WYGASŁY BLASK MIECZA. 10 zapomnianych filmów samurajskich


Hana wa sakuragi, hito wa bushi
Wśród kwiatów - wiśnia, wśród ludzi - wojownik
(japońskie przysłowie dot. samurajów)
Tekst opublikowany także w serwisie film.org.pl

Dramat samurajski to gatunek, z którym kino japońskie kojarzone jest najbardziej. Myślę, że więcej jest jego zwolenników niż filmów karate, yakuza, kaijū czy pinku-eiga. Historię gatunku tworzą pewne dzieła wzorcowe, a obrazy o tematyce samurajskiej były realizowane przez wielu wybitnych reżyserów, co przełożyło się na popularność gatunku nie tylko w Japonii, ale też poza jej granicami. Większość dzieł samurajskich to filmy historyczne bądź przygodowo-kostiumowe z akcją w epoce Edo (1603-1867), tak zwane jidai geki. Bohaterami tych filmów, oprócz samurajów, są często panowie feudalni zwani daimyō, a także roninowie (samuraje bez pana) oraz wysoko postawieni urzędnicy (np. szambelani). Fabuła jest często pretekstem do ukazania walki na miecze (po japońsku chanbara – tego słowa też się używa jako filmowego podgatunku).

Filmy o japońskich wojownikach powstawały już od początku istnienia kinematografii, ale niestety wiele starych dzieł zaginęło. Za pionierów kina samurajskiego uznaje się dzisiaj: Daisuke Itô (Miecz tnący ludzi i przeszywający konie, 1929), Teinosuke Kinugasę (pierwsza dźwiękowa wersja 47 roninów, 1932) i Sadao Yamanakę (Papierowe baloniki współczucia, 1937). Gatunek wykształcił również szereg charyzmatycznych gwiazd: Chiezô Kataoka, Toshirô Mifune, Kinnosuke Nakamura, Tatsuya Nakadai – każdy z nich zagrał rolę słynnego szermierza Musashiego Miyamoto, najczęściej portretowanego bohatera z całej burzliwej historii Kraju Kwitnącej Wiśni..

Japońscy filmowcy często wracali też do wydarzenia z ery Genroku, kiedy to czterdziestu siedmiu roninów z Akō dokonało zemsty na urzędniku odpowiedzialnym za śmierć ich pana. Spopularyzowane dzięki sztuce teatralnej (ChūshinguraSkarbiec wasalnej lojalności z 1748) wydarzenie stało się dobrym materiałem dla reżyserów. Skorzystali z niego: Teinosuke Kinugasa (w 1932), Daisuke Itô (w 1934), Masahiro Makino (w 1938), Kenji Mizoguchi (w 1941), Kunio Watanabe (w 1958), Hiroshi Inagaki (w 1962), Kinji Fukasaku (w 1978). Kto zna tę opowieść tylko z filmu fantasy z Keanu Reevesem (z 2013), ma czego żałować. Bardzo dobre są ekranizacje z 1962 i 1978, lecz to trzyipółgodzinna wersja Inagakiego jest dziełem kompletnym.

Prawdziwy triumf japońskich dramatów kostiumowych nastąpił w latach pięćdziesiątych. Rashomon (1950) Akiry Kurosawy zdobył Złotego Lwa w Wenecji, a także honorowego Oscara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny. To drugie wyróżnienie przypadło również Wrotom piekieł (1953) Teinosuke Kinugasy i Samurajowi (Miyamoto Musashi, 1954) Hiroshiego Inagakiego. Natomiast Siedmiu samurajów (1954) Kurosawy nagrodzono weneckim Srebrnym Lwem. Moim celem było wyróżnienie mniej znanych produkcji należących do gatunku, a więc pominąłem arcydzieła Kurosawy, odrzuciłem również wybitne dokonania Masakiego Kobayashiego: Harakiri (1962) i Bunt (1967). Efektem moich poszukiwań jest dziesięć filmów, uszeregowanych zgodnie z chronologią, zrealizowanych przez dziesięciu różnych reżyserów. Większość tych twórców należy do mistrzów gatunku, ale nie są jednak tak doceniani, jak na to zasługują.

1. Opowieść o zamku w Osace (1961), reż. Hiroshi Inagaki

jap. Ôsaka-jô monogatari / ang. The Tale of Osaka Castle / amer. Daredevil in the Castle


W latach pięćdziesiątych Hiroshi Inagaki dał się poznać na Zachodzie jako jeden z najwybitniejszych (obok Akiry Kurosawy) reżyserów zajmujących się kinem samurajskim. Jego trylogia (1954-56), w której Toshirô Mifune zagrał słynnego szermierza Musashiego Miyamoto, zdobyła rozgłos poza granicami Japonii i została nagrodzona Oscarem w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny (do 1956 nagrody w tej kategorii przyznawane były poza konkursem, tzn. bez nominacji). Inagaki jest także twórcą japońskiej ekranizacji Cyrano de Bergeraca Edmonda Rostanda (Życie pewnego szermierza, 1959). Opus magnum reżysera to jednak przeniesienie na ekran innej słynnej opowieści – 47 wiernych samurajów (1962). Inagaki kręcił filmy od lat dwudziestych i z pewnością wiele ciekawych rzeczy z jego filmografii można wydobyć. W tym miejscu chciałem zwrócić uwagę na produkcję, o której niewiele osób pamięta, mimo iż wykorzystuje ważny fragment historii. Opowieść o zamku w Osace nawiązuje do wydarzeń, jakie rozegrały się w latach 1614-15. Podczas oblężenia Osaki armia szoguna Tokugawy starła się z siłami rodu Toyotomi, panującym na brokatowym zamku.

Toshirô Mifune, w typowym dla siebie ekspresyjnym stylu, wcielił się postać o imieniu Mohei. To włóczęga, który ma serce samuraja. To wieśniak, który chce poznać miasto. To mały człowiek, który trafia w wir wielkiej polityki. Mohei to bardzo dynamiczna postać. Nie potrzebuje miecza, bo nie jest typem zabijaki. Ale walczyć potrafi, wystarczy mu jednak kij, by pokazać charakter i siłę. Inagaki nie oszczędza swojego bohatera, wielokrotnie wystawia go na próbę. Widać że pochwala postawę, reprezentowaną przez protagonistę: dyspozycyjność i gotowość do wszelkich potyczek, nie dla chwały czy korzyści materialnych, lecz dla skrawka ziemi, który symbolizuje niezależność i spokój. Przy okazji reżyser potępia broń palną, która jest tutaj narzędziem zdrajcy. Historię wieńczy emocjonujący i efektowny finał. Mifune, który nawet z Kurosawą nie pracował tak często jak z Inagakim, zagrał w sposób energiczny, trochę szarżując, ale bez popadania w groteskę. Jak zawsze w filmach tego reżysera liczy się oprawa wizualna – jest ona bardziej efektowna niż u innych filmowców japońskich, gdyż w przeciwieństwie do wielu kolegów po fachu Inagaki preferował kolorową ornamentykę. Zamek w Osace jest więc tu miejscem niemal baśniowym – takim, o które warto walczyć, gdyż tylko w nim można znaleźć równowagę i ukojenie.

Muzykę do filmu skomponował Akira Ifukube, którego dziś kojarzy się głównie jako autora kompozycji do filmów o japońskich potworach (na czele z Godzillą). Mało kto jednak pamięta jego dokonania w dziedzinie muzyki do filmów samurajskich. Wynika to pewnie z faktu, iż mało kto pamięta również o Inagakim, a to właśnie z nim Ifukube pracował niejednokrotnie (w tym także przy jednym arcydziele – 47 wiernych samurajów). Omawiane dzieło ma dobrą muzykę w trakcie napisów początkowych – jest to idealne wprowadzenie w nastrój opowieści. Kompozytor stworzył coś na kształt marszu, który symbolizuje gotowość do boju, lecz jest w tym utworze również zaduma, melancholia, monumentalizm – przypominają one, że cena zwycięstwa jest bardzo wysoka.

2. Wskazany przez los (1962), reż. Kenji Misumi

jap. Kiru / ang. Destiny's Son


Kenji Misumi zasłynął ze współpracy z braćmi Shintarô Katsu i Tomisaburô Wakayamą. Z pierwszym realizował serię o przygodach ślepego szermierza Zatôichiego, a także między innymi Świątynię diabła (1969) i Hanzo zwanego Brzytwą (1972). Natomiast drugi z braci występował u niego w serii Samotny wilk i szczenię (1972-73). Omawiając film Wskazany przez los chciałem jednak zwrócić uwagę na mniej znanego aktora Raizô Ichikawę, który zmarł w wieku 37 lat, ale zdążył zagrać kilka wyrazistych postaci. Do najsłynniejszych należą legendarny bandyta Ishikawa Goemon oraz mistrz miecza Ryûnosuke Tsukue, bohater serii powieściowej Kaizana Nakazato, o którym powstało wiele filmów. We Wskazanym przez los Ichikawa zagrał sierotę o imieniu Shingo. Dorasta on z brzemieniem okrutnej tajemnicy z przeszłości, która jest w stanie zmienić jego życie w pasmo nieszczęść.

Podczas pierwszej, trwającej trzy lata, wędrówki Shingo poznaje tajniki walki mieczem. Technika jest wyjątkowo skuteczna, bo już sposób trzymania broni odstrasza przeciwników. Film jest zapisem wędrówki wojownika – młodego, ale już dźwigającego ogromny ciężar doświadczeń. Dzieło Misumiego trwa zaledwie siedemdziesiąt minut i nie ma dłużyzn – bardzo szybko zmienia się sytuacja, błyskawicznie mijają kolejne lata, a człowiek coraz bardziej poznaje życie i coraz wyraźniej odczuwa zapach śmierci. Autorem scenariusza jest Kaneto Shindô, twórca poruszającego dramatu Kobieta diabeł (1964), ale ten film to w szczególności uczta dla oczu. Sporo ciekawych ujęć, które – mimo iż zostały nakręcone w kolorze – wydobywają z opowieści maksimum brutalnego realizmu epoki samurajów. Naturalnie pewne rzeczy musiały pozostać poza kadrem, bo na początku lat sześćdziesiątych sfera tabu była jeszcze wypełniona po brzegi. Widać to szczególnie w scenie, w której kobieta wybiega z nożem na grupę mężczyzn i aby umożliwić ucieczkę swojemu bratu zrzuca ubranie. W takiej sytuacji mężczyźni istotnie nie wiedzą, co mają zrobić. Ale tylko przez chwilę...

3. Walczące klany (1963), reż. Kihachi Okamoto

jap. Sengoku yarô / ang. Warring Clans

Kihachi Okamoto to kolejna bardzo ważna postać w historii japońskiej kinematografii. Twórca rzetelnych dramatów historyczno-wojennych: Cesarz i generał (1967) i Bitwa o Okinawę (1971), a także pasjonujących filmów samurajskich, takich jak Miecz przeznaczenia (1966) i Kill (1968). Warto też zobaczyć jego pierwszą chanbarę pt. Walczące klany. W centrum historii są barwni bohaterowie i zgodnie z japońskim tytułem jest to opowieść łotrzykowska z ery Sengoku, czyli z czasów wojen pomiędzy klanami: Shingena Takedy i Nobunagi Ody. W rozgrywkach militarnych nowością były wówczas muszkiety, o które toczy się tu zacięta walka. Na ten ładunek polują piraci dowodzeni przez piękną kobietę. W tej roli Kumi Mizuno, której nazwisko może być znane fanom kaijū-eiga. Występy u boku japońskich potworów zaliczyła też Yuriko Hoshi, odtwórczyni roli Saghiri z samurajskiego klanu bashaku. Takim mianem określano przewoźników, coś w stylu firmy transportowej, której pracownicy byli uzbrojeni, by bronić się przed napadami.

Akcja jest dynamiczna i sto minut mija błyskawicznie bez chwili wytchnienia. Reżyser pozwala, by niektóre niuanse uciekły, aby można je było złapać podczas kolejnego seansu. I rzeczywiście, to jest taki film, do którego chętnie się wraca, gdyż postacie (oczywiście nie wszystkie) wzbudzają sympatię. Jest tu wyrazisty czarny charakter – naznaczony blizną wojownik ninja zwany Saburoza (Tadao Nakamaru), podstępny zabójca, lecz także człowiek lojalny wobec swojego klanu. Ale nade wszystko wyróżnić należy Yûzô Kayamę, zwykle pozostającego gdzieś w cieniu, ale tutaj odgrywającego najważniejszą postać. W 47 wiernych samurajach (1962) Hiroshiego Inagakiego zagrał ofiarę bezdusznej biurokracji, a tutaj wrzucono go w zupełnie inny okres. Panowała wówczas większa swoboda, dookoła toczyła się wojna i kraj nie został jeszcze zbiurokratyzowany. W dorobku Kayamy znajduje się kilka głośnych tytułów (np. Rudobrody [1965] Akiry Kurosawy), ale większy sukces odniósł w branży muzycznej – jako gitarzysta, piosenkarz i kompozytor.

Ten film to kwintesencja kina przygodowego, gdzie akcja naszpikowana jest licznymi zasadzkami, ale to również komedia. Szalona farsa o poszukiwaniu szczęścia i próbach zostania władcą, zarówno w rozumieniu dosłownym, jak i metaforycznym. Postacie grane przez Yûzô Kayamę i Ichirô Nakataniego pragną tylko władzy nad własnym życiem, ale Makoto Satō odegrał personę historyczną, która rzeczywiście zdobędzie zwierzchnictwo nad całym narodem. Chodzi o Tōkichirō Kinoshitę, później znanego jako Hideyoshi Toyotomi. Niestety, ta osoba w filmie prezentuje się najsłabiej – jest do przesady przerysowana, nawet jak na japońskie standardy. Niektóre pomysły są zbyt szalone, by normalny widz je zaakceptował bez kręcenia nosem, ale nie rzutują zbyt mocno na całość. Film jest frapujący i niebanalny, da się go obejrzeć bez wspomagania napojem alkoholowym, takim jak sake. Odniosłem wrażenie, że reżyser miał zamiar sparodiować styl niektórych japońskich filmowców, szczególnie tych tworzących w latach pięćdziesiątych. Możliwe, że Okamoto sporządził nową formułę kina awanturniczego, inspirując przy okazji młodszych twórców, takich jak Hideo Gosha.

Miecz jest duszą samuraja. Jeżeli o nim zapomni lub go utraci, nie będzie mu to odpuszczone
(fragment testamentu szoguna Ieyasu Tokugawy)

4. Okrutny kodeks bushido (1963), reż. Tadashi Imai

jap. Bushidô zankoku monogatari / ang. Cruel Tales of Bushido / ang. Bushido: Samurai Saga / amer. Bushido / amer. Bushido: The Cruel Code of the Samurai / alternatywne tytuły polskie: Bushido – saga o samurajach; Przysięga posłuszeństwa


Nie ma zgodności w kwestii polskiego tytułu. W Kronice filmu, wydanej w setną rocznicę kinematografii (1995), film Tadashiego Imai wpisano jako Przysięga posłuszeństwa, w Encyklopedii kina (2003, 2010) jako Okrutny kodeks bushido, a na FilmWebie Bushido – saga o samurajach. Natomiast dosłowne tłumaczenie z japońskiego brzmiałoby Bushidô – okrutne opowieści. W przeciwieństwie do powyższych filmów nie mamy tu do czynienia z kinem akcji, lecz ambitnym spojrzeniem na epokę samurajów i jej wpływ na współczesność. Akcja filmu rozciągnięta jest od początku siedemnastego wieku do czasów współczesnych (czyli powojennej Japonii). Czasy się zmieniają, mijają kolejne pokolenia, ludzie zakładają rodziny i próbują normalnie żyć. Ale w rodzinie samurajskiej kontrolę nad życiem przejmuje kodeks bushido. Zgodnie z nim życie samuraja nie należy do niego, lecz do jego pana. Powtarzają się słowa lojalność i honor, ale nie ma monotonii, bo mimo wspólnego przesłania dla całej sagi każda mini-opowieść ma indywidualny rys. Kinnosuke Nakamura – aktor bez wątpienia wybitny – odegrał (w tym jednym filmie) szereg zróżnicowanych postaci, dla każdej znajdując jakiś wyróżnik, by obraz japońskiego społeczeństwa był kompletny. Za ten niezwykły popis swoich możliwości otrzymał Nagrodę Błękitnej Wstęgi, przyznawaną przez japońskich krytyków i dziennikarzy.

Dramat samurajski bardzo sprytnie został wpleciony w ramy współczesnej opowieści. Przekaz jest jasny – mimo iż mijają kolejne stulecia system się nie zmienia, a człowiek nieświadomie naśladuje swoich przodków. Kodeks bushido przetrwa na wieki, bo zawsze będą panowie i ich podwładni, a więc pozostanie hierarchia, która wcale nie ułatwi życia, lecz jeszcze bardziej je skomplikuje. Osoby bezrobotne przypominają roninów szukających zajęcia, natomiast ci, którzy mają pracę są jak samuraje winni posłuszeństwo swoim pracodawcom. Japończycy wprawdzie powstali z kolan i nikt głowy nie straci za brak szacunku, ale jakaś cząstka tamtego świata pozostała, wpływając na poszczególne losy jednostek. O epoce Edo mówi się, że to były czasy pokojowych rządów, ale to nie do końca prawda, mówią autorzy filmu.

Omawiany obraz to interesująca kronika Japonii, przypominająca między innymi takie wydarzenia jak krwawe egzekucje chłopów, będące wynikiem protestów przeciwko wysokim podatkom. Mniej więcej w centrum opowieści znajduje się wybuch wulkanu na górze Asama w 1783 roku, który wśród tych licznych krwawych wydarzeń wygląda jak głos Boga dającego sygnał ludziom, by się opamiętali. Ale ten głos nie został usłyszany... Moim zdaniem ten film zdecydowanie zasługuje na to, by go zaliczyć do czołówki kina japońskiego, obok najlepszych dokonań Akiry Kurosawy i Masakiego Kobayashiego. W Japonii nie zyskał jednak uznania, przeciwnie – potraktowano go bardzo krytycznie. Doceniono go w Europie, przy okazji nagradzając Złotym Niedźwiedziem na berlińskim festiwalu. Pięć lat wcześniej na tym samym festiwalu Tadashi Imai, syn buddyjskiego przeora, otrzymał Srebrnego Niedźwiedzia za reżyserię.

5. Skrytobójstwo (1964), reż. Masahiro Shinoda

jap. Ansatsu / amer. Assassination


Kolejne wybitne dzieło, dalekie od prostej rozrywki. W roku 1864, czyli w schyłkowym okresie rządów szogunów, doszło do zabójstwa, które ze względu na motywy polityczne zapisało się w kronikach. Reżyser Masahiro Shinoda w jednym ze swoich najlepszych filmów opowiedział dlaczego musiało do niego dojść. Poznajemy więc Hachirō Kiyokawę, zdolnego szermierza, który zorganizował oddział roninów, aby bronił interesów szogunatu. Wypuszczono go z więzienia, gdzie siedział za morderstwo, dlatego nie jest to osoba, której można w pełni zaufać. Charakter tego człowieka wyłania się z licznych retrospekcji. Jego życie studiuje bowiem inny zdolny szermierz, wyznaczony na skrytobójcę – szuka on słabych punktów przeciwnika, by ocenić jakie ma szanse w pojedynku.

Film jest nowatorski pod względem technicznym. Reżyser stosuje stop-klatki, by podkreślić znaczenie sceny, a tytułowe zabójstwo przedstawił za pomocą ujęć z punktu widzenia postaci, trzęsącą się kamerą. Do tego sporo retrospekcji, które wiele wyjaśniają, ale trzeba też użyć szarych komórek, bo nie wszystko jest podane w sposób łopatologiczny. W roli Hachirō Kiyokawy znakomity Tetsurô Tanba (potem obsadzono go w Żyje się tylko dwa razy z serii Jamesa Bonda). Stworzył on pełnokrwistą, niejednoznaczną postać, stopniowo ujawniając poszczególne niuanse charakteru. Mniejsze pole do popisu otrzymała Shima Iwashita, ale to nazwisko też warto zapamiętać. Od pięćdziesięciu lat jest żoną reżysera Masahiro Shinody, przede wszystkim jednak jest świetną aktorką (w Podwójnym samobójstwie zaliczyła szczególnie udany występ).

Skrytobójstwo to jedna ze sztandarowych pozycji tak zwanej japońskiej nowej fali, ale mimo to rzadko pojawia się w profesjonalnych filmoznawczych publikacjach. Film nie zgarniał też prestiżowych nagród, ale jego wartość artystyczna – przynajmniej według mnie – jest bezsprzecznie wysoka. Shinoda postawił na realizm, ale nie stworzył nudnego i przegadanego spektaklu. Opowiedział tę historię w swoim stylu, stosując oryginalne zabiegi narracyjne nie po to, by się popisać swoim rzemiosłem, lecz dlatego, by zaintrygować, dać do myślenia. Chciał sprawić, by jego film odróżniał się od reszty podobnych obrazów, które masowo zalewały japońskie kina. Odniósł połowiczny sukces. Bo znajdą się tacy, którzy wyłowią go z tłumu i docenią, ale większość chyba tradycyjnie będzie go pomijać.

6. Jedenastu samurajów (1967), reż. Eiichi Kudô

jap. Jûichinin no samurai / amer. Eleven Samurai


W latach 1963-67 Eiichi Kudô zrealizował trzy filmy, które na Zachodzie otrzymały tytuły: The Thirteen Assassins (1963), The Great Killing (1964) i Eleven Samurai (1967). Pod względem fabularnym były do siebie podobne, gdyż w każdym jest grupa samurajów buntująca się przeciwko możnowładcom, stająca w obronie samurajskiej tradycji. Dlatego filmy zostały wrzucone do jednej szuflady z napisem Samurai Revolution Trilogy. Tytuł, który zainicjował tę serię jest dosyć znany, gdyż Takashi Miike przerobił go po swojemu, tworząc udany remake (13 zabójców, 2010). Ostatnia część trylogii, sponsorowana przez cyfrę 11, choć wygląda sztampowo, okazuje się dziełem bardzo sprawnie nakręconym, nie pozbawionym zaskakujących zwrotów akcji i dostarczającym takich wrażeń, jakich oczekuje się od samurajskiego dramatu.

Rządy dwunastego szoguna z rodu Tokugawa nie zwiastowały jeszcze ostatecznego końca epoki samurajów. Jednak skorumpowani i aroganccy urzędnicy byli solą w oku dla tych, co żyli zgodnie z określonymi regułami, ciesząc się stabilizacją i spokojem. Gdy brat szoguna, człowiek impulsywny i nieokrzesany, dokonuje bezsensownej zbrodni, możnowładcy – by chronić własną pozycję i autorytet naczelnego wodza – przydzielają mu ochronę zamiast ukarać jego czyn. Ten incydent powoduje, że tworzy się grupa jedenastu rebeliantów, mających na celu wymierzenie sprawiedliwości bezkarnemu dziedzicowi. Nie ma wśród bohaterów charyzmatycznych postaci, jakie odgrywali Toshirô Mifune, Tatsuya Nakadai czy Tetsurô Tanba, ale to właśnie (paradoksalnie) sprawiło, że historia wydaje się bliższa prawdy i nieprzewidywalna. Za kamerą też nie ma wybitnej indywidualności, ale nie można reżyserowi zarzucić niekompetencji, bo zrealizował szereg kapitalnych scen (intrygujący prolog, zasadzkę w lesie, walkę w deszczu itd.) i tak poprowadził aktorów, by opowieść nie straciła na atrakcyjności, tylko budziła zainteresowanie.

Szlachetny odznacza się godnością, lecz nie dumą.
Prostak bywa dumny, choć brak mu godności. (Konfucjusz)

7. Honor samuraja (1969), reż. Hideo Gosha

jap. Goyôkin / amer. Steel Edge of Revenge


Hideo Gosha, który zachwycił już swoim debiutanckim easternem pt. Trzech wyjętych spod prawa samurajów (1964), pod koniec dekady stworzył dzieło, obok którego trudno przejść obojętnie. Honor samuraja może być dzisiaj postrzegane jako początek końca gatunku, tak jak Dzika banda (1969) Sama Peckinpaha zwiastowała kres westernu. I podobnie jak Siedmiu samurajów (1954) i Straż przyboczna (1961) doczekało się westernowego remake'u zatytułowanego Mistrz rewolweru (1975) w reżyserii Toma Laughlina. Ale co najbardziej istotne, ten film ani trochę się nie zestarzał i wciąż wywołuje kolosalne wrażenie. Zagadkowy prolog zalewa ekran falą niepokoju, ale prawdziwym wizualnym majstersztykiem jest scena kulminacyjna. Przepis na takie cudo jest prosty – dużo śniegu, wzburzone morskie fale, mroki nocy i szalejący ogień. Soundtrack też bardzo pomaga, w muzyce Masaru Satô jest nostalgia, dramat i horror, co w połączeniu z odgłosami kruków wprowadza iście upiorną atmosferę.

Film ma jednak o wiele więcej do zaoferowania niż strona wizualna i dźwiękowa. Polski tytuł trafnie opisuje treść filmu. Mamy wszakże dwóch bohaterów, którzy inaczej rozumieją pojęcie honoru. Magobei Wakizaka uważa, że samurajski honor wiąże się z odrzuceniem egoizmu i obroną słabszych, ale szambelan Rokugo Tatewaki jest innego zdania – lojalność wobec swojego klanu to podstawa i jeśli coś mu zagraża, trzeba to wyeliminować wszelkimi środkami. Dochodzi więc do masakry wioski rybackiej – celem jest wyładowany złotem statek. By zagarnąć cenny ładunek przedstawiciele klanu Sabai mordują świadków, czyli bezbronnych rybaków i zagarniają łup. Magobei staje się mimo woli wspólnikiem w zbrodni. Dręczony poczuciem winy opuszcza rodzinę (zły szambelan to jego szwagier), ale po trzech latach przeszłość wraca. Tatewaki ponownie planuje przejąć ładunek złota kosztem wieśniaków – tym razem jednak Magobei nie zamierza stać bezczynnie. Próbuje zmyć krew na rękach zapobiegając kolejnej zbrodni.

W latach sześćdziesiątych Hideo Gosha trzymał w zasadzie równy poziom, ale Honor samuraja jest dla mnie dziełem niezwykłym. Fabuła, myśl przewodnia, klimat, aktorstwo – to wszystko współtworzy dość szczególny obraz wygasłej epoki. Na pierwszym planie Tatsuya Nakadai, postać zasłużona dla gatunku. Zagrał pamiętne role w Harakiri (1962) i Mieczu przeznaczenia (1966). U Hideo Goshy wystąpił także w Hitokiri (1969), ale Honor samuraja wyróżnia się tym, że mamy w nim aż cztery świetne kreacje aktorskie. Dzięki takim wykonawcom jak Tatsuya Nakadai i Tetsurô Tanba pojedynek między postaciami jest interesujący. Obaj potrafią grać powściągliwie, ale w taki sposób, by czytelne stało się cierpienie postaci ukryte głęboko w sercu. Gdyby jednego z tych bohaterów zagrał Toshirô Mifune to z pewnością zdominowałby film, a tak mamy dwie równorzędne figury. Bardzo dobra jest również rola kobieca – Ruriko Asaoka jako „wybranka bogów”, kobieta okrutnie doświadczona przez los, nie potrafiąca utrzymać w ryzach swoich emocji. Kilka scen ukradł dla siebie Kinnosuke Nakamura. Zagrał tajemniczego ronina, którego motywy nie są do końca jasne, tzn. nie ma pewności czy zapach złota czy sprawiedliwości bardziej go pociąga. Za granicą kojarzy się tego aktora jako spiritus movens omawianego wyżej Okrutnego kodeksu bushido. W Japonii jest znany m.in. z roli Musashiego Miyamoto w sześciu filmach Tomu Uchidy (starego wygi, pracującego w branży od lat dwudziestych).

Treść Stalowej krawędzi zemsty (jak film ochrzczono w USA) jest w duchu konfucjańskim. To Konfucjusz nauczał, że brakiem odwagi jest wiedzieć, co prawe i tego nie czynić, a najpoważniejszym błędem jest popełnić błąd i nie naprawić go. Te słowa pasują do postawy bohatera odgrywanego przez Tatsuyę Nakadai. Zdaje sobie sprawę, że postąpił źle, ale los daje mu szansę, by się zrehabilitował – by odzyskał honor i stał się człowiekiem zasługującym na miano samuraja. Swoim filmem Hideo Gosha próbował odpowiedzieć na pytanie dlaczego samuraj to gatunek skazany na wyginięcie. Gdy lojalność i honor, dwie najważniejsze wartości, powodują rozłam zamiast jednoczyć, to zmierzch jest bliski. Bo te atrybuty powinny być nierozerwalne, tak jak wspaniały miecz wykuty w prowincji Echizen. Jeśli miecz się rozpada samuraj ginie, jeśli kodeks honorowy przestaje mieć znaczenie wszystko się kończy – kwiaty wiśni więdną i nad krajem zachodzi słońce. Finałowy „taniec demonów” to symboliczny pogrzeb kasty samurajów. Mimo iż film ma charakter efektownego widowiska przygodowego zawiera też sporo interesujących obserwacji i przemyśleń. Dla mnie numer jeden niniejszego zestawienia.

8. Szpieg szoguna (1969), reż. Shigehiro Ozawa

jap. Shokin kasegi / amer. Killer's Mission / ang. Bounty Hunter


Jak większość filmów samurajskich bazą scenariusza tego utworu były źródła historyczne, ale w tym przypadku nie ma to wielkiego znaczenia. Nie ma sensu dociekać ile w tej historii prawdy, gdyż szybko staje się jasne, że mamy do czynienia z produkcją czysto rozrywkową. Film można odbierać jako odpowiedź na Bonda w Japonii, czyli Żyje się tylko dwa razy (1967). Shikoro Ichibei jest potężnym i niezgrabnym facetem, który wcale nie wygląda ani na szpiega ani na mistrza miecza. Ale James Bond mógłby się od niego wiele nauczyć, nie tylko w sztuce walki, ale także w obchodzeniu się z kobietami (bywa szorstki, ale czasem opada z niego maska twardziela). Podobnie jak jego zachodni rywal, Ichibei otrzymuje do dyspozycji pomysłowe gadżety (wspomnę choćby o tym, że jego laska to nie tylko pochwa miecza, ale i luneta). Nie jest on jedynym szpiegiem w tym filmie – siły łączy z kobietą, która używa śmiercionośnego grzebienia wypełnionego jadem żmii.

W 1973 roku film pokazywany był w polskich kinach, a plakat do niego wykonał Wiktor Górka, współtwórca polskiej szkoły plakatu filmowego. Natomiast rok później reżyser Shigehiro Ozawa nakręcił swoje koronne dzieło – film karate Uliczny wojownik z Sonnym Chibą. Szpieg szoguna także posiada cechy dzieła kultowego. Jest pomysłowy i uroczo kiczowaty, akcja jest wartka i nieprawdopodobna w równym stopniu co filmy o Bondzie, a główny bohater wyróżnia się na tle całej reszty. Parę słów o fabule: w erze Hōreki (w połowie osiemnastego stulecia) do brzegów Japonii przybywa okręt holenderski; gdy europejski ambasador nie dochodzi do porozumienia z szogunem zawiązuje sojusz z klanem Satsuma pragnącym obalenia rządów rodziny Tokugawa...

Aktor Tomisaburô Wakayama (seria Samotny wilk i szczenię) świetnie sprawdził się w roli superagenta, fajnie też sparodiował swojego brata Shintarô Katsu (seria Zatôichi) w scenie, w której udawał ślepego masażystę. Wakayama nie jest tu jednak samotnym wilkiem, bo Yumiko Nogawa (agentka Kagero) i Chiezo Kataoka (ambasador klanu Satsuma) też tworzą bardzo interesujące kreacje, ustępując protagoniście tylko w sztuce walki. Kataoka był wówczas weteranem kina japońskiego, coraz bardziej popadającym w rutynę. Ikoną samurajskich dramatów został już w latach dwudziestych, a karierę zakończył z ponad trzystoma rolami na koncie (w bazie IMDb wpisana jest tylko połowa jego osiągnięć). Dobrą robotę przy Szpiegu szoguna wykonał kompozytor Yagi Masao, tworząc muzykę w europejskim stylu, co upodobniło film do euro-westernu. Omawiany obraz jest znany również (na rynku DVD) jako Bounty Hunter 1: Killer's Mission i jest początkiem serii, w skład której wchodzą także filmy o podtytułach: Fort of Death (1969, reż. Eiichi Kudô) i Eight Men to Kill (1972, reż. Shigehiro Ozawa), a także dwunastoodcinkowy serial telewizyjny Bounty Hunter (1975), w którym podobieństwa do spaghetti westernów stają się jeszcze wyraźniejsze.

Walcząc z przeciwnikiem nie walczysz z człowiekiem,
a ze złem, które on uosabia swoim działaniem
(Munenori Yagyu – Sztuka wojny rodu Yagyu)

9. Demony (1971), reż. Toshio Matsumoto

jap. Shura / amer. Demons / ang. Pandemonium


Ze wszystkich zaprezentowanych tu filmów ten zaskoczył mnie najbardziej. Po pierwsze: nie spodziewałem się czarno-białego filmu z lat siedemdziesiątych. Po drugie: tytuł sugerował, że pojawią się zjawiska nadnaturalne. Po trzecie: mimo iż nie ma nadnaturalnych zjawisk, film ma w sobie dużo z horroru. Po czwarte: odtwórca głównej roli Katsuo Nakamura okazał się młodszym bratem Kinnosuke Nakamury, którego nazwisko w niniejszym zestawieniu pojawia się najczęściej. Po piąte: niezwykłą, bardzo duszną i klaustrofobiczną, atmosferę udało się uzyskać twórcom, gdyż operator nie filmował widowiskowych plenerów, lecz otoczone ciemnością teatralne dekoracje. Ale mimo teatralności dzieje się tu tak wiele, że oczu od ekranu oderwać nie sposób.

Po epoce szerokoekranowych i barwnych superprodukcji film w reżyserii Toshio Matsumoto mógł się wydawać krokiem w tył, ale to mylne wrażenie. Typowa dla wczesnego kina gra świateł wprowadza odpowiednią dawkę grozy i napięcia, ale najistotniejsza nie jest jednak forma, ale treść przekazu. Przekaz jest taki, że to emocje i uczucia niszczą ludzi, czynią z nich demony. Gdybyśmy nie mieli uczuć, to nie mielibyśmy również skłonności do przemocy. Wszystko zaczyna się od romansu ronina z gejszą (bardzo udane role Katsuo Nakamury i Yasuko Sanjo), by zamienić się w opowieść o krwawej zemście, podaną jednak w niestandardowej formie. Intryga toczy się w scenerii czarniejszej niż noc (wspaniałe sekwencje, w których zapalone latarnie niesione są przez niewidoczne osoby), co przywodzi na myśl senną wizję. Oniryzm został wzmocniony poprzez repetycje, które wywołują wrażenie, że prawda łączy się z iluzją. Tak wygląda piekło, mówi reżyser – gdy ludzie mają coś na sumieniu żyją w strachu. Głównym grzechem są uczucia, ale najmocniejsze żywimy względem środków płatniczych („sto ryō jest najważniejsze”, mówi jeden z bohaterów).

10. Spisek rodziny Yagyu (1978), reż. Kinji Fukasaku

jap. Yagyû ichizoku no inbô / ang. Intrigue of the Yagyu Clan / ang. Shogun's Samurai / amer. Yagyu Clan Conspiracy


O słynnym szermierzu Musashim Miyamoto powstała niezliczona ilość filmów, a w tę rolę wcielali się najwybitniejsi aktorzy japońscy. Znacznie rzadziej na ekranie portretowano przedstawicieli rodu Yagyū, właścicieli jednej z najstarszych szkół szermierki Yagyū Shinkage-ryū. Ten zasłużony dla sztuki walki klan stał się bohaterem filmu w reżyserii Kinjiego Fukasaku, autora znanego z wojennej superprodukcji Tora! Tora! Tora! (1970) i brutalnej antyutopii Battle Royale (2000). Ten reżyser to jednak przede wszystkim specjalista od dramatów gangsterskich (szczególnie popularne były jego filmy pod szyldem Battles Without Honor and Humanity). W 1978 ukończył dwa dramaty historyczne. Jeden to Upadek zamku Ako, czyli kolejna (udana) interpretacja opowieści o 47 roninach, ale ciekawszy – ze względu na mniej oklepany fragment historii – jest Spisek rodziny Yagyu. Film zrobiony z właściwym rozmachem, momentami nieprzewidywalny, genialnie obsadzony. Pierwsze skrzypce gra wspominany już tutaj kilkakrotnie Kinnosuke Nakamura, pochodzący ze słynnej aktorskiej rodziny, potomek gwiazdorów teatru kabuki. Jego syna imieniem Jûbêi zagrał Sonny Chiba, a w mniejszych rolach można zobaczyć: Isuzu Yamadę, pamiętną „lady Makbet” w Tronie we krwi (1957), Tetsurô Tanbę jako tajemniczego szermierza (rozczarowujący występ) i Toshirô Mifune jako pełnego godności daimyō.

Akcja filmu toczy się w okresie bratobójczej walki o władzę po śmierci drugiego szoguna z rodu Tokugawa. Grupa złodziei włamuje się do grobowca i kradnie... żołądek zmarłego wodza. Ma on być dowodem na to, że szogun został otruty. Te przypuszczenia szybko okazują się prawdziwe. Intryga została przygotowana jako odpowiedź na sprzeciw szoguna wobec sukcesji najstarszego syna, który nie nadawał się na wodza, gdyż był brzydki i się jąkał. Na czele spisku stanął Yagyû Munenori. Jego wrogami zostali stronnicy młodszego (i przystojniejszego) brata.

Dwaj znakomici aktorzy Kinnosuke Nakamura i Sonny Chiba zagrali ojca i syna, ale mieli zaledwie kilka wspólnych scen, z których najlepsza jest ostatnia. Wskazuje ona dobitnie iż tak naprawdę chodzi o coś więcej niż bratobójczy konflikt. Dzięki tej scenie wyraźniejszy staje się konflikt dwóch postaw, dwóch światów. W pierwszym, bardziej sterylnym świecie trwa polityczna walka o władzę, podstępna i niehonorowa. Panuje tu także trudna do zrozumienia służalczość, przestrzegana jest określona hierarchia oraz zapadają decyzje o losie poddanych. W drugim świecie obserwujemy życie na krawędzi, czyli pole do popisu dla wojowników. W tym – teoretycznie gorszym – środowisku panuje równość i lojalność wraz z przekonaniem, że każde życie jest cenne.

Spisek rodziny Yagyu to wspaniała filmowa uczta. Mistrzowską rękę reżysera widać na każdym kroku i aktorzy też trzymają wysoki poziom, windując tę produkcję o klasę wyżej. Omawiając ten film należy zwrócić uwagę na to, że autorzy daleko odeszli od źródeł historycznych. Odstępstwa wyjaśnili przekonująco – z kronik wymazywano drażliwe kwestie, takie jak zdrada poddanych wobec feudałów. Historia zapisana w księgach obfituje w przekłamania i hipotezy. Rzeczywistość jest bardziej skomplikowana i tak naprawdę nie liczą się daty ani wydarzenia. Liczą się ludzie, to oni tworzą historię, a ich zróżnicowane charaktery wyodrębniają się z tłumu – to nie armie toczą walkę, lecz poszczególne jednostki o różnym usposobieniu. Mnogość postaci to właśnie symbolizuje, ale niektórych charakterów rzecz jasna nie udało się rozwinąć. 130 minut okazało się niewystarczające, by obraz stał się kompletny i niepowierzchowny. Akcja toczy się szybko, bez żadnych dłużyzn, z dużą dawką emocji i zaskakujących wolt fabularnych. Mimo ówczesnego kryzysu kina japońskiego powstał rewelacyjny epos historyczny niewiele ustępujący najwybitniejszym dokonaniom w historii gatunku.

2 komentarze:

  1. Demony - inaczej odebrałem przesłanie filmu. Może spojrzenie zależy od tego, kogo uzna się, za sprawcę nieszczęścia - tego biednego ronina, czy parkę naciągaczy. Jeśli to drugie, to przesłanie jest moim zdaniem takie: bawiąc się czyimiś uczuciami możesz zbudzić demona, którego nie zatrzymasz. Zło rozleje się, wróci do ciebie, pożre cię i jeszcze wciągnie wiele niewinnych osób. Widzę tu też Hebblowski pantragizm. Te 100 ryo symbolizuje dla mnie bezsens pewnych poczynań - ta kasa i tak od początku przeznaczona była dla ronina.
    Pewnie ile ludzi tyle interpretacji. Tekst jak dla mnie naprawdę oświecający.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za komentarz. To jest właśnie piękne, że jeden film można różnie odbierać. Ja zwykle wchodzę na strony o filmach nie po to, by się dowiedzieć czy komuś się film podobał czy nie, ale po to, by poznać inny punkt widzenia.

      Usuń