premiera: 19 czerwca 1970
czas trwania: 102 minuty
reżyseria: John Guillermin
scenariusz: Larry Cohen, Steven
Carabatsos
Tekst opublikowany w serwisie film.org.pl
„Najlepsi ludzie są bękartami” – tak mówi jeden z bohaterów, gdy widzi, że nawet matka traktuje swojego syna z wyraźną niechęcią tylko dlatego, że syn jest nieślubnym dzieckiem. W zależności od kraju i od etapu dziejowego bękarci traktowani byli różnie, ale w Meksyku lat 60. XIX wieku, gdzie toczy się akcja filmu El Condor, byli zazwyczaj pogardzani. Pierwsze, co w tym filmie zaskakuje, to właśnie to, że zostaje podkreślone, iż bohater grany przez Lee Van Cleefa jest bękartem, natomiast ani razu nie ma mowy o tym, że postać odgrywana przez Jima Browna ma czarną skórę. Nie mówię, że ten kontrast ma duże znaczenie w filmie, bo wcale tak nie jest i przy pierwszym oglądaniu nie zwróciłem na to uwagi. Dopiero ponowny seans mi to uświadomił.
Nie ma tu zbędnych wątków ani dialogów. Gdy w prologu pojawia się mistrz
trzeciego planu, Elisha Cook Jr., mówi tylko o tym, co jest istotne. O
złocie ukrytym w meksykańskiej fortecy El Condor, pilnowanym przez
generała Chaveza (Patrick O’Neal). Miliony dolarów w złocie stają się
głównym celem dla zbiegłego z obozu pracy skazańca Luke’a (Jim Brown).
Od razu po ucieczce trafia on na oszusta imieniem Jaroo (Lee Van Cleef),
z którym może zaatakować fortecę, ponieważ Jaroo ma przyjaciół wśród
Apaczów. Siły generała Chaveza i tak są liczniejsze, dysponują też
lepszą bronią, więc poszukiwacze złota będą musieli użyć podstępu…
Reżyserii podjął się John Guillermin, doświadczony rzemieślnik mający w dorobku m.in. sprawne warsztatowo filmy wojenne Błękitny Max (1966) i Most na Renie (1969), który wkrótce miał potwierdzić swoją mistrzowską klasę, kręcąc „wielkie trio” – Płonący wieżowiec (1974), King Kong (1976) i Śmierć na Nilu (1978). El Condor
nie przyniósł mu zaszczytów, ale nie można mu odmówić dobrej
reżyserskiej ręki. Fabuła poprowadzona jest z dużą błyskotliwością i
swadą, ze zgrywą i szpanerstwem, co w niektórych filmach mogłoby być
wadą, ale nie w historii mającej w sobie ducha powieści awanturniczych.
Pomysłodawcą był Steven Carabatsos, którego mogą kojarzyć fani
oryginalnego Star Treka (1966), gdzie pełnił funkcje redaktora scenariuszy (story editor) i konsultanta scenariuszowego (script consultant). Natomiast większą część scenariusza napisał Larry Cohen, dzisiaj już twórca kultowy dzięki horrorowej serii A jednak żyje (1974–87). Stworzył też jeden z najlepszych filmów blaxploitation pt. Black Caesar (1973).
W moim odczuciu omawiany western ma bardzo dobrze
skonstruowane postacie. Widz na pewno zauważy, że kontrast między
bohaterami widać w kolorze skóry, ale ta różnica wcale ich nie definiuje
i nie ma wpływu na intrygę. Jest tu na przykład taki motyw: po próbie
kradzieży bohaterowie lądują w bagnie oblepieni pierzem. Scena, poza
celami humorystycznymi, ma pokazać, że wygląd nie ma znaczenia – gdy
obaj współpracują, stają się sobie równi i zasługują na równe
traktowanie (podobny zabieg zastosowano w Łowcach skalpów Sydneya
Pollacka z 1968 roku). Mimo to Luke i Jaroo wyraźnie różnią się
charakterem. Nie chodzi o to, że jeden jest bardziej szlachetny, a drugi
mniej – obaj nie są kryształowi i zależy im na złocie, a nie ludziach.
Jednakże Lee Van Cleef – głównie dlatego, że jest
lepszym aktorem niż były futbolista Jim Brown – odgrywa postać bardziej
szaloną, lekkomyślną, mającą problem z opanowaniem nerwów. Wydaje mi się
nawet, że to jedna z najbardziej ekspresyjnych ról tego niedocenianego
aktora. Jim Brown ze swoją dumą i chłodem też tworzy ciekawą kreację,
wykazuje się także nieokiełznaną brawurą. Już scena ucieczki z więzienia
z prologu filmu pokazuje go jako człowieka sprawnego fizycznie,
nieugiętego w dążeniu do celu. Charakteryzuje bohatera lepiej niż
jakiekolwiek słowa i uzasadnia, dlaczego to właśnie on jest
protagonistą, a nie jakiś laureat Oscara.
Nie mam też zastrzeżeń, jeśli chodzi o postać generała Chaveza. W
prologu zostaje przedstawiony jako „gorszy od innych”, więc widz
spodziewa się sadysty. Ale okazuje się, że to człowiek inteligentny,
działający rozsądnie i ten jego spryt jest typowy dla wojennego
stratega, a nie perfidnego złoczyńcy. Towarzyszy mu piękna kobieta
Claudine (Marianna Hill) i to też jest ciekawa postać. Scena, w której
rozbiera się, by odwrócić uwagę żołnierzy, potwierdza tylko to, co widz
już podejrzewał wcześniej – to typ kapryśnej damy podobnej do femme fatale,
stawiającej wszystko na zwycięzców. Z Chavezem wiąże się, doprowadzając
do zguby byłego faceta, ale gdy ten traci przewagę, to ona woli pomóc
jego przeciwnikom, by nic w tej wojnie nie stracić.
El Condor nie został zbyt dobrze oceniony
przez krytyków, ale to, co stało się pretekstem do wystawienia niskiej
oceny, dzisiaj może być zaletą. Po pierwsze, film jest przeładowany
akcją. To jeden z najbardziej dynamicznych westernów swoich czasów z
dużą ilością eksplozji, scen kaskaderskich, strzelanin. Po drugie,
według czołowej bazy filmowej IMDb body count (liczba ofiar)
wynosi 121 – nawet jeśli nie zostało to dobrze policzone, to i tak widać
jak bardzo nihilistyczny jest to film. Dla widza żyjącego na przełomie
lat 60. i 70. taka dawka przemocy była zbyt duża, mimo iż powstawały już
wtedy filmy wykraczające poza „hollywoodzką krainę łagodności” (Dobry, zły i brzydki, Dzika banda czy choćby Złoto dla zuchwałych
mają nawet większą liczbę ofiar). Po trzecie, są tu sceny z nagością
zarówno kobiecą, jak i męską. Choć nie ma ich wiele, to i tak stały się
kolejnym powodem do obniżania ocen.
Jest jedna rzecz związana z tym filmem, która
wzbudziła szacunek i została w następnych latach dobrze spożytkowana,
pozwalając niektórym „biedniejszym” ludziom zaoszczędzić trochę kasy.
Chodzi o scenografię, którą zaprojektował Julio Molina Juanes. Zebrany
przez producenta André de Totha budżet w wysokości 4,5 miliona dolarów
pozwolił na pustyni Tabernas w Almerii wybudować fortecę El Condor.
Scenariusz był przerabiany głównie po to, by maksymalnie wykorzystać tę
drogą scenografię. Posłużyła ona także jako miejsce akcji późniejszych
filmów, m.in. spaghetti westernów Blindman (1971) i Prawo do życia, prawo do śmierci (1972), również w Conanie Barbarzyńcy (1982) można na krótko zobaczyć fort El Condor.
Andaluzyjska prowincja Almeria to lokalizacja
kojarzona najbardziej z włosko-hiszpańskimi westernami, ale pod koniec
lat 60. amerykańscy filmowcy też zaczęli tam kręcić – można tu wymienić
na przykład Shalako (1968), 100 karabinów (1969), Kolty siedmiu wspaniałych
(1969). Mam jednak na myśli tylko twórców westernów, bo filmowość
hiszpańskiej Andaluzji już wcześniej została odkryta przez twórców spoza
Włoch i Hiszpanii. Jednak obrazy o Dzikim Zachodzie były na ogół
kręcone w Stanach, bo tereny w Arizonie, Teksasie czy Utah wydawały się
do tego stworzone. Producent André de Toth, odpowiedzialny za El Condor, pracował już w Almerii osiem lat wcześniej, gdy został zatrudniony jako reżyser drugiej ekipy (second unit director) przy filmie Lawrence z Arabii (1962). A potem, już jako główny reżyser, zrealizował tam produkcję wojenną Brudna gra (1969).
Od premiery westernu Guillermina mija
dokładnie 50 lat, ale film wciąż trzyma się świetnie. To nie tylko dobry
western – to klasyka kina akcji, gdzie na każdym kroku bohaterowie
napotykają niebezpieczne przeszkody i pokonują je w efektownym stylu.
Widać włożone w niego miliony – wielu statystów, imponującą scenografię,
wspaniałą lokalizację oraz nieprzerwaną akcję z dominującą rolą
anarchii i przemocy. Nie wspomniałem jeszcze o muzyce, a to dlatego, że
Maurice Jarre stworzył wiele lepszych, bardziej zapadających w pamięć
soundtracków. Na koniec powiem, że film wieńczą słowa „What
am I doing here?” („Co ja tu robię?”) – proste, ale trafiające w punkt,
bo podkreślają absurdalność walki o złoto, jaką toczyli ogłupieni
marzeniem o bogactwie bohaterowie.
korekta: Kamila Regel
korekta: Kamila Regel
0 komentarze:
Prześlij komentarz