POJEDYNEK PO LATACH

The Last Hard Men (1976 / 98 minut)
reżyseria: Andrew V. McLaglen
scenariusz: Guerdon Trueblood na podst. powieści Briana Garfielda

Tekst opublikowany w serwisie film.org.pl
„Dla kobiet się nie umiera, dla nich się zabija”.
Andrew V. McLaglen był synem świetnego brytyjskiego aktora Victora McLaglena, laureata Oscara za główną rolę w Potępieńcu (1935) Johna Forda. Od dziecka spędzał czas na planach filmowych, obserwując hollywoodzkich reżyserów i aktorów. Został asystentem takich filmowców jak Budd Boetticher i William A. Wellman, zapragnął kręcić szczególnie westerny. Ostatecznie nie stworzył dzieła, które z pełnym przekonaniem można by nazwać mistrzowskim i niejednokrotnie porywał się na projekty, które nie miały prawa się udać (sequele Żelaznego krzyża, Parszywej dwunastki i Mostu na rzece Kwai). Mimo wszystko warto przyjrzeć się jego filmografii, bo znajduje się w niej kilka solidnych produkcji rozrywkowych, dobrze sprawdzających się w niedzielnym paśmie popołudniowym. Niezłe role w jego filmach zagrali James Stewart (Shenandoah, 1965), John Wayne i George Kennedy (Synowie szeryfa, 1973). Jednym z najlepszych filmów McLaglena jest znakomicie obsadzone widowisko przygodowo-sensacyjne Dzikie gęsi (1978).

Pojedynek po latach (The Last Hard Men, 1976) to piętnasty i ostatni kinowy western Andrew V. McLaglena. Jest to godne pożegnanie reżysera z gatunkiem, któremu poświęcił dwadzieścia lat życia. Czy to jego najlepszy film w karierze, pozostanie kwestią sporną, ale na pewno jest najbrutalniejszy, bliższy temu, co prezentował Sam Peckinpah niż John Ford. Zresztą nie tylko z powodu ukazywania przemocy bliżej mu do dzieł „krwawego Sama”, ale także ze względu na klimat zmierzchu Dzikiego Zachodu. Główny bohater z trudem wsiada na konia, a do czytania potrzebuje okularów, natomiast jego antagonista na dźwięk telefonu strzela do urządzenia. Czas galopuje jak rączy koń, a gdy przybywa lat trudniej się myśli, więc i łatwiej przegrać.

Brian Garfield, autor słynnego Życzenia śmierci (1974), dostarczył materiał literacki, który stał się kanwą scenariusza Guerdona Trueblooda. Fabuła niczym szczególnym nie zaskakuje – ucieczka z więzienia i zemsta na człowieku, który doprowadził do skazania, to jeden z najprostszych schematów fabularnych. Najczęściej jednak, aby zemsta była bardziej satysfakcjonująca, uciekającym skazańcem jest osoba niewinna, a ofiarą odwetu – podstępni złoczyńcy. Nie tym razem jednak – uciekinier Zach Provo, półkrwi Indianin, to brutalny bandyta, wykorzystujący ludzi bez litości, a poszukiwanym przez niego osobnikiem jest emerytowany stróż prawa Sam Burgade. Od dawna mają ze sobą na pieńku, ale jedno dramatyczne wydarzenie wpłynęło na ten konflikt szczególnie – Burgade przyczynił się do śmierci żony przestępcy, czego Provo nie może mu darować. Bandyta gotów jest skrzywdzić córkę stróża prawa, a potem zabić znienawidzonego wroga indiańskim sposobem, czyli bardzo powoli.


Jednak Sam Burgade ma przeciwko sobie nie tylko jednego człowieka, lecz siedmiu. W przeciwieństwie do słynnego filmu Johna Sturgesa tej siódemki nie można określić przymiotnikiem „wspaniała”. To gromada wyrzutków, uciekinierów z Yumy, których nie osadzono w więzieniu za niewinność. O jednym z nich mówi się, że odciął głowę dziewczynie, by odebrać jej kolczyki. Inny z kolei ślini się na widok młodej kobiety – jest jak pies, który niepilnowany zrobi coś złego. W tej ekipie nie ma miejsca dla słabeuszy – nawet najmłodszy z bandytów, który na pozór wydaje się słaby, potrafi odstrzelić ucho napastnikowi, jeśli zostanie zaatakowany. Istotną rzeczą jest także zróżnicowanie rasowe bandytów – w ekipie oprócz pełnokrwistych białych Amerykanów są Meksykanin i Murzyn, a prowodyrem jest Indianin z plemienia Navajo.

Ogląda się ten spektakl wyśmienicie dzięki świetnie dobranej ekipie aktorskiej. Charlton Heston ma dużo kapitalnych ról w dorobku, ale ja najbardziej go lubię właśnie za westerny. Postacie, które stworzył w Majorze Dundee (1965) i Willu Pennym (1967), mocno zapadły mi w pamięć. I z rolą Sama Burgade’a jest tak samo. James Coburn w tym gatunku również świetnie sobie radził, ale jego najsłynniejsze role (na przykład tytułowa w filmie Pat Garrett i Billy Kid) to postacie pozytywne, natomiast u McLaglena idealnie wpasował się w mroczną osobowość Zacha Provo – arcyłotra, kidnapera i zabójcy w jednej osobie. Wśród aktorów drugoplanowych wyróżnia się John Quade, głównie ze względu na wygląd, idealny do ról obleśnych typów, gwałcicieli i zboczeńców. W omawianym filmie jest zresztą scena gwałtu z Barbarą Hershey w roli ofiary.

Zdjęcia realizowano w Arizonie, a operator Duke Callaghan (Łowcy skalpów, 1968; Jeremiah Johnson, 1972) zadbał o to, by obraz był szorstki, a przez to lepiej integrujący się z pełną goryczy historią pojedynku dwóch podstarzałych twardzieli. Muzykę skomponował Leonard Rosenman, ale jego praca została odrzucona, chyba w ostatniej chwili, bo zamiast zatrudniać nowego kompozytora zdecydowano się wykorzystać muzykę nieoryginalną. Wybór padł na partyturę Jerry’ego Goldsmitha z filmu 100 karabinów (1969). Z tym akompaniatorem McLaglen pracował przy filmie Bandolero! (1968), skąd zresztą pochodzi jedna z najbardziej pamiętnych melodii Goldsmitha.


Pierwowzór literacki Briana Garfielda powstał w 1971 i został zatytułowany Gun Down, ale reżyser postanowił go zmienić, gdyż jego debiutancki western miał podobny tytuł – Gun the Man Down (1956). Zdecydowano się na The Last Hard Men (czyli ostatni twardziele), co trafnie podkreśla elegijny nastrój opowieści, a także świetnie wygląda na plakacie jako część sugestywnego sloganu: „the last hard men… one of them is going to die hard”. Ten slogan z kolei zainspirował powstanie serii Die Hard, znanej w Polsce jako Szklana pułapka.

W mojej opinii Pojedynek po latach należy do ciekawszych reprezentantów gatunku z okresu jego zmierzchu. Między premierą ostatniego westernu Sama Peckinpaha (Pat Garrett i Billy Kid, 1973) a spektakularną klapą Michaela Cimino (Wrota niebios, 1980) gatunek znajdował się w głębokim kryzysie i bardziej opłacało się kręcić takie filmy dla telewizji niż kina. Zresztą w samym roku 1976 McLaglen zrealizował trzy westerny, w tym dwa telewizyjne. Potem dla kina tworzył już tylko obrazy o tematyce sensacyjnej i wojennej, w dodatku poza kontynentem amerykańskim (zapuścił się nawet do RPA i Indii), tak jakby został wyrzutkiem.

Produkcja z Hestonem i Coburnem to dla miłośników westernu nie lada atrakcja. Słowa jednego z bohaterów – „Dla kobiet się nie umiera, dla nich się zabija” – bardzo dobrze charakteryzują świat przedstawiony. Jest on pełen szorstkich i cynicznych postaci, dla których zabijanie jest czymś naturalnym jak miłość. Pojedynek po latach to emocjonujące starcie między dwoma prawdziwymi twardzielami. Szorstki i momentami krwawy spektakl w stylu Sama Peckinpaha. Nie zestarzał się aż tak bardzo jak inne filmy McLaglena.

3 komentarze:

  1. Młody Michael Parks się tu nawet pojawia na drugim planie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, jest na jednej z fotek, ale rola zbyt mało charakterna, więc o niej nie wspomniałem (bo wtedy - aby być uczciwym - musiałbym wypunktować resztę obsady :D).

      Usuń
  2. Można było wypunktować, jeszcze np. Jorge Rivero jest i gwiazda blaxploitation Thalmus Rasulala..

    OdpowiedzUsuń