (1956) Johna Forda, zastosował motyw podróży nie po to, by opowiedzieć o zemście, lecz o poszukiwaniu prawdy. Prawdy o człowieku. O jego naturze. O różnicach między żołnierzem a wojownikiem. W obrazie Forda główny bohater odczuwał ogromną nienawiść do Indian, by się przekonać, że nienawiść jest bez sensu, osłabia zdolność myślenia. U Aldricha występuje podobny przekaz, ale reżyser polemizuje także z kinem współczesnym (tzn. kręconym na przełomie lat 60. i 70.). Mam tu na myśli głównie satyryczny western Mały wielki człowiek (1970), który przedstawiał Indian w sposób bardzo groteskowy. Aldrich i Sharp zdecydowanie sprzeciwili się takiemu traktowaniu rdzennych mieszkańców Ameryki. Ale z pewnością nie bez znaczenia jest też fakt, że we wspomnianych obrazach mamy do czynienia z różnymi plemionami. W Poszukiwaczach celem pościgu są Komancze, natomiast Mały wielki człowiek opowiada o życiu wśród Czejenów. Tak więc omawianą produkcję można odbierać jako uzupełnienie obrazu Dzikiego Zachodu o ciekawy wizerunek Apaczów. Co oczywiście nie oznacza, że nie powstały wcześniej interesujące filmy o tym wojowniczym plemieniu.

Wielu krytyków uznaje Ucieczkę Ulzany za jeden z najlepszych westernów lat siedemdziesiątych, a niektóre źródła (np. Słownik gatunków i zjawisk filmowych Bartłomieja Paszylka) zaliczają film do podgatunku acid western. Z tym pierwszym łatwo się zgodzić, z tym drugim może być jednak problem. Produkcja nie jest dostatecznie psychodeliczna, mimo akcji w surowej, niemal postapokaliptycznej scenerii, która osłabia siły, obniża koncentrację i potęguje zmęczenie. Termin antywestern chyba też niezbyt pasuje, bo jednak bliżej temu dziełu do filmów Forda, np. Fortu Apache (1948) i wspomnianych Poszukiwaczy, niż buntowniczych obrazów Sama Peckinpaha, Arthura Penna i Roberta Altmana. W finale zastosowano – w sposób bardzo przewrotny – motyw ratunku w ostatniej chwili, tak bardzo lubiany w klasycznym okresie hollywoodzkim. Autorzy filmu zdradzają nihilistyczną postawę, co nie powinno być zaskoczeniem, skoro za kamerą stał Robert Aldrich, mający w dorobku sporo dzieł pesymistycznych. Jego utwory Co się zdarzyło Baby Jane? (1962) i Parszywa dwunastka są produkcjami bardziej cenionymi przez koneserów starego kina. Ucieczka Ulzany nie cieszy się tak wielką estymą, ale z pewnością znajdzie swoich sympatyków.

korekta: Marcin Zembrzuski

0 komentarze:

Prześlij komentarz