Hana wa sakuragi, hito wa bushiWśród kwiatów - wiśnia, wśród ludzi - wojownik(japońskie przysłowie dot. samurajów)
Tekst opublikowany także w serwisie film.org.pl
Dramat samurajski to gatunek, z którym kino japońskie kojarzone jest najbardziej. Myślę, że więcej jest jego zwolenników niż filmów karate, yakuza, kaijū czy pinku-eiga. Historię gatunku tworzą pewne dzieła wzorcowe, a obrazy o tematyce samurajskiej były realizowane przez wielu wybitnych reżyserów, co przełożyło się na popularność gatunku nie tylko w Japonii, ale też poza jej granicami. Większość dzieł samurajskich to filmy historyczne bądź przygodowo-kostiumowe z akcją w epoce Edo (1603-1867), tak zwane jidai geki. Bohaterami tych filmów, oprócz samurajów, są często panowie feudalni zwani daimyō, a także roninowie (samuraje bez pana) oraz wysoko postawieni urzędnicy (np. szambelani). Fabuła jest często pretekstem do ukazania walki na miecze (po japońsku chanbara – tego słowa też się używa jako filmowego podgatunku).
Filmy o japońskich wojownikach powstawały już od
początku istnienia kinematografii, ale niestety wiele
starych dzieł zaginęło. Za pionierów kina samurajskiego uznaje
się dzisiaj: Daisuke Itô (Miecz tnący ludzi i przeszywający
konie, 1929), Teinosuke Kinugasę (pierwsza dźwiękowa wersja 47
roninów, 1932) i Sadao Yamanakę (Papierowe baloniki
współczucia, 1937). Gatunek wykształcił również szereg
charyzmatycznych gwiazd: Chiezô Kataoka, Toshirô Mifune, Kinnosuke
Nakamura, Tatsuya Nakadai – każdy z nich zagrał rolę słynnego
szermierza Musashiego Miyamoto, najczęściej portretowanego bohatera
z całej burzliwej historii Kraju Kwitnącej Wiśni..
Japońscy filmowcy często wracali też do wydarzenia z ery Genroku, kiedy to czterdziestu siedmiu roninów z Akō dokonało zemsty na urzędniku odpowiedzialnym za śmierć ich pana. Spopularyzowane dzięki sztuce teatralnej (Chūshingura – Skarbiec wasalnej lojalności z 1748) wydarzenie stało się dobrym materiałem dla reżyserów. Skorzystali z niego: Teinosuke Kinugasa (w 1932), Daisuke Itô (w 1934), Masahiro Makino (w 1938), Kenji Mizoguchi (w 1941), Kunio Watanabe (w 1958), Hiroshi Inagaki (w 1962), Kinji Fukasaku (w 1978). Kto zna tę opowieść tylko z filmu fantasy z Keanu Reevesem (z 2013), ma czego żałować. Bardzo dobre są ekranizacje z 1962 i 1978, lecz to trzyipółgodzinna wersja Inagakiego jest dziełem kompletnym.
Japońscy filmowcy często wracali też do wydarzenia z ery Genroku, kiedy to czterdziestu siedmiu roninów z Akō dokonało zemsty na urzędniku odpowiedzialnym za śmierć ich pana. Spopularyzowane dzięki sztuce teatralnej (Chūshingura – Skarbiec wasalnej lojalności z 1748) wydarzenie stało się dobrym materiałem dla reżyserów. Skorzystali z niego: Teinosuke Kinugasa (w 1932), Daisuke Itô (w 1934), Masahiro Makino (w 1938), Kenji Mizoguchi (w 1941), Kunio Watanabe (w 1958), Hiroshi Inagaki (w 1962), Kinji Fukasaku (w 1978). Kto zna tę opowieść tylko z filmu fantasy z Keanu Reevesem (z 2013), ma czego żałować. Bardzo dobre są ekranizacje z 1962 i 1978, lecz to trzyipółgodzinna wersja Inagakiego jest dziełem kompletnym.
Prawdziwy triumf japońskich dramatów
kostiumowych nastąpił w latach pięćdziesiątych. Rashomon
(1950) Akiry Kurosawy zdobył Złotego Lwa w Wenecji, a także
honorowego Oscara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny. To
drugie wyróżnienie przypadło również Wrotom piekieł
(1953) Teinosuke Kinugasy i Samurajowi (Miyamoto Musashi,
1954) Hiroshiego Inagakiego. Natomiast Siedmiu samurajów
(1954) Kurosawy nagrodzono weneckim Srebrnym Lwem. Moim celem było
wyróżnienie mniej znanych produkcji należących do gatunku, a więc
pominąłem arcydzieła Kurosawy, odrzuciłem również wybitne
dokonania Masakiego Kobayashiego: Harakiri (1962) i Bunt
(1967). Efektem moich poszukiwań jest dziesięć filmów,
uszeregowanych zgodnie z chronologią, zrealizowanych przez
dziesięciu różnych reżyserów. Większość tych twórców należy
do mistrzów gatunku, ale nie są jednak tak doceniani, jak na to
zasługują.
1. Opowieść o zamku w Osace
(1961), reż. Hiroshi Inagaki
jap. Ôsaka-jô monogatari /
ang. The Tale of Osaka Castle / amer. Daredevil in the
Castle
W latach pięćdziesiątych Hiroshi
Inagaki dał się poznać na Zachodzie jako jeden z najwybitniejszych
(obok Akiry Kurosawy) reżyserów zajmujących się kinem
samurajskim. Jego trylogia (1954-56), w której Toshirô Mifune zagrał
słynnego szermierza Musashiego Miyamoto, zdobyła rozgłos poza
granicami Japonii i została nagrodzona Oscarem w kategorii najlepszy
film nieanglojęzyczny (do 1956 nagrody w tej kategorii przyznawane
były poza konkursem, tzn. bez nominacji). Inagaki jest także twórcą
japońskiej ekranizacji Cyrano de Bergeraca Edmonda Rostanda
(Życie pewnego szermierza, 1959). Opus magnum reżysera to
jednak przeniesienie na ekran innej słynnej opowieści – 47
wiernych samurajów (1962). Inagaki kręcił filmy od lat
dwudziestych i z pewnością wiele ciekawych rzeczy z jego
filmografii można wydobyć. W tym miejscu chciałem zwrócić uwagę
na produkcję, o której niewiele osób pamięta, mimo iż
wykorzystuje ważny fragment historii. Opowieść o zamku w Osace
nawiązuje do wydarzeń, jakie rozegrały się w latach 1614-15.
Podczas oblężenia Osaki armia szoguna Tokugawy starła się z
siłami rodu Toyotomi, panującym na brokatowym zamku.
Toshirô Mifune, w typowym dla siebie
ekspresyjnym stylu, wcielił się postać o imieniu Mohei. To
włóczęga, który ma serce samuraja. To wieśniak, który chce
poznać miasto. To mały człowiek, który trafia w wir wielkiej
polityki. Mohei to bardzo dynamiczna postać. Nie potrzebuje miecza,
bo nie jest typem zabijaki. Ale walczyć potrafi, wystarczy mu jednak
kij, by pokazać charakter i siłę. Inagaki nie oszczędza swojego
bohatera, wielokrotnie wystawia go na próbę. Widać że pochwala
postawę, reprezentowaną przez protagonistę: dyspozycyjność i
gotowość do wszelkich potyczek, nie dla chwały czy korzyści
materialnych, lecz dla skrawka ziemi, który symbolizuje niezależność
i spokój. Przy okazji reżyser potępia broń palną, która jest
tutaj narzędziem zdrajcy. Historię wieńczy
emocjonujący i efektowny finał. Mifune, który nawet z Kurosawą
nie pracował tak często jak z Inagakim, zagrał w sposób
energiczny, trochę szarżując, ale bez popadania w groteskę. Jak
zawsze w filmach tego reżysera liczy się oprawa wizualna – jest
ona bardziej efektowna niż u innych filmowców japońskich, gdyż w
przeciwieństwie do wielu kolegów po fachu Inagaki preferował
kolorową ornamentykę. Zamek w Osace jest więc tu miejscem niemal
baśniowym – takim, o które warto walczyć, gdyż tylko w nim
można znaleźć równowagę i ukojenie.
Muzykę do filmu skomponował Akira Ifukube, którego dziś kojarzy się głównie jako autora kompozycji do filmów o japońskich potworach (na czele z Godzillą). Mało kto jednak pamięta jego dokonania w dziedzinie muzyki do filmów samurajskich. Wynika to pewnie z faktu, iż mało kto pamięta również o Inagakim, a to właśnie z nim Ifukube pracował niejednokrotnie (w tym także przy jednym arcydziele – 47 wiernych samurajów). Omawiane dzieło ma dobrą muzykę w trakcie napisów początkowych – jest to idealne wprowadzenie w nastrój opowieści. Kompozytor stworzył coś na kształt marszu, który symbolizuje gotowość do boju, lecz jest w tym utworze również zaduma, melancholia, monumentalizm – przypominają one, że cena zwycięstwa jest bardzo wysoka.
Muzykę do filmu skomponował Akira Ifukube, którego dziś kojarzy się głównie jako autora kompozycji do filmów o japońskich potworach (na czele z Godzillą). Mało kto jednak pamięta jego dokonania w dziedzinie muzyki do filmów samurajskich. Wynika to pewnie z faktu, iż mało kto pamięta również o Inagakim, a to właśnie z nim Ifukube pracował niejednokrotnie (w tym także przy jednym arcydziele – 47 wiernych samurajów). Omawiane dzieło ma dobrą muzykę w trakcie napisów początkowych – jest to idealne wprowadzenie w nastrój opowieści. Kompozytor stworzył coś na kształt marszu, który symbolizuje gotowość do boju, lecz jest w tym utworze również zaduma, melancholia, monumentalizm – przypominają one, że cena zwycięstwa jest bardzo wysoka.
2. Wskazany przez los (1962),
reż. Kenji Misumi
jap. Kiru / ang. Destiny's
Son
Kenji Misumi zasłynął ze współpracy
z braćmi Shintarô Katsu i Tomisaburô Wakayamą. Z pierwszym
realizował serię o przygodach ślepego szermierza Zatôichiego, a
także między innymi Świątynię diabła (1969) i Hanzo
zwanego Brzytwą (1972). Natomiast drugi z braci występował u
niego w serii Samotny wilk i szczenię (1972-73). Omawiając
film Wskazany przez los chciałem jednak zwrócić uwagę na
mniej znanego aktora Raizô Ichikawę, który zmarł w wieku 37 lat,
ale zdążył zagrać kilka wyrazistych postaci. Do najsłynniejszych należą legendarny bandyta Ishikawa Goemon oraz mistrz miecza Ryûnosuke Tsukue, bohater serii powieściowej Kaizana Nakazato, o którym powstało wiele filmów. We Wskazanym przez
los Ichikawa zagrał sierotę o imieniu Shingo. Dorasta on z
brzemieniem okrutnej tajemnicy z przeszłości, która jest w stanie
zmienić jego życie w pasmo nieszczęść.
Podczas pierwszej, trwającej trzy
lata, wędrówki Shingo poznaje tajniki walki mieczem. Technika jest
wyjątkowo skuteczna, bo już sposób trzymania broni odstrasza
przeciwników. Film jest zapisem wędrówki wojownika – młodego,
ale już dźwigającego ogromny ciężar doświadczeń. Dzieło
Misumiego trwa zaledwie siedemdziesiąt minut i nie ma dłużyzn –
bardzo szybko zmienia się sytuacja, błyskawicznie mijają kolejne
lata, a człowiek coraz bardziej poznaje życie i coraz wyraźniej
odczuwa zapach śmierci. Autorem scenariusza jest Kaneto Shindô,
twórca poruszającego dramatu Kobieta diabeł (1964), ale ten
film to w szczególności uczta dla oczu. Sporo ciekawych ujęć,
które – mimo iż zostały nakręcone w kolorze – wydobywają z
opowieści maksimum brutalnego realizmu epoki samurajów. Naturalnie
pewne rzeczy musiały pozostać poza kadrem, bo na początku lat
sześćdziesiątych sfera tabu była jeszcze wypełniona po brzegi.
Widać to szczególnie w scenie, w której kobieta wybiega z nożem
na grupę mężczyzn i aby umożliwić ucieczkę swojemu bratu zrzuca
ubranie. W takiej sytuacji mężczyźni istotnie nie wiedzą, co mają
zrobić. Ale tylko przez chwilę...
3. Walczące klany (1963), reż.
Kihachi Okamoto
jap. Sengoku yarô / ang.
Warring Clans
Kihachi
Okamoto to kolejna bardzo ważna postać w historii japońskiej
kinematografii. Twórca rzetelnych dramatów historyczno-wojennych: Cesarz i generał (1967) i Bitwa o Okinawę (1971), a także pasjonujących filmów samurajskich, takich jak Miecz przeznaczenia (1966) i Kill (1968). Warto też zobaczyć jego pierwszą chanbarę pt. Walczące klany. W centrum
historii są barwni bohaterowie i zgodnie z japońskim tytułem jest to
opowieść łotrzykowska z ery Sengoku, czyli z czasów wojen pomiędzy
klanami: Shingena Takedy i Nobunagi Ody. W rozgrywkach militarnych
nowością były wówczas muszkiety, o które toczy się tu zacięta walka. Na ten
ładunek polują piraci dowodzeni przez piękną kobietę. W tej roli Kumi
Mizuno, której nazwisko może być znane fanom kaijū-eiga. Występy u boku japońskich potworów zaliczyła też Yuriko Hoshi, odtwórczyni roli Saghiri z samurajskiego klanu bashaku.
Takim mianem określano przewoźników, coś w stylu firmy transportowej,
której pracownicy byli uzbrojeni, by bronić się przed napadami.
Akcja jest dynamiczna i sto minut mija błyskawicznie bez chwili wytchnienia. Reżyser pozwala, by niektóre niuanse uciekły, aby można je było złapać podczas kolejnego seansu. I rzeczywiście, to jest taki film, do którego chętnie się wraca, gdyż postacie (oczywiście nie wszystkie) wzbudzają sympatię. Jest tu wyrazisty czarny charakter – naznaczony blizną wojownik ninja zwany Saburoza (Tadao Nakamaru), podstępny zabójca, lecz także człowiek lojalny wobec swojego klanu. Ale nade wszystko wyróżnić należy Yûzô Kayamę, zwykle pozostającego gdzieś w cieniu, ale tutaj odgrywającego najważniejszą postać. W 47 wiernych samurajach (1962) Hiroshiego Inagakiego zagrał ofiarę bezdusznej biurokracji, a tutaj wrzucono go w zupełnie inny okres. Panowała wówczas większa swoboda, dookoła toczyła się wojna i kraj nie został jeszcze zbiurokratyzowany. W dorobku Kayamy znajduje się kilka głośnych tytułów (np. Rudobrody [1965] Akiry Kurosawy), ale większy sukces odniósł w branży muzycznej – jako gitarzysta, piosenkarz i kompozytor.
Ten film to kwintesencja kina przygodowego, gdzie
akcja naszpikowana jest licznymi zasadzkami, ale to również komedia. Szalona farsa o poszukiwaniu szczęścia i próbach zostania władcą, zarówno w rozumieniu dosłownym, jak i metaforycznym. Postacie grane przez Yûzô
Kayamę i Ichirô Nakataniego pragną tylko władzy nad własnym życiem, ale Makoto Satō odegrał personę historyczną, która rzeczywiście zdobędzie zwierzchnictwo nad całym narodem. Chodzi o Tōkichirō Kinoshitę, później znanego jako Hideyoshi Toyotomi. Niestety, ta osoba w filmie prezentuje się najsłabiej – jest do przesady przerysowana, nawet jak na japońskie standardy. Niektóre pomysły są zbyt szalone, by normalny widz je zaakceptował bez kręcenia nosem, ale nie rzutują zbyt mocno na całość. Film jest frapujący i niebanalny, da się go obejrzeć bez wspomagania napojem alkoholowym, takim jak sake. Odniosłem wrażenie, że reżyser miał zamiar sparodiować styl niektórych
japońskich filmowców, szczególnie tych tworzących w latach
pięćdziesiątych. Możliwe, że Okamoto sporządził nową formułę kina
awanturniczego, inspirując przy okazji młodszych twórców, takich jak
Hideo Gosha.
Miecz jest duszą samuraja. Jeżeli o nim zapomni lub go utraci, nie będzie mu to odpuszczone(fragment testamentu szoguna Ieyasu Tokugawy)
4. Okrutny kodeks bushido
(1963), reż. Tadashi Imai
jap. Bushidô zankoku monogatari
/ ang. Cruel Tales of Bushido / ang. Bushido: Samurai Saga
/ amer. Bushido / amer. Bushido: The Cruel Code of the
Samurai / alternatywne tytuły polskie: Bushido – saga o
samurajach; Przysięga posłuszeństwa
Nie ma zgodności w kwestii polskiego
tytułu. W Kronice filmu, wydanej w setną rocznicę
kinematografii (1995), film Tadashiego Imai wpisano jako
Przysięga posłuszeństwa, w
Encyklopedii kina (2003, 2010) jako Okrutny kodeks bushido,
a na FilmWebie Bushido –
saga o samurajach. Natomiast dosłowne tłumaczenie z japońskiego brzmiałoby Bushidô – okrutne opowieści. W przeciwieństwie do powyższych filmów nie
mamy tu do czynienia z kinem akcji, lecz ambitnym spojrzeniem na
epokę samurajów i jej wpływ na współczesność. Akcja filmu
rozciągnięta jest od początku siedemnastego wieku do czasów
współczesnych (czyli powojennej Japonii). Czasy się zmieniają,
mijają kolejne pokolenia, ludzie zakładają rodziny i próbują
normalnie żyć. Ale w rodzinie samurajskiej kontrolę nad życiem
przejmuje kodeks bushido. Zgodnie z nim życie samuraja nie należy
do niego, lecz do jego pana. Powtarzają się słowa lojalność i
honor, ale nie ma monotonii, bo mimo wspólnego przesłania dla całej
sagi każda mini-opowieść ma indywidualny rys. Kinnosuke Nakamura –
aktor bez wątpienia wybitny – odegrał (w tym jednym filmie) szereg zróżnicowanych
postaci, dla każdej znajdując jakiś wyróżnik, by obraz
japońskiego społeczeństwa był kompletny. Za ten niezwykły popis swoich możliwości otrzymał
Nagrodę Błękitnej Wstęgi, przyznawaną przez japońskich krytyków
i dziennikarzy.
Dramat samurajski bardzo sprytnie
został wpleciony w ramy współczesnej opowieści. Przekaz jest
jasny – mimo iż mijają kolejne stulecia system się nie zmienia,
a człowiek nieświadomie naśladuje swoich przodków. Kodeks bushido
przetrwa na wieki, bo zawsze będą panowie i ich podwładni, a więc
pozostanie hierarchia, która wcale nie ułatwi życia, lecz jeszcze
bardziej je skomplikuje. Osoby bezrobotne przypominają roninów
szukających zajęcia, natomiast ci, którzy mają pracę są jak
samuraje winni posłuszeństwo swoim pracodawcom. Japończycy
wprawdzie powstali z kolan i nikt głowy nie straci za brak szacunku,
ale jakaś cząstka tamtego świata pozostała, wpływając na
poszczególne losy jednostek. O epoce Edo mówi się, że to były
czasy pokojowych rządów, ale to nie do końca prawda, mówią
autorzy filmu.
Omawiany obraz to interesująca kronika
Japonii, przypominająca między innymi takie wydarzenia jak krwawe
egzekucje chłopów, będące wynikiem protestów przeciwko wysokim
podatkom. Mniej więcej w centrum opowieści znajduje się wybuch
wulkanu na górze Asama w 1783 roku, który wśród tych licznych
krwawych wydarzeń wygląda jak głos Boga dającego sygnał ludziom,
by się opamiętali. Ale ten głos nie został usłyszany... Moim
zdaniem ten film zdecydowanie zasługuje na to, by go zaliczyć do
czołówki kina japońskiego, obok najlepszych dokonań Akiry
Kurosawy i Masakiego Kobayashiego. W Japonii nie zyskał jednak uznania,
przeciwnie – potraktowano go bardzo krytycznie. Doceniono go w
Europie, przy okazji nagradzając Złotym Niedźwiedziem na
berlińskim festiwalu. Pięć lat wcześniej na tym samym festiwalu
Tadashi Imai, syn buddyjskiego przeora, otrzymał Srebrnego
Niedźwiedzia za reżyserię.
5. Skrytobójstwo (1964), reż.
Masahiro Shinoda
jap. Ansatsu / amer.
Assassination
Kolejne wybitne dzieło, dalekie od
prostej rozrywki. W roku 1864, czyli w schyłkowym okresie rządów
szogunów, doszło do zabójstwa, które ze względu na motywy polityczne zapisało się w kronikach. Reżyser Masahiro Shinoda w jednym
ze swoich najlepszych filmów opowiedział dlaczego musiało do niego
dojść. Poznajemy więc Hachirō Kiyokawę, zdolnego szermierza,
który zorganizował oddział roninów, aby bronił interesów
szogunatu. Wypuszczono go z więzienia, gdzie siedział za
morderstwo, dlatego nie jest to osoba, której można w pełni
zaufać. Charakter tego człowieka wyłania się z licznych
retrospekcji. Jego życie studiuje bowiem inny zdolny szermierz,
wyznaczony na skrytobójcę – szuka on słabych punktów
przeciwnika, by ocenić jakie ma szanse w pojedynku.
Film jest nowatorski pod względem
technicznym. Reżyser stosuje stop-klatki, by podkreślić znaczenie
sceny, a tytułowe zabójstwo przedstawił za pomocą ujęć z punktu
widzenia postaci, trzęsącą się kamerą. Do tego sporo
retrospekcji, które wiele wyjaśniają, ale trzeba też użyć
szarych komórek, bo nie wszystko jest podane w sposób
łopatologiczny. W roli Hachirō Kiyokawy znakomity Tetsurô Tanba
(potem obsadzono go w Żyje się tylko dwa razy z serii Jamesa
Bonda). Stworzył on pełnokrwistą, niejednoznaczną postać,
stopniowo ujawniając poszczególne niuanse charakteru. Mniejsze pole
do popisu otrzymała Shima Iwashita, ale to nazwisko też warto
zapamiętać. Od pięćdziesięciu lat jest żoną reżysera Masahiro
Shinody, przede wszystkim jednak jest świetną aktorką (w Podwójnym
samobójstwie zaliczyła szczególnie udany występ).
Skrytobójstwo to jedna ze
sztandarowych pozycji tak zwanej japońskiej nowej fali, ale mimo to
rzadko pojawia się w profesjonalnych filmoznawczych publikacjach.
Film nie zgarniał też prestiżowych nagród, ale jego wartość
artystyczna – przynajmniej według mnie – jest bezsprzecznie
wysoka. Shinoda postawił na realizm, ale nie stworzył nudnego i
przegadanego spektaklu. Opowiedział tę historię w swoim stylu, stosując oryginalne zabiegi
narracyjne nie po to, by się popisać swoim rzemiosłem, lecz dlatego, by
zaintrygować, dać do myślenia. Chciał
sprawić, by jego film odróżniał się od reszty podobnych obrazów,
które masowo zalewały japońskie kina. Odniósł połowiczny
sukces. Bo znajdą się tacy, którzy wyłowią go z tłumu i
docenią, ale większość chyba tradycyjnie będzie go pomijać.
6. Jedenastu samurajów (1967),
reż. Eiichi Kudô
jap. Jûichinin no samurai /
amer. Eleven Samurai
W latach 1963-67 Eiichi Kudô
zrealizował trzy filmy, które na Zachodzie otrzymały tytuły: The
Thirteen Assassins (1963), The Great Killing (1964) i
Eleven Samurai (1967). Pod względem fabularnym były do
siebie podobne, gdyż w każdym jest grupa samurajów buntująca się
przeciwko możnowładcom, stająca w obronie samurajskiej tradycji.
Dlatego filmy zostały wrzucone do jednej szuflady z napisem Samurai
Revolution Trilogy. Tytuł, który zainicjował tę serię jest dosyć
znany, gdyż Takashi Miike przerobił go po swojemu, tworząc udany
remake (13 zabójców, 2010). Ostatnia część trylogii,
sponsorowana przez cyfrę 11, choć wygląda sztampowo, okazuje się
dziełem bardzo sprawnie nakręconym, nie pozbawionym zaskakujących
zwrotów akcji i dostarczającym takich wrażeń, jakich oczekuje się
od samurajskiego dramatu.
Rządy dwunastego szoguna z rodu
Tokugawa nie zwiastowały jeszcze ostatecznego końca epoki
samurajów. Jednak skorumpowani i aroganccy urzędnicy byli solą w
oku dla tych, co żyli zgodnie z określonymi regułami, ciesząc się
stabilizacją i spokojem. Gdy brat szoguna, człowiek impulsywny i
nieokrzesany, dokonuje bezsensownej zbrodni, możnowładcy – by
chronić własną pozycję i autorytet naczelnego wodza –
przydzielają mu ochronę zamiast ukarać jego czyn. Ten incydent
powoduje, że tworzy się grupa jedenastu rebeliantów, mających na
celu wymierzenie sprawiedliwości bezkarnemu dziedzicowi. Nie ma
wśród bohaterów charyzmatycznych postaci, jakie odgrywali Toshirô
Mifune, Tatsuya Nakadai czy Tetsurô Tanba, ale to właśnie
(paradoksalnie) sprawiło, że historia wydaje się bliższa prawdy i
nieprzewidywalna. Za kamerą też nie ma wybitnej indywidualności,
ale nie można reżyserowi zarzucić niekompetencji, bo zrealizował
szereg kapitalnych scen (intrygujący prolog, zasadzkę w lesie,
walkę w deszczu itd.) i tak poprowadził aktorów, by opowieść nie
straciła na atrakcyjności, tylko budziła zainteresowanie.
Szlachetny odznacza się godnością, lecz nie dumą.
Prostak bywa dumny, choć brak mu godności. (Konfucjusz)
7. Honor samuraja (1969), reż.
Hideo Gosha
jap. Goyôkin / amer. Steel
Edge of Revenge
Hideo Gosha, który zachwycił już
swoim debiutanckim easternem pt. Trzech wyjętych spod prawa
samurajów (1964), pod koniec dekady stworzył dzieło, obok
którego trudno przejść obojętnie. Honor samuraja może być
dzisiaj postrzegane jako początek końca gatunku, tak jak Dzika
banda (1969) Sama Peckinpaha zwiastowała kres westernu. I podobnie jak Siedmiu samurajów
(1954) i Straż przyboczna (1961) doczekało się westernowego
remake'u zatytułowanego Mistrz rewolweru (1975) w reżyserii
Toma Laughlina. Ale co najbardziej istotne, ten film ani trochę się
nie zestarzał i wciąż wywołuje kolosalne wrażenie. Zagadkowy
prolog zalewa ekran falą niepokoju, ale prawdziwym wizualnym
majstersztykiem jest scena kulminacyjna. Przepis na takie cudo jest
prosty – dużo śniegu, wzburzone morskie fale, mroki nocy i
szalejący ogień. Soundtrack też bardzo pomaga, w muzyce Masaru
Satô jest nostalgia, dramat i horror, co w połączeniu z odgłosami
kruków wprowadza iście upiorną atmosferę.
Film ma jednak o wiele więcej do
zaoferowania niż strona wizualna i dźwiękowa. Polski tytuł
trafnie opisuje treść filmu. Mamy wszakże dwóch bohaterów,
którzy inaczej rozumieją pojęcie honoru. Magobei Wakizaka uważa,
że samurajski honor wiąże się z odrzuceniem egoizmu i obroną
słabszych, ale szambelan Rokugo Tatewaki jest innego zdania –
lojalność wobec swojego klanu to podstawa i jeśli coś mu zagraża,
trzeba to wyeliminować wszelkimi środkami. Dochodzi więc do
masakry wioski rybackiej – celem jest wyładowany złotem statek.
By zagarnąć cenny ładunek przedstawiciele klanu Sabai mordują
świadków, czyli bezbronnych rybaków i zagarniają łup. Magobei
staje się mimo woli wspólnikiem w zbrodni. Dręczony poczuciem winy
opuszcza rodzinę (zły szambelan to jego szwagier), ale po trzech
latach przeszłość wraca. Tatewaki ponownie planuje przejąć
ładunek złota kosztem wieśniaków – tym razem jednak Magobei nie
zamierza stać bezczynnie. Próbuje zmyć krew na rękach
zapobiegając kolejnej zbrodni.
W latach sześćdziesiątych Hideo Gosha trzymał w zasadzie równy poziom, ale Honor samuraja jest dla mnie dziełem niezwykłym. Fabuła, myśl przewodnia, klimat, aktorstwo – to wszystko współtworzy dość szczególny obraz wygasłej epoki. Na pierwszym planie Tatsuya Nakadai, postać zasłużona dla gatunku. Zagrał pamiętne role w Harakiri
(1962) i Mieczu przeznaczenia
(1966). U Hideo Goshy wystąpił także w Hitokiri
(1969), ale Honor samuraja
wyróżnia się tym, że mamy
w nim aż cztery świetne
kreacje aktorskie. Dzięki takim wykonawcom jak Tatsuya Nakadai i
Tetsurô Tanba pojedynek między postaciami jest interesujący. Obaj
potrafią grać powściągliwie, ale w taki sposób, by czytelne
stało się cierpienie postaci ukryte głęboko w sercu. Gdyby
jednego z tych bohaterów zagrał Toshirô Mifune to z pewnością
zdominowałby film, a tak mamy dwie równorzędne figury. Bardzo dobra jest również rola kobieca – Ruriko Asaoka jako „wybranka
bogów”, kobieta okrutnie doświadczona przez los, nie potrafiąca utrzymać
w ryzach swoich emocji. Kilka scen ukradł dla siebie Kinnosuke
Nakamura. Zagrał tajemniczego ronina, którego motywy nie są do końca
jasne, tzn. nie ma pewności czy zapach złota czy sprawiedliwości
bardziej go pociąga. Za granicą kojarzy się tego aktora jako spiritus movens omawianego wyżej Okrutnego kodeksu bushido.
W Japonii jest znany m.in. z roli Musashiego Miyamoto w sześciu filmach
Tomu Uchidy (starego wygi, pracującego w branży od lat dwudziestych).
Treść Stalowej krawędzi zemsty (jak film ochrzczono w USA) jest w duchu
konfucjańskim. To Konfucjusz nauczał, że brakiem odwagi jest wiedzieć, co prawe i tego nie czynić, a najpoważniejszym błędem jest popełnić błąd i nie naprawić go. Te słowa pasują do postawy bohatera odgrywanego
przez Tatsuyę Nakadai. Zdaje sobie sprawę, że postąpił źle, ale
los daje mu szansę, by się zrehabilitował – by odzyskał honor i
stał się człowiekiem zasługującym na miano samuraja. Swoim
filmem Hideo Gosha próbował odpowiedzieć na pytanie dlaczego
samuraj to gatunek skazany na wyginięcie. Gdy lojalność i honor,
dwie najważniejsze wartości, powodują rozłam zamiast jednoczyć,
to zmierzch jest bliski. Bo te atrybuty powinny być nierozerwalne,
tak jak wspaniały miecz wykuty w prowincji Echizen. Jeśli miecz się
rozpada samuraj ginie, jeśli kodeks honorowy przestaje mieć
znaczenie wszystko się kończy – kwiaty wiśni więdną i nad
krajem zachodzi słońce. Finałowy „taniec demonów” to
symboliczny pogrzeb kasty samurajów. Mimo iż film ma charakter
efektownego widowiska przygodowego zawiera też sporo interesujących
obserwacji i przemyśleń. Dla mnie numer jeden niniejszego
zestawienia.
8. Szpieg szoguna (1969), reż.
Shigehiro Ozawa
jap. Shokin kasegi / amer.
Killer's Mission / ang. Bounty Hunter
Jak większość filmów samurajskich
bazą scenariusza tego utworu były źródła historyczne, ale w tym
przypadku nie ma to wielkiego znaczenia. Nie ma sensu dociekać ile w
tej historii prawdy, gdyż szybko staje się jasne, że mamy do
czynienia z produkcją czysto rozrywkową. Film można odbierać jako
odpowiedź na Bonda w Japonii, czyli Żyje się tylko dwa
razy (1967). Shikoro Ichibei jest potężnym i niezgrabnym
facetem, który wcale nie wygląda ani na szpiega ani na mistrza
miecza. Ale James Bond mógłby się od niego wiele nauczyć, nie
tylko w sztuce walki, ale także w obchodzeniu się z kobietami (bywa szorstki, ale czasem opada z niego maska twardziela). Podobnie jak jego zachodni rywal, Ichibei otrzymuje do dyspozycji
pomysłowe gadżety (wspomnę choćby o tym, że jego laska to nie
tylko pochwa miecza, ale i luneta). Nie jest on jedynym szpiegiem w
tym filmie – siły łączy z kobietą, która używa
śmiercionośnego grzebienia wypełnionego jadem żmii.
W 1973 roku film pokazywany był w
polskich kinach, a plakat do niego wykonał Wiktor Górka, współtwórca polskiej szkoły plakatu filmowego. Natomiast
rok później reżyser Shigehiro Ozawa nakręcił swoje koronne
dzieło – film karate Uliczny wojownik z Sonnym Chibą.
Szpieg szoguna także posiada cechy dzieła kultowego. Jest
pomysłowy i uroczo kiczowaty, akcja jest wartka i nieprawdopodobna w
równym stopniu co filmy o Bondzie, a główny bohater wyróżnia się
na tle całej reszty. Parę słów o fabule: w erze Hōreki (w
połowie osiemnastego stulecia) do brzegów Japonii przybywa okręt
holenderski; gdy europejski ambasador nie dochodzi do porozumienia z
szogunem zawiązuje sojusz z klanem Satsuma pragnącym
obalenia rządów rodziny Tokugawa...
Aktor Tomisaburô Wakayama (seria
Samotny wilk i szczenię) świetnie sprawdził się w roli
superagenta, fajnie też sparodiował swojego brata Shintarô Katsu
(seria Zatôichi) w scenie, w której udawał ślepego
masażystę. Wakayama nie jest tu jednak samotnym wilkiem, bo Yumiko
Nogawa (agentka Kagero) i Chiezo Kataoka (ambasador klanu Satsuma)
też tworzą bardzo interesujące kreacje, ustępując protagoniście
tylko w sztuce walki. Kataoka był wówczas weteranem kina
japońskiego, coraz bardziej popadającym w rutynę. Ikoną samurajskich dramatów został już w latach
dwudziestych, a karierę zakończył z ponad trzystoma rolami na
koncie (w bazie IMDb wpisana jest tylko połowa jego osiągnięć). Dobrą robotę przy Szpiegu szoguna wykonał kompozytor Yagi Masao, tworząc muzykę w europejskim stylu, co upodobniło film do euro-westernu. Omawiany obraz jest znany również (na rynku DVD) jako Bounty Hunter 1: Killer's Mission i jest początkiem serii, w skład której wchodzą także filmy o podtytułach: Fort of Death (1969, reż. Eiichi Kudô) i Eight Men to Kill (1972, reż. Shigehiro Ozawa), a także dwunastoodcinkowy serial telewizyjny Bounty Hunter (1975), w którym podobieństwa do spaghetti westernów stają się jeszcze wyraźniejsze.
Walcząc z przeciwnikiem nie walczysz z człowiekiem,
a ze złem, które on uosabia swoim działaniem(Munenori Yagyu – Sztuka wojny rodu Yagyu)
9. Demony (1971), reż. Toshio
Matsumoto
jap. Shura / amer. Demons
/ ang. Pandemonium
Ze wszystkich
zaprezentowanych tu filmów ten zaskoczył mnie najbardziej. Po
pierwsze: nie spodziewałem się czarno-białego filmu z lat
siedemdziesiątych. Po drugie: tytuł sugerował, że pojawią się
zjawiska nadnaturalne. Po trzecie: mimo iż nie ma nadnaturalnych
zjawisk, film ma w sobie dużo z horroru. Po czwarte: odtwórca
głównej roli Katsuo Nakamura okazał się młodszym bratem
Kinnosuke Nakamury, którego nazwisko w niniejszym zestawieniu
pojawia się najczęściej. Po piąte: niezwykłą, bardzo duszną i
klaustrofobiczną, atmosferę udało się uzyskać twórcom, gdyż
operator nie filmował widowiskowych plenerów, lecz
otoczone ciemnością teatralne dekoracje. Ale mimo
teatralności dzieje się tu tak wiele, że oczu od ekranu oderwać
nie sposób.
Po epoce
szerokoekranowych i barwnych superprodukcji film w reżyserii Toshio
Matsumoto mógł się wydawać krokiem w tył, ale to mylne wrażenie.
Typowa dla wczesnego kina gra świateł wprowadza odpowiednią dawkę
grozy i napięcia, ale najistotniejsza nie jest jednak forma, ale
treść przekazu. Przekaz jest taki, że to emocje i uczucia niszczą
ludzi, czynią z nich demony. Gdybyśmy nie mieli uczuć, to nie
mielibyśmy również skłonności do przemocy. Wszystko zaczyna się
od romansu ronina z gejszą (bardzo udane role Katsuo Nakamury i
Yasuko Sanjo), by zamienić się w opowieść o krwawej zemście,
podaną jednak w niestandardowej formie. Intryga toczy się w
scenerii czarniejszej niż noc (wspaniałe sekwencje, w których
zapalone latarnie niesione są przez niewidoczne osoby), co przywodzi
na myśl senną wizję. Oniryzm został wzmocniony poprzez repetycje,
które wywołują wrażenie, że prawda łączy się z iluzją. Tak
wygląda piekło, mówi reżyser – gdy ludzie mają coś na
sumieniu żyją w strachu. Głównym grzechem są uczucia, ale
najmocniejsze żywimy względem środków płatniczych („sto ryō
jest najważniejsze”, mówi jeden z bohaterów).
10. Spisek rodziny Yagyu (1978),
reż. Kinji Fukasaku
jap. Yagyû ichizoku no inbô /
ang. Intrigue of the Yagyu Clan / ang. Shogun's Samurai
/ amer. Yagyu Clan Conspiracy
O słynnym szermierzu Musashim Miyamoto
powstała niezliczona ilość filmów, a w tę rolę wcielali się
najwybitniejsi aktorzy japońscy. Znacznie rzadziej na ekranie
portretowano przedstawicieli rodu Yagyū, właścicieli jednej z
najstarszych szkół szermierki Yagyū Shinkage-ryū. Ten zasłużony
dla sztuki walki klan stał się bohaterem filmu w reżyserii
Kinjiego Fukasaku, autora znanego z wojennej superprodukcji Tora!
Tora! Tora! (1970) i brutalnej antyutopii Battle Royale
(2000). Ten reżyser to jednak przede wszystkim specjalista od
dramatów gangsterskich (szczególnie popularne były jego filmy pod
szyldem Battles Without Honor and Humanity). W 1978 ukończył
dwa dramaty historyczne. Jeden to Upadek zamku Ako, czyli
kolejna (udana) interpretacja opowieści o 47 roninach, ale ciekawszy
– ze względu na mniej oklepany fragment historii – jest Spisek
rodziny Yagyu. Film zrobiony z właściwym rozmachem, momentami
nieprzewidywalny, genialnie obsadzony. Pierwsze skrzypce gra
wspominany już tutaj kilkakrotnie Kinnosuke Nakamura, pochodzący ze
słynnej aktorskiej rodziny, potomek gwiazdorów teatru kabuki. Jego
syna imieniem Jûbêi zagrał Sonny Chiba, a w mniejszych rolach
można zobaczyć: Isuzu Yamadę, pamiętną „lady Makbet” w
Tronie we krwi (1957), Tetsurô Tanbę jako tajemniczego
szermierza (rozczarowujący występ) i Toshirô Mifune jako pełnego
godności daimyō.
Akcja filmu toczy się w okresie
bratobójczej walki o władzę po śmierci drugiego szoguna z rodu
Tokugawa. Grupa złodziei włamuje się do grobowca i kradnie...
żołądek zmarłego wodza. Ma on być dowodem na to, że szogun
został otruty. Te przypuszczenia szybko okazują się prawdziwe.
Intryga została przygotowana jako odpowiedź na sprzeciw szoguna
wobec sukcesji najstarszego syna, który nie nadawał się na wodza,
gdyż był brzydki i się jąkał. Na czele spisku stanął Yagyû
Munenori. Jego wrogami zostali stronnicy młodszego (i
przystojniejszego) brata.
Dwaj znakomici aktorzy Kinnosuke
Nakamura i Sonny Chiba zagrali ojca i syna, ale mieli zaledwie kilka wspólnych scen, z których najlepsza jest ostatnia. Wskazuje ona dobitnie iż tak naprawdę chodzi o
coś więcej niż bratobójczy konflikt. Dzięki tej scenie
wyraźniejszy staje się konflikt dwóch postaw, dwóch światów. W
pierwszym, bardziej sterylnym świecie trwa polityczna walka o
władzę, podstępna i niehonorowa. Panuje tu także trudna do
zrozumienia służalczość, przestrzegana jest określona hierarchia
oraz zapadają decyzje o losie poddanych. W drugim świecie
obserwujemy życie na krawędzi, czyli pole do popisu dla wojowników.
W tym – teoretycznie gorszym – środowisku panuje równość i
lojalność wraz z przekonaniem, że każde życie jest cenne.
Spisek rodziny Yagyu to
wspaniała filmowa uczta. Mistrzowską rękę reżysera widać na
każdym kroku i aktorzy też trzymają wysoki poziom, windując tę
produkcję o klasę wyżej. Omawiając ten film należy zwrócić
uwagę na to, że autorzy daleko odeszli od źródeł historycznych.
Odstępstwa wyjaśnili przekonująco – z kronik wymazywano drażliwe
kwestie, takie jak zdrada poddanych wobec feudałów. Historia
zapisana w księgach obfituje w przekłamania i hipotezy.
Rzeczywistość jest bardziej skomplikowana i tak naprawdę nie liczą
się daty ani wydarzenia. Liczą się ludzie, to oni tworzą
historię, a ich zróżnicowane charaktery wyodrębniają się z
tłumu – to nie armie toczą walkę, lecz poszczególne jednostki o
różnym usposobieniu. Mnogość postaci to właśnie symbolizuje,
ale niektórych charakterów rzecz jasna nie udało się rozwinąć.
130 minut okazało się niewystarczające, by obraz stał się kompletny i niepowierzchowny. Akcja
toczy się szybko, bez żadnych dłużyzn, z dużą dawką emocji i
zaskakujących wolt fabularnych. Mimo ówczesnego kryzysu kina
japońskiego powstał rewelacyjny epos historyczny niewiele ustępujący
najwybitniejszym dokonaniom w historii gatunku.
Demony - inaczej odebrałem przesłanie filmu. Może spojrzenie zależy od tego, kogo uzna się, za sprawcę nieszczęścia - tego biednego ronina, czy parkę naciągaczy. Jeśli to drugie, to przesłanie jest moim zdaniem takie: bawiąc się czyimiś uczuciami możesz zbudzić demona, którego nie zatrzymasz. Zło rozleje się, wróci do ciebie, pożre cię i jeszcze wciągnie wiele niewinnych osób. Widzę tu też Hebblowski pantragizm. Te 100 ryo symbolizuje dla mnie bezsens pewnych poczynań - ta kasa i tak od początku przeznaczona była dla ronina.
OdpowiedzUsuńPewnie ile ludzi tyle interpretacji. Tekst jak dla mnie naprawdę oświecający.
Dziękuję za komentarz. To jest właśnie piękne, że jeden film można różnie odbierać. Ja zwykle wchodzę na strony o filmach nie po to, by się dowiedzieć czy komuś się film podobał czy nie, ale po to, by poznać inny punkt widzenia.
Usuń