Tekst opublikowany także w serwisie film.org.pl
W ciągu długiej – sięgającej setki tysięcy lat – historii ludzkości wykształciło się na całym świecie mnóstwo języków, a co za tym idzie tradycji i kultur. Uformowały się dziedziny nauki, takie jak antropologia i etnografia, zajmujące się badaniem i analizą społeczeństwa, biorąc pod uwagę zróżnicowanie rasowe i kulturowe. Zrozumienie historii, obyczajów, tradycji, czyli wartości kształtujących każdego człowieka, jest zawsze cenniejsze niż rzeczy materialne, zdobycze techniki czy mityczne El Dorado. W temacie relacji międzykulturowych tkwi ogromny potencjał, który wielokrotnie wykorzystywali pisarze na całym świecie, a także filmowcy.
Mistrzem epickich dzieł eksploatujących tematykę odmienności kulturowej był brytyjski reżyser David Lean, autor takich obrazów jak Most na rzece Kwai (1957), Lawrence z Arabii (1962) i Podróż do Indii (1984). Swoje kino o podobnej skali epickiej i tematycznej realizował Werner Herzog: Aguirre, gniew boży (1972) i Fitzcarraldo (1982). Interesujące są dzieła o epoce kolonialnej, na przykład Misja (1986) Rolanda Joffé. Oczywiście nie tylko epika historyczna zasługuje na wyróżnienie, bo na przykład Kult (1973) Robina Hardy'ego też pasuje do tematu. Tytuły, które wspomniałem wyżej nie trafiły do niniejszego zestawienia, ponieważ chciałem wydobyć z otchłani zapomnienia pozycje mniej popularne i niedoceniane.
1. Zaginiony horyzont (Lost
Horizon, 1937), reż. Frank Capra
Jeden z najbardziej
problematycznych filmów Franka Capry. Doprowadził do zakończenia
jego współpracy z producentem Harrym Cohnem. Budżet został
znacznie przekroczony, a i tak mógł być wyższy, bo reżyser chciał zrobić ten film w Technicolorze.
Aby odzyskać koszty włożone w produkcję pokazywano go w kinach
długo i dopiero po pięciu latach się zwrócił. Z pewnością
można jednak mówić o sukcesie artystycznym, bo recenzje były na
ogół pozytywne. Stale współpracujący z Caprą scenarzysta Robert
Riskin (Ich noce) napisał tekst w oparciu o wydaną w 1933
powieść Jamesa Hiltona pod takim samym tytułem. W trakcie toczącej się w Chinach rewolucji brytyjski dyplomata organizuje ewakuację grupy cywilów. Ich samolot zostaje jednak porwany i ląduje w niedostępnych rejonach Himalajów. Mimo panującego wokół mrozu, rządzą tu reguły gościnności i rozbitkowie zostają przyjęci bardzo ciepło. To wzbudza ich podejrzliwość, bo dla żyjących w świecie agresji ludzi wielce podejrzana jest uprzejmość wobec obcych. Motto filmu brzmi: „Każdy szuka
własnego Shangri-La”. Wymyślona przez Hiltona
tybetańska dolina to sen o idealnym świecie, gdzie żyje się długo
w szczęściu i zdrowiu, nie ma przemocy, chciwości ani religii.
Film realizowano w
licznych plenerach i w dość trudnych dla ekipy filmowej warunkach,
ale główne miejsce akcji (Shangri-La) zostało wybudowane w warunkach studyjnych według projektu scenografa
Stephena Goossona. Sposób filmowania, jaki zaproponował
operator Joseph Walker także okazał się strzałem w dziesiątkę.
Sporo tu imponujących ujęć kamery, które nawet bez koloru
wyraźnie się od siebie różnią. Najpierw chaos w Baskulu, potem
trzymający w napięciu lot samolotem (realizowany przy pomocy Elmera
Dyera, specjalisty od zdjęć lotniczych), następnie trudna
przeprawa przez góry, by wreszcie dotrzeć do utopijnego raju, gdzie
też mamy szereg interesujących scen (np. orszak pogrzebowy z
pochodniami). Walker był laureatem nagrody imienia Gordona E.
Sawyera, przyznawanej za osiągnięcia techniczne – był wynalazcą
i innowatorem, używał obiektywów, które sam stworzył. Zaginiony
horyzont zdobył dwa Oscary (za scenografię i montaż) oraz pięć
dalszych nominacji. Zabawne, że reżyser nie został nominowany, ale
wyróżniono... asystenta reżysera Charlesa C. Colemana. Ciekawe
jest również, że w kategorii muzycznej nie wyróżniano
kompozytora, lecz szefa działu muzycznego w wytwórni. Dlatego za
muzykę Dimitri Tiomkina nominację uzyskał Morris Stoloff,
niewymieniony w czołówce.
Od początku pierwszym
wyborem reżysera do głównej roli był Ronald Colman, z pochodzenia
Brytyjczyk, od lat dwudziestych jedna z czołowych gwiazd Złotej Ery
Hollywood. Na wyróżnienie zasługują także Edward Everett Horton
i Thomas Mitchell. Obaj specjalizowali się w barwnych postaciach drugoplanowych. Dla Hortona rola w tym filmie była właściwie
potwierdzeniem komediowych zdolności, dla Mitchella była zaś
początkiem popularności (dzięki niej zagrał potem w takich
hitach, jak Przeminęło z wiatrem i Dyliżans).
Opromieniony sukcesami Ich nocy i Pana z milionami,
Frank Capra otrzymał dużą swobodę przy realizacji tego filmu, ale
jego pewność siebie tym razem nie przyniosła spodziewanych zysków. Dzieło przygotowane przez reżysera miało długość
132 minuty i w takiej wersji pokazywano je w kinach w marcu 1937
roku. Do dzisiaj nie zachowała się jednak pełna wersja. Dzięki
Amerykańskiemu Instytutowi Filmowemu można oglądać film z pełną
ścieżką dźwiękową, gdzie brakujące sceny zostały zastąpione
zatrzymanymi kadrami z filmu i fotosami z planu. Powieść Hiltona
została ponownie zekranizowana w 1973, ale reżyserowany przez
Charlesa Jarrotta film z gwiazdorską obsadą i muzyką Burta
Bacharacha okazał się nie tylko komercyjną, ale też artystyczną
klapą. Nakręcono go w formie musicalu, licząc zapewne, że
powtórzy sukces oscarowych musicali z lat sześćdziesiątych.
2. Anna i król Syjamu (Anna
and the King of Siam, 1946), reż. John Cromwell
Dzienniki urodzonej w
Indiach Brytyjki Anny Leonowens posłużyły amerykańskiej pisarce
Margaret Landon do napisania inspirującej książki Anna i król
Syjamu (1944), która stała się bestsellerem. Niezwykłą
popularnością cieszył się również musical Król i ja
(1951) Richarda Rodgersa i Oscara Hammersteina II, który
zaadaptowali do filmu Ernest Lehman (scenarzysta) i Walter Lang
(reżyser). Ekranizacja z 1956 zdobyła pięć Oscarów. Yul Brynner
wcielał się w rolę króla na scenie, w kinie i telewizji, a za
każdym razem partnerowała mu inna aktorka w roli Anny. Na Broadwayu
była to Gertrude Lawrence, w kinie Deborah Kerr, a na koniec Samantha
Eggar w telewizyjnym sitcomie. Współcześni widzowie mogą kojarzyć
Jodie Foster w roli wdowy Leonowens w bardzo udanym filmie Andy'ego
Tennanta Anna i król, nakręconym pod koniec lat
dziewięćdziesiątych. Wtedy dla takich wystawnych produkcji były
sprzyjające warunki. Po drugiej wojnie
światowej znacznie trudniej było zrobić barokową produkcję
kostiumową. Kierowana przez producenta Louisa D. Lightona ekipa
musiała zrezygnować z Technicoloru, lecz literacki pierwowzór był
tak wielkim sukcesem, że spodziewano się powtórki z Przeminęło
z wiatrem (zatrudniono nawet tego samego scenografa, Lyle'a
Wheelera, który zresztą za obie produkcje zgarnął Oscary).
Najważniejszą zaletą
filmu jest to, co już zostało zaznaczone w tytule, czyli relacja
pomiędzy Anną i królem Syjamu. Wybitna amerykańska aktorka Irene
Dunne (pięć nominacji do Oscara) jest wyśmienita w roli wyniosłej
i protekcjonalnej nauczycielki angielskiego. Rex Harrison nie
przyćmił swojej partnerki, aczkolwiek jego sposób interpretacji
syjamskiego króla jest bardzo interesujący. Król jest postacią
upartą, ale też bardzo chwiejną emocjonalnie, potrzebującą
wsparcia, by nie popaść w szaleństwo. Anna to kobieta po
przejściach, twardo stąpająca po ziemi, potrafiąca stanowczo
wyłożyć swój gniew i żal. Mimo iż w obsadzie jest kilka innych
interesujących ról (Linda Darnell, Gale Sondergaard, zaskakujący
Lee J. Cobb), to właśnie para tytułowych bohaterów stanowi o
wysokiej jakości przedsięwzięcia. Autorów scenariusza – Talbota
Jenningsa i Sally Benson – nie interesowały fakty, lecz animozje
pomiędzy kulturą europejską reprezentowaną przez Annę Owens, a
światem egzotycznym, z pozoru pięknym, lecz kryjącym barbarzyńskie
reguły (np. palenie ludzi na stosie). Zachwycająca jest strona wizualna –
Nagrody Akademii trafiły w ręce scenografów i operatora Arthura C.
Millera, dla którego była to trzecia statuetka. Możliwe, że
wyróżniono by również projektantkę kostiumów, jednak pierwsze
Oscary w tej kategorii przyznano dopiero w 1949.
3. Sayonara (1957), reż. Joshua
Logan
To jeden z
najważniejszych filmów lat pięćdziesiątych o tolerancji i
uprzedzeniach rasowych. W trakcie wojny wielu Amerykanów zostało
zabitych przez Japończyków i vice versa. Tak więc uprzedzenia w
stosunku do niedawnych wrogów są naturalną reakcją. Gdy grany
przez Marlona Brando major Gruver chce poznać słynną japońską
aktorkę, ona odmawia spotkania, tłumacząc, że Amerykanie zabili
jej brata i ojca. Wtedy Gruver mówi: „Ja tego nie zrobiłem”,
ale kolega wyprowadza go z błędu: „Wszyscy to zrobiliśmy”. W
społeczeństwie panuje ogromna nieufność, jaką po wojnie Polacy
mogli odczuwać wobec Niemców. W związku z powyższym wojsko dbało
o to, by żołnierze nie wikłali się w mieszane związki.
Wspomniany major Gruver ma ambiwalentny stosunek do tego problemu –
gdy jego kumpel zamierza poślubić Japonkę wydaje się przeciwny,
ale zgadza się zostać świadkiem. Potem on także wikła się w
romans z Azjatką... Obsadzenie w tej roli Marlona Brando może
sugerować, że chodzi tu wyłącznie o bunt przeciwko sztywnym
regułom. Niewykluczone, że ten amerykański idol – poprzez taki
film – mógł się przyczynić do zwiększenia tolerancji rasowej w
Ameryce.
Scenariusz Paula Osborna
na podstawie powieści Jamesa A. Michenera obfituje w szereg
znakomitych scen, dzięki czemu tę dwuipółgodzinną produkcję
ogląda się z zainteresowaniem. Barwna oprawa wizualna nie kłóci
się z poważną tematyką, a zdjęcia Ellswortha Fredericksa –
wykonane w Kraju Kwitnącej Wiśni – sprawiają, że widz może
zakochać się w Japonii. Doborowi aktorów towarzyszyły decyzje
nietrafione (Ricardo Montalban jako Nakamura), ale dominują jednak
celne wybory, do których zaliczyć należy Marlona Brando i Reda
Buttonsa oraz dwie Japonki: Miiko Taka i Miyoshi Umeki. Wspaniały
spektakl, który zachwycił publiczność i krytyków, a także
Akademię Filmową, która na dziesięć oscarowych nominacji
przyznała mu cztery statuetki (w tym dla aktorów drugoplanowych –
Miyoshi Umeki i Reda Buttonsa). To jeden z tych filmów, które po
latach straciły na popularności, aczkolwiek – ku mojemu
zaskoczeniu – trafiłem na niego w ogólnodostępnej telewizji. I
to właśnie po obejrzeniu tej produkcji przyszedł mi pomysł na
niniejsze zestawienie.
4. Historia Rut (The Story of
Ruth, 1960), reż. Henry Koster
Ekranizacje wątków
biblijnych często są irytujące ze względu na moralizatorski ton,
ale Historia Rut – mimo iż także jest moralitetem –
wywołuje przeważnie pozytywne reakcje. Istotnie, film – choć nie
ma dziś statusu żelaznego klasyka – spotkał się z aprobatą krytyków. Chwalono staranną
realizację, dobre aktorstwo i bardzo uczciwe podejście zarówno do
starotestamentowych przekazów, jak i historycznych realiów. Źródłem
inspiracji dla scenarzysty Normana Corwina była Księga Rut,
opisująca dzieje rodu Dawida. Konflikt tworzy się w wyniku
istnienia dwóch odmiennych religii, reprezentowanych przez dwie
krainy – Moab i Judeę. W pierwszej rządzi kult kamiennego boga
Kemosha, któremu składane są ofiary z dzieci. Tytułowa Rut jest
kapłanką w świątyni Kemosha. Jej zadaniem jest przygotowanie
małych dziewczynek do rytuału i prowadzenie ich pod nóż ofiarny.
Wkrótce – za sprawą judejskiego rzemieślnika – poznaje inną
religię i zaczyna wątpić w sens składania ofiar z ludzi.
Henry Koster (właśc.
Herman Kosterlitz), z pochodzenia niemiecki Żyd, zaczynał
reżyserować w kraju rządzonym przez Adolfa Hitlera. Kwestią czasu
była jego przeprowadzka do Stanów, gdzie okazał się bardzo
zręcznym reżyserem (czterdzieści filmów w ciągu trzydziestu
lat). Historia Rut to dziełko niesłusznie zapomniane, bardzo
miłe dla oka, całkiem nieźle obsadzone. Zwraca uwagę Jeff Morrow,
który debiutował w Szacie (1953) Kostera, lecz całkiem nieźle spisała się także Elana Eden, odtwórczyni tytułowej roli.
Dziwić może, dlaczego nie rozwinęła kariery, bo miała ku temu
warunki. Myślę, że dzisiaj takie filmy mają jeszcze większą
wartość niż dawniej, bo udowadniają, że realizacyjny rozmach
można osiągnąć bez cyfrowych efektów i dynamicznej akcji. Poza
tym, historia tutaj zaprezentowana jest wyjątkowo atrakcyjna i może
podobać się widzom w każdym wieku, zarówno katolikom jak i
ateistom. Zresztą świat chrześcijański nie został przedstawiony
w sposób jednoznaczny. Pełno w nim hipokryzji i nienawiści. Prawo
też bywa okrutne – bałwochwalstwo jest karane ukamienowaniem, a
zwyczaj zwany lewiratem, choć bazujący na dobrej koncepcji, może
przynieść więcej szkody niż pożytku.
5. Człowiek zwany Koniem
(A Man Called Horse, 1970), reż. Elliot Silverstein
Dużo powstało
znakomitych filmów, w których człowiek bliższy naszej kulturze
poznaje zwyczaje północnoamerykańskich Indian. Złamana strzała
(1950), Bezkresne niebo (1952), Run of the Arrow
(1957), Mały wielki człowiek (1970), Jeremiah Johnson
(1972), Ucieczka Ulzany (1972), Ludzie z gór (1980),
Tańczący z wilkami (1990), Czarna suknia (1991),
Ostatni Mohikanin (1992) – jest tego tyle, że można robić
osobne zestawienie. Uznałem jednak, że do dzisiejszego zestawu
wybiorę tylko jeden film o Indianach Ameryki Północnej. Człowiek
zwany Koniem to dzieło mocne, bezkompromisowe, trzymające się
zasad realizmu. Pomysłu dostarczyła Dorothy M. Johnson, także
autorka Człowieka, który zabił
Liberty Valance'a. W 1950 opublikowała opowiadanie A Man
Called Horse i
już osiem lat później przerobiono tę historię na
jeden z odcinków serialu Wagon Train, a rolę Konia zagrał
Ralph Meeker. To była nawet dość wierna adaptacja, bo podobnie jak
w książce główny bohater pochodził z Bostonu i zasymilował się
z plemieniem Kruków. W filmie Elliota Silversteina jest nieco
inaczej.
Richard Harris wcielił
się w postać brytyjskiego lorda, Johna Morgana, dziedzica wielkiej
fortuny, który zapragnął bardziej ekscytującego życia. Wybrał
się do Ameryki na łowy, zatrudnił do pomocy jakichś ochlaptusów
i … poznał uroki Dzikiego Zachodu z całym jego okrucieństwem i
cierpieniem. Został niewolnikiem Siuksów, którzy ze względu na
jego błyszczące, jasne włosy nadali mu przydomek Koń. Zdobycie
szacunku wojowniczego plemienia, a zarazem wyzwolenie się spod ich
jarzma, będzie się wiązało z ogromnym cierpieniem, którego
symbolem w filmie jest „rytuał ślubowania”. Ten rytuał nie
został wymyślony przez filmowców ani autorkę książki, lecz ma
swoje źródło w rzeczywistości (pod koniec dziewiętnastego wieku
został zakazany). Scena, w której główny aktor jest podwieszony
na wbitych w ciało hakach, powstała przy udziale Johna Chambersa
(Planeta małp), który przygotował dla Richarda Harrisa
protezę klatki piersiowej. Film uderza autentyzmem – zachowanie
bohaterów i aktorstwo są wiarygodne, a większość indiańskich
ról (z wyjątkiem Judith Anderson) została odegrana przez rdzennych
mieszkańców Ameryki, mówiących w języku Siuksów. Powodzenie
tego dzieła dało zielone światło dla sequeli, realizowanych już
przez innych reżyserów, ale wciąż z Richardem Harrisem w
tytułowej roli, jak i znów przy współpracy ze scenarzystą
Jackiem DeWittem.
6. Samuraj i kowboje (Soleil
rouge, 1971), reż. Terence Young
Opisany wyżej melodramat
Sayonara opowiada losy Amerykanów w Japonii, teraz przyszła
kolej na film o przygodach Japończyka w Stanach Zjednoczonych.
Dzieło osadzone w ciekawym okresie, gdy kraj
samurajów powoli
otwierał się na świat, natomiast amerykański Zachód zaludniony
był przez wojowniczych Indian oraz wyjętych spod prawa
rewolwerowców (wbrew polskiemu tytułowi kowbojów tu jednak nie
ujrzymy). Tytuł francuski
(Soleil rouge),
włoski (Sole
rosso)
i angielski (Red
Sun) oznaczają czerwone słońce,
co ma oczywiście wskazywać na Japonię – kraj wiśni i
wschodzącego słońca.
Urodzony w Szanghaju brytyjski reżyser Terence Young
zrealizował ten film w koprodukcji francusko-włoskiej, w
hiszpańskich plenerach (Almeria, Grenada) i z udziałem
międzynarodowej obsady. W pociągu, gdzieś na Dzikim Zachodzie,
dochodzi do incydentu – bandyci nie tylko kradną pieniądze z
sejfu, ale i przywłaszczają sobie samurajski miecz, który jest
darem dla prezydenta USA od cesarza Japonii. Mało tego, jeden ze
strażników przybocznych japońskiego ambasadora zostaje zabity i
dla drugiego z samurajów kwestią honoru jest odzyskać miecz i
pomścić śmierć towarzysza.
Toshirô Mifune (Siedmiu
samurajów, 1954) i Charles
Bronson (Siedmiu wspaniałych, 1960) stanowią
mimowolny duet, by schwytać zdradzieckiego, pozbawionego skrupułów
zabójcę. Alain Delon (Samuraj, 1967), wcielający się w
postać poszukiwanego killera, zalicza jeden ze swoich najbardziej
zaskakujących popisów. Wygląd i ubiór zabijaki wskazują na osobę
schludną i wytworną, ale tak naprawdę niczym nie różni się od
zwykłego bandyty. Brak mu również tego, co cechuje samurajów,
czyli honoru i poczucia sprawiedliwości. Na pozór taki „crossover”
wygląda jak symbol kiczu i absurdu, ale w istocie okazuje się
całkiem sympatycznym westernem. Otwarte przestrzenie Andaluzji,
wartka akcja, szczypta humoru i kilka wybornych scen, takich jak
pojedynek samuraja z Indianinem uzbrojonym we włócznię,
podwyższają poziom zainteresowania. Obsada (w tym atrakcyjna Ursula
Andress) okazuje się jednym z wielu pozytywów. Amerykanie
niejednokrotnie czerpali pomysły od Japończyków i vice versa,
ponieważ – ze względu na dzielące ich różnice – chcieli się
od siebie uczyć nawzajem, inspirować, uzupełniać. Poprzez wspólną
podróż szermierza i rewolwerowca autorzy filmu przekazują, że –
mimo różnic kulturowych i odmiennych charakterów – solidarność jest
możliwa.
7. Dersu Uzała (1975), reż.
Akira Kurosawa
„Ogień, woda, wiatr –
trzej potężni ludzie”. To słowa Dersu Uzały – myśliwego,
który poznał już potęgę natury. Pochodzi z plemienia Goldów
zamieszkującego syberyjską tajgę. Z zupełnie innego środowiska
wywodzi się Władimir Arsenjew, rosyjski eksplorator i autor
książki, dzięki której Akira Kurosawa mógł raz jeszcze pokazać
swoją fascynację rosyjską kulturą. To, że twórca Siedmiu
samurajów (1954) interesował się rosyjską kulturą, nie było
zaskoczeniem, bo już w latach pięćdziesiątych ekranizował utwory
Fiodora Dostojewskiego i Maksyma Gorkiego. Ale Dersu Uzała to
jeden z najwybitniejszych obrazów japońskiego mistrza – jeden z
tych, które w pełni zasłużyły na swojego Oscara (pokonał m.in. Ziemię obiecaną i Zapach kobiety). Piękna i mądra opowieść o
relacji opartej na wzajemnym szacunku i zaufaniu. O przyjaźni do
końca życia. O podróży, która kształci i inspiruje. O przygodzie, którą z dumą i wzruszeniem można opowiadać dzieciom. Na koniec łzy same cisną się do oczu, mimo iż finał
nie jest wielkim zaskoczeniem. Przecież już w początkowych scenach
Arsenjew szuka grobu przyjaciela...
Jurij Sołomin i Maksym
Munzuk wcielili się w przeciwstawne osobowości, reprezentujące dwa
światy: miasto i dżunglę. Znaczna większość akcji toczy się w
plenerze, gdzie Dersu Uzała okazuje się bardzo pomocny. Ale tajga
to nie jest kraina dla bardzo starych ludzi, więc wkrótce tunguski
myśliwy przeniesie się do miasta. Tutaj z kolei Arsenjew jest w
swoim żywiole, więc na nim spoczywa odpowiedzialność za przybysza
ze wschodu. Wydana w 1923 roku powieść została dwukrotnie
zekranizowana. Najpierw przerobił ją Agasi Babajan na początku lat
sześćdziesiątych. Wersja Kurosawy i Jurija Nagibina (współautora scenariusza) mogłaby w ogóle nie powstać, bo porażka filmu
Dodes'ka-den (1970) doprowadziła reżysera do próby
samobójczej i utraty zaufania potencjalnych inwestorów. Ostatecznie
jednak twórca Straży przybocznej (1961) przekonał
producentów, by zapewniono mu pełną kontrolę nad procesem
twórczym. Efektem licznych trafnych decyzji jest skończone arcydzieło... „Jak ogień się gniewa, tajga długo pali się” – powiedział Dersu Uzała,
a ja dodam, że film – jak ten ogień – działa intensywnie,
wzbudza respekt i pozostawia widza z wyrazem głębokiego wzruszenia.
8. Świadek (Witness,
1985), reż. Peter Weir
Tematyka odrębności
kulturowej była jednym z głównych obszarów zainteresowań Petera
Weira. Przerabiał ją w początkowej – australijskiej – fazie
twórczości. Dowodem na to jest apokaliptyczny thriller Ostatnia
fala (1977), w którym bohater grany przez Richarda Chamberlaina
zgłębiał wierzenia Aborygenów. Realizując swój pierwszy amerykański film, Weir napotkał trudności. Najpierw brak funduszy zmusił go do porzucenia Wybrzeża Moskitów, które dokończył później. Z kolei przystępując do pracy nad Świadkiem, niewiele wiedział o kulturze Amiszów. W scenariuszu Williama Kelleya oraz małżonków Pameli i Earla W. Wallace'ów zainteresował reżysera kontrast między zaciszną prowincją a wielkomiejską dżunglą, której atrybutem jest broń palna. Tam, gdzie panuje względny spokój i solidarność – gdzie rządzą takie wartości jak Bóg, rodzina i ciężka praca – wkracza przemoc, która niszczy spokój i zagraża życiu. Scenariusz nagrodzono Oscarem, bo – mimo banalnej fabuły – opowiada w sposób błyskotliwy i bez nachalnego dydaktyzmu o istotnych wartościach i problemach.
Propozycję zagrania głównej roli otrzymał między innymi
Sylvester Stallone, a ostatecznie zagrał Harrison Ford – obaj
znani już wówczas jako bohaterowie kina akcji. Gdyby producent
Edward S. Feldman chciał zrobić łatwy skok na kasę, zażądałby
nakręcenia efektownego filmu sensacyjnego. Na szczęście jednak
miał głowę na karku – zatrudnił Australijczyka od Pikniku
pod Wiszącą Skałą (1975), co okazało się strzałem w
dziesiątkę. Może nie do końca wnikliwie ten film zgłębia
kulturę niemieckojęzycznych protestantów, ale jest to mądry i
solidny obraz o wymowie pacyfistycznej, podejmujący przy okazji
aktualną problematykę społeczną: korupcję w policji i wkraczanie
przemocy do uporządkowanego świata. Kluczowe dla fabuły morderstwo
popełnione na oczach dziecka to scena wywołująca silne wrażenie.
Reżyser pozwolił sobie także jedną scenę przemocy zawrzeć w
ironiczny nawias – chodzi o fragment, w którym przebrany za Amisza
policjant spuszcza łomot chuliganowi. Postać filadelfijskiego
gliniarza przyniosła Harrisonowi Fordowi jedyną w karierze
nominację do Oscara. Czy jest to najlepsza kreacja aktora pozostaje
kwestią dyskusyjną, ale z pewnością jest to jeden z najbardziej
wyjątkowych filmów w jego dorobku.
9. Szmaragdowy las (The
Emerald Forest, 1985), reż. John Boorman
John Boorman, podobnie
jak Peter Weir, także już we wstępnej fazie kariery zdradzał
fascynację tematyką odmienności kulturowej. Tej kwestii poświęcił
film Piekło na Pacyfiku (1968), a także swoje opus magnum,
Uwolnienie (1972). Rospo Pallenberg, który pomagał przy
scenariuszu Uwolnienia, trafił przypadkiem na artykuł
Leonarda Greenwooda umieszczony w „Los Angeles Times”. Treścią
tekstu były losy peruwiańskiego inżyniera, którego syn został
porwany przez Indian w amazońskim lesie deszczowym w Brazylii.
Artykuł znalazł się w rękach Johna Boormana, który postanowił
podjąć wyzwanie i zrealizować film w brazylijskim, nieprzyjaznym
dla Europejczyka, klimacie. Zabrał ze sobą francuskiego operatora
Philippe'a Rousselota (Królowa Margot, 1994), który był
elastyczny i potrafił dopasować się do każdego stylu i każdych
warunków. Amazońska dżungla sama w sobie jest majestatyczna i
upiorna, jakby próbowała powiedzieć „Wchodzisz na własną
odpowiedzialność!” Operator wydobył z niej malarskie piękno, by
pokazać zalety regionu, jego niezwykły urok. Porwany dzieciak
asymiluje się z otoczeniem, szmaragdowy las staje się jego domem, a
więc musi być piękniejszy od znanej nam cywilizacji.
W moim odczuciu to jedno
z najlepszych dzieł Boormana, ale niestety też jedno z tych mniej
docenianych, często pomijanych w zestawieniach. Powers Boothe w roli
amerykańskiego inżyniera postawionego w ekstremalnej sytuacji
spisał się kapitalnie. W roli jego syna wystąpił syn reżysera,
Charley Boorman – w ten sposób ojciec zapewnił mu autentyczną
ceremonię męskości. Zwraca też uwagę muzyka, jako że nie
stworzył jej żaden wyrobnik. Brian Gascoigne i Junior Homrich mają
niewielki dorobek filmowy i mogli do soundtracku wnieść świeżość
oraz swoją indywidualność. Muzyka jest jak głosy natury –
rozbrzmiewa cicho, ale daje znać, że drzemie w niej siła.
Szmaragdowy las to ekscytująca przygoda i głębokie
przeżycie duchowe. Autorzy apelują o wzajemny szacunek do ludzi o
odmiennej rasie i kulturze. Uprowadzenie dziecka w tym przypadku nie
jest przestępstwem – zresztą nie jest ono pokazane, tak jakby
próbowano zasugerować, że to nie ludzie dokonali kidnapingu, lecz
tutejszy ekosystem. Mimo dramatycznej fabuły przekaz filmu zawiera
iskrę nadziei. W każdą tradycję wpisana jest afirmacja życia.
10. W objęciach węża (El
abrazo de la serpiente, 2015), reż. Ciro Guerra
Wartość dobrego starego
kina często podsumowuje się słowami: „Dziś takich filmów już
się nie robi”. Ta formułka niewiele ma jednak wspólnego z
rzeczywistością. Obok naładowanych techniką blockbusterów istnieje
także pewna grupa filmów, które wyglądają jakby powstały w
czasach, kiedy nikt nie słyszał o komputerach. Nominowana do Oscara kolumbijska produkcja W objęciach
węża to kino zupełnie odmienne od tego, co możemy oglądać
współcześnie w kinach. Czarno-białe, pozbawione efekciarstwa i
schematyzmu kino przygodowe zaglądające w głąb amazońskiej
puszczy. Wyprawa po leczniczą roślinę symbolizuje – jak mówił
zresztą sam reżyser – poszukiwanie duchowej i emocjonalnej
prawdy. Rzecz oparta jest na dziennikach z podróży niemieckiego
antropologa Theodora Grünberga i amerykańskiego botanika Richarda
Schultesa. Dwóch ludzi z zewnątrz, w różnych płaszczyznach
czasowych, dąży do tego samego celu, mając za przewodnika
indiańskiego szamana.
Szaman Karamakate, jeden
z ostatnich przedstawicieli swojego plemienia, awansuje do rangi
czołowego bohatera i to z jego punktu widzenia obserwujemy
postkolonialną rzeczywistość. To jest pewne novum – wiele filmów
o kulturze Indian Ameryki Południowej (np. Aguirre, gniew boży,
Fitzcarraldo, Szmaragdowy las, Misja) wybiera
punkt widzenia białego człowieka. Kolumbijski reżyser Ciro Guerra
apeluje o dialog międzykulturowy – polega on na tym, że jedni i
drudzy wzajemnie się od siebie uczą, nie narzucając siłą swoich tradycji i obyczajów. Tubylcy z Amazonii, choć wyglądają
prymitywnie, pragną się uczyć od obcych, ale szanują też własne
zwyczaje. Różnica między tubylcami a tak zwanymi cywilizowanymi
ludźmi polega na tym, że jedni większą wagę przywiązują do
spraw duchowych, drudzy do materialnych.
Poszukiwana roślina
(yakruna) jest fikcyjna, bo prawdziwa jest rośliną świętą,
niedostępną dla przybyszów z zewnątrz. Jednak w tym filmie i tak
więcej jest prawdy niż w licznych udramatyzowanych fabułach. Są
tu motywy, które mogą sprawiać wrażenie nierealnych i
przesadzonych. Do takich należy wątek człowieka, który w środku
puszczy ogłosił się mesjaszem i zgromadził wielu zwolenników.
Ten motyw ma jednak swoje źródło w rzeczywistości – opisywany
był w dziennikach europejskich i amerykańskich odkrywców, żyje
również w tradycji rdzennych mieszkańców Amazonii. W objęciach
węża to wybitne studium etnograficzne dla tych, którzy w kinie
szukają czegoś więcej niż akcji i przygody.
BONUS
Szogun (Shōgun, 1980),
reż. Jerry London
Asymilacja kulturowa często była tematem seriali telewizyjnych. Do ciekawszych i bardziej znanych przykładów można zaliczyć: Korzenie (1977) na podstawie książki Alexa Haleya, Kroniki młodego Indiany Jonesa (1992–93) George'a Lucasa i Wikingów (od 2013) Michaela Hirsta. W moim mniemaniu najciekawszą produkcją telewizyjną pasującą do tematu dzisiejszego zestawienia jest Szogun, będący ekranizacją wybitnej powieści Jamesa Clavella. Fabuła została zainspirowana losami angielskiego żeglarza Williama Adamsa, który dotarł do Japonii w 1600 roku. Był to wówczas burzliwy okres, rozegrała się wtedy bitwa pod Sekigaharą, która ustaliła nowy porządek trwający przez ponad 260 lat.
Nad całością czuwał scenarzysta i producent Eric Bercovici, który współtworzył niegdyś interesujące dzieło o relacji amerykańsko-japońskiej pod tytułem Piekło na Pacyfiku (1968). Autor literackiego pierwowzoru też brał czynny udział w produkcji, dzięki czemu powstała dosyć rzetelna ekranizacja niepodobna do innych telewizyjnych serii z tamtego okresu. Infiltrujący świat samurajów serial to w historii amerykańskiej telewizji dzieło przełomowe, pasjonujące, ale też dość śmiałe jeśli chodzi o charakterystykę niektórych postaci (już w pierwszym odcinku mamy scenę, w której Japończyk oddaje mocz na czołowego bohatera opowieści). Zderzenie kultur jest tutaj bardzo dosadne, wywołujące szereg rozmaitych emocji – od fascynacji poprzez irytację i gniew, a kończąc na szaleństwie.
Produkcja odniosła wielki sukces na całym świecie i otrzymała liczne pochwały. Spowodowała także duże zainteresowanie japońską historią i kulturą. Dzieło Jerry'ego Londona – nawet po wielu latach – broni się doskonale niczym wytrawny szermierz. Atrakcyjna oprawa wizualna w porównaniu z bogactwem treści i galerią zróżnicowanych postaci sprawiają, że ta historia w wersji telewizyjnej trzyma się świetnie. Mocno wciąga i zachęca, by sięgnąć do źródeł. Mnogość dobrze nakreślonych bohaterów pozwala zabłysnąć wielu aktorom (m.in. Richard Chamberlain, John Rhys-Davies, Toshirô Mifune). Strona plastyczna znakomicie buduje klimat feudalnej Japonii, a muzyka Maurice'a Jarre'a nie jest wyłącznie atrakcyjnym dodatkiem, lecz środkiem niezbędnym do kreowania nastroju. I choć po przeczytaniu literackiego pierwowzoru miniserial Londona nieco traci swoją moc, wciąż pozostaje wartościową pozycją dla każdego miłośnika egzotyki, historii i przygody.
Ze wzgledu na zainteresowania autora bloga, przydalby sie jakis artykul o polskich filmach w stylu filmu noir (na czele ze swietnym Ostatnim kursem z 1963 roku) oraz artykul o wloskim kino spoleczno-politycznym przelomu lat 70-tych.
OdpowiedzUsuńCzemu nie? Szczególnie nad włoskim kinem społeczno-politycznym warto się zastanowić.
UsuńOd polowy listopada na profilu https://www.youtube.com/channel/UCybQLid8UzMd6Qa5DwF34aw/videos wrzucane sa w dobrej jakosci i z napisami po angielsku perelki poliziottesco. Niestety niektore z nich ze wzgledu na prawa autorskie zostaly zablokowane, ale i tak jest co ogladac.
OdpowiedzUsuńNajlepszym filmem Boormana o zderzeniu kultur ( nie ras ) jest... chyba nie muszę mówić, co :D
OdpowiedzUsuńA z Weira wolałbym ,, Ostatnią Falę'' zamiast ,, Świadka'': bez porównania ciekawszy film, pełen magii i tajemnic. Z australijskich culture clashów, znakomity jest ,, Walkabout'' Nicholasa Roega.
Wiedziałem, że to powiesz :D
UsuńCo zrobić, taka prawda ;)
OdpowiedzUsuń