Przyczajeni i ukryci wojownicy. Mniej znane FILMY SZTUK WALKI


 Tekst opublikowany w serwisie film.org.pl

Sztuki walki były początkowo elementem akcji klasycznego kina przygodowego, ale za sprawą kręconych masowo filmów, których główną atrakcją były pojedynki, wyodrębnił się osobny gatunek. Mistrzostwo w dziedzinie filmów martial arts zdobył Hongkong – wytwórnia Shaw Brothers na przełomie lat 60. i 70. stworzyła multum podobnych do siebie obrazów o wojownikach, które odniosły ogromny sukces i zachęciły do kontynuacji filmowców zarówno krajowych (wytwórnia Golden Harvest), jak i zagranicznych (Warner Bros. z Wejściem smoka, Kompania Toei ze Street Fighterem i trylogią o Masutatsu Ōyamie). Ogromnego oddziaływania na widza nie osłabiły nawet elementy fantastyczne (nieludzkie wyczyny wojowników, pokonywanie zasad grawitacji itp.).

Osiągnięcie mistrzostwa w sztukach walki możliwe jest dzięki wyczerpującemu treningowi, który ćwiczy ręce i nogi, pomaga szybko reagować na sytuację, uczy panowania nad własnym ciałem, ale także próbuje wpoić uczniom pewną filozofię życiową. W kinie te rozciągające się przez lata nauki musiały zostać ograniczone do minimum, co wymusiło na filmowcach uproszczenia zmieniające się z czasem w szereg klisz lekko tylko modyfikowanych. Trening i walka często są celowo przesadzone w filmach, aby wydobyć z nich to, co najbardziej atrakcyjne dla widza. Często na potrzeby filmu tworzy się nowe style i techniki, w związku z tym sekwencje walk to właściwie osobne filmy mające początek, rozwinięcie i zakończenie, a do ich realizacji zatrudnia się wyspecjalizowanych fachowców, tworzy się osobny scenariusz i scenopis oraz reżyseruje zupełnie inaczej niż pozostałą (mniej dynamiczną) część filmu.

W przeciwieństwie do niektórych znawców gatunku (np. Sławomira Zygmunta, autora książki Bruce Lee i inni. Leksykon filmów wschodnich sztuk walki) uważam, że nie powinno się dzielić produkcji na filmy kung-fu (chińskie) i karate (japońskie), bo ta granica często się zaciera. Na przykład Chuck Norris jest sześciokrotnym mistrzem świata w karate, co nie przeszkodziło mu zmierzyć się (w Drodze smoka z 1972) z Bruce’em Lee, którego technika nie ma narodowości – łączy różne style, nie tylko azjatyckie, ale też zachodnie. Z kolei hongkońskie filmy akcji, np. te z Jackiem Chanem, to nie tylko chińskie kung-fu, lecz także amerykański kickboxing Benny’ego Urquideza, taekwondo Janga-Lee Hwanga oraz japońskie techniki walki (karate, judo, aikido) Richarda Nortona i Yasuakiego Kuraty. Dlatego nie przeszkadza mi, że chińską produkcję zatytułowano Karatecy z kanionu Żółtej Rzeki (1984), bo określenia „film karate” i „film kung-fu” są umowne i nie należy przykładać do nich szczególnej wagi. Słynny mistrz karate Masutatsu Ōyama był Koreańczykiem, bo narodowość nie ma tu znaczenia – chińskie, japońskie czy koreańskie sztuki walki opierają się na tych samych zasadach. Kino niejednokrotnie te zasady przełamywało, pokazując na przykład jednorękich i ślepych fighterów albo magiczne zdolności mnichów z Shaolin lub wojowników ninja.

Kino sztuk walki ma swoich zwolenników, ale i tak nie jest zbyt doceniane – uważa się je za gorsze ze względu na pretekstową fabułę służącą tylko popisom fighterów. No cóż, taki gatunek – jeśli szukasz niebanalnych fabuł, to sorry, źle trafiłeś. Tworząc zestawienie mało znanych filmów w tym gatunku, starałem się uniknąć chaosu i banału, dlatego zdecydowałem się na zastosowanie pewnego klucza, który już wykorzystałem w zestawieniu 10 filmów historycznych z dziesięciu krajów. Chodzi o klucz międzynarodowy, ale uznałem że bardziej sensowne będzie w tym przypadku trzymanie się jednego kontynentu. W każdym kraju, gdzie wybuchały wojny, powstawały różne style walki wręcz lub mieczem (także nożem, kijem, włócznią), ale to Azja uczyniła ze sztuki walki prawdziwą filozofię i doskonale ją wyraziła za pomocą techniki filmowej. Dlatego filmy spoza tego kontynentu reprezentujące ten gatunek (np. kanadyjsko-amerykańskie Pazury Tygrysa Kelly’ego Makina) czerpią garściami z azjatyckich źródeł, ale nie mają już tej mocy ani tych emocji, co produkcje z Dalekiego Wschodu.

Ai Nu (Hongkong, 1972), reż. Yuen Chor


Po angielsku tytuł brzmi Intimate Confessions of a Chinese Courtesan, czyli Wyznania intymne chińskiej kurtyzany. Niezbyt to zachęcający tytuł, bo sugeruje film w rodzaju pamiętnika, w dodatku o rzeczach, które nie interesują miłośnika sztuk walki. W istocie to jeden z ciekawszych filmów gatunku, bo twórcy przyjęli tu interesującą perspektywę. I chociaż intryga składa się z tych samych elementów, co niemal zawsze w kinie zemsty, czyli najpierw doznanie krzywd, potem trening, a na koniec zemsta, to ze względu na niebanalną perspektywę mamy tutaj powiew świeżości. Akcja toczy się wokół burdelu, do którego trafiła wbrew woli młoda dziewczyna imieniem Ai Nu (Lily Ho). Wykorzystana przez rządzącą tym biznesem Chun Yi (Betty Pei Ti) oraz czterech mężczyzn próbuje popełnić samobójstwo. Jest całkowicie bezsilna wobec losu, który ją spotkał, ale mimo wszystko próbuje wykorzystać sytuację na swoją korzyść. Zaczyna trenować sztuki walki, by wyrównać szanse i wymierzyć sprawiedliwość za doznane krzywdy. Używa nie tylko miecza, ale też podstępu i seksapilu. Piękny jest motyw, gdy mężczyzna przekonany, że nie ma ona broni ukrytej w ubraniu, rzuca się na nią, po czym ona atakuje go szpilką do włosów.

W hongkońskich filmach sztuk walki, szczególnie w tych produkowanych przez wytwórnię braci Shaw, unikano nagości i seksu. Jednak tutaj z uwagi na tematykę prostytucji pozwolono sobie na więcej – jest trochę nagości, ale odtwórczynie głównych ról akurat się nie rozbierają, jest także erotyczny klimat i odrobina kontrowersji, gdyż szefowa burdelu Chun Yi okazuje się lesbijką. W kwestii scen walk dominuje styl Shaw Brothers, czyli bardziej „taniec i akrobatyka z mieczami” niż prawdziwe pojedynki. Bo i aktorzy nie są championami w dziedzinie kung-fu. Zaleta tego jest taka, że aktorstwo jest bardzo dobre, wybitne wręcz. Lily Ho wspaniale odgrywa opór, gniew, wolę walki, bezradność oraz przemianę w femme fatale. Świetna jest także Betty Pei Ti, potrafiąca postaci złej kobiety nadać sporo cech, które czynią z niej ludzką i wiarygodną bohaterkę.

O mało znanych filmach sztuk walki z Hongkongu pisałem także TUTAJ.

The Game of Death (Filipiny, 1974), reż. Jun Gallardo 


Ostatnim filmem z udziałem Bruce’a Lee była dokończona już po jego śmierci Śmiertelna gra (Game of Death, prem. 1978) w reż. Roberta Clouse’a. Zarówno ten, jak i inne obrazy ze sławnym Bruce’em ze względu na ogromny sukces i legendę wokół odtwórcy głównej roli inspirowały twórców tworzących w ramach kina sztuk walki. Ale filipińskie dzieło w reż. Juna Gallardo, mimo identycznego tytułu, nie może być inspirowane Śmiertelną grą, gdyż powstało cztery lata przed jej premierą. Mimo to czuje się w tym ducha Bruce’a Lee, bo po pierwsze fabuła jest zaczerpnięta z Wejścia smoka (Enter the Dragon, 1973), a po drugie odtwórca głównej roli, Ramon Zamora, w swojej grze, gestach i stylu walki wyraźnie przypomina legendarnego gwiazdora.

Mistrz walk wschodnich wraz ze swoim menadżerem trafiają na wyspę, gdzie rozgrywa się turniej sztuk walki. Pan i władca tego miejsca niczym rzymski cesarz zarządza wyroki śmierci za pomocą kciuka skierowanego w dół przy aplauzie widzów. Ale działalność głównego antagonisty obejmuje nie tylko organizację nielegalnych walk, lecz także porywanie kobiet i polowania na ludzi. W finale uzbrojony w kuszę poluje na grupę uciekinierów. Znakomicie została tu ukazana bezradność głównego bohatera, który nie jest w stanie obronić towarzyszy i po kolei ich traci. Ramon Zamora zwany „filipińskim Bruce’em Lee” doskonale spisuje się w powierzonej mu roli legendy – walki z jego udziałem, w tym także ta z użyciem nunchaku, są na poziomie bardzo solidnym. Ciekawostką jest fakt, że główną rolę kobiecą zagrała I wicemiss świata z 1973, Evangeline Pascual.

Mistrz zabijania (Japonia, 1975), reż. Kazuhiko Yamaguchi


Yeong-eui Choi był koreańskim mistrzem karate, który założył w Japonii szkołę karate kyokushin (co znaczy sama prawda) i przyjął japońskie imię Masutatsu Ōyama. Właśnie o nim opowiada Champion of Death, znany też jako Karate Bullfighter, a w Polsce jako Mistrz śmierci lub Mistrz zabijania. W postać Ōyamy wcielił się jego uczeń Shin’ichi „Sonny” Chiba świeżo po sukcesie Zabójczej pięści (The Street Fighter, 1974), gdzie zagrał mistrza karate Tsurugiego Takumę. Scenarzysta Norifumi Suzuki przedstawił Ōyamę jako wychowanka starej tradycji, według której sztuka walki nie jest sportem, lecz sposobem zabijania. Jest w tym lekka złośliwość wobec hongkońskiego kina spod szyldu Shaw Brothers. Tam pojedynki przypominały taniec, gimnastykę, zespół ruchów według określonej choreografii. W filmie Yamaguchiego główny bohater mówi, że karate to nie jest taniec ani dyscyplina sportowa. To sposób na przeżycie. W czasach pokoju (akcja dzieje się w latach 40., po zakończeniu drugiej wojny światowej) taka wojownicza postawa już się nie sprawdza. Skoro czasy się zmieniają, karate też musi się zmienić. 

W filmie są dwa istotne momenty kulminacyjne dla głównego bohatera, oba związane ze śmiercią, które czynią Ōyamę innym człowiekiem. Ta przemiana uczyni z niego świetnego nauczyciela i wpłynie znacząco na przyszłe pokolenia, na Sonny’ego Chibę, na sztuki walki i kino kopane. Chiba zagrał w tym filmie kapitalnie – widać, że dla niego nie było to klasyczne kino akcji, ale film bardzo osobisty, który przeżywa się emocjonalnie jak prawdziwe życie. Anglojęzyczny tytuł Karate Bullfighter związany jest z tym, że Ōyama znany był nie tylko z pojedynków z ludźmi, ale też ze zwierzętami. Jest w filmie scena, w której pokonuje rozszalałego byka, co powoduje zróżnicowane reakcje – jedni są zachwyceni, inni go wyśmiewają, podejrzewając oszustwo (byk zapewne został wcześniej odurzony). Sonny Chiba zagrał Ōyamę jeszcze dwukrotnie, w filmach Karate Bear Fighter (1975) i Karate for Life (1977). Całą trylogię reżyserował Kazuhiko Yamaguchi. Tytuł pierwszego sequela nie kłamie i faktycznie można w nim zobaczyć pojedynek karate z niedźwiedziem.

Duel of Ultimate Weapons (Korea Południowa, 1983), reż. Woo-sang Park 

To nie jest kadr z omawianego filmu, trudno było taki znaleźć,
więc wybrałem przypadkowy kadr z Jangiem-Lee Hwangiem.

Jang-Lee Hwang to koreański mistrz taekwondo, który zagrał złoczyńcę w dwóch hitach Jackiego Chana i Woo-Pinga Yuena: Wąż i cień orła (1978) oraz Pijany mistrz (1978). Znany jako „King of the Leg Fighters”, bo jego nogi były szczególnie niebezpieczne, także w prawdziwym życiu. Zabił w obronie własnej nożownika, zadając mu mocnego kopniaka w skroń.

Duel of Ultimate Weapons to film produkcji koreańskiej, ale jest silnie inspirowany hongkońskimi martialami, szczególnie wspomnianymi dziełami z Jackiem Chanem. Nie brakuje w nim głupkowatego humoru, a Jang-Lee Hwang po raz kolejny wciela się w standardowego złoczyńcę. Nazywa się Won Dong i już brzmienie tego imienia powoduje trwogę, a gdy dochodzi do walki, to zazwyczaj ktoś ginie. Taki styl życia mnoży mścicieli i wrogów, ale w końcu trafi się na tego, który okaże się lepszy w walce. Gdy młody adept kung-fu otrzymuje od nauczyciela zadanie, by złapać wiatr, wygląda to jak żart, ale by osiągnąć mistrzostwo trzeba próbować rzeczy niezwykłych – takich, których szary obywatel bez wielkich ambicji nigdy by nawet nie spróbował. Dobrego wojownika cechuje nie tylko świetne wyszkolenie w walce, lecz także zdolności strategiczne. Warto udawać słabszego (np. pijaka lub głupca), by zwiększyć u przeciwnika dumę i pewność siebie, które są zazwyczaj złymi doradcami. Protagonista filmu nie jest tak charyzmatyczną postacią jak Jackie Chan, więc pojedynek aktorski wygrywa Jang-Lee Hwang. Fabuła niczym nie zaskakuje, ale gdy Hwang pojawia się na ekranie i pokazuje swoje umiejętności, wybacza się scenariuszową wtórność i przewidywalność.

Hong Kil-dong (Korea Północna, 1986), reż. Kil-in Kim

Czy ktokolwiek potrafi wymienić pięć filmów zrealizowanych w Korei Północnej? Oczywiście bez zaglądania do podpowiedzi ukrytych w internecie. Pewnie nawet niektórzy filmoznawcy i krytycy będą mieli z tym problem. Ja zresztą też. Podczas festiwalu kina azjatyckiego Pięć Smaków w roku 2016 obejrzałem dwie produkcje północnokoreańskie: kostiumowy Hong Kil-dong i wojenny Rozkaz 27. Oba są godne polecenia, bo realizacja stoi w nich na całkiem przyzwoitym poziomie. Razi w nich nachalny dydaktyzm, w drugim filmie jest on bardziej irytujący ze względu na wyraźny charakter propagandowy. Przełomem dla kinematografii tego kraju było widowisko Pulgasari (1985) inspirowane serią o Godzilli. Nakręcił je Sang-ok Shin, reżyser z Korei Południowej (twórca znakomitego dramatu wojennego o lotnikach Czerwony szal, 1964), którego Kim Dzong Il, syn Kim Ir Sena, kazał porwać (wraz z byłą żoną, aktorką Choi Eun-hee) i wywieźć do obozu pracy. Następnie zmusił go do realizacji filmów dla północnokoreańskiej wytwórni, by poprawić jakość produkcji filmowej w kraju. Hong Kil-dong jest oglądalny na Zachodzie m.in. dzięki naukom Shina. To kino wuxia, koreański eastern inspirowany filmami z Hongkongu, szczególnie tymi z wytwórni braci Shaw, a także spaghetti westernami Sergia Leone z motywem muzycznym charakteryzującym bohatera.

Jest to opowieść o legendarnym koreańskim wygnańcu z XVII wieku, przyrównywanym do Robin Hooda. W filmie jego pojawieniu się towarzyszy dźwięk fletu, co nasuwa skojarzenia z harmonijką z Pewnego razu na Dzikim Zachodzie. Nieślubny syn wysokiego rangą urzędnika zostaje wraz z matką wygnany, a następnie zaatakowany w lesie przez bandytów. Z opresji ratuje ich stary mistrz magii (bo mistrzem kung-fu trudno go nazwać), który unieszkodliwia złoczyńców techniką akupunktury (!), a następnie staje się nauczycielem będącego jeszcze dzieckiem Hong Kil-donga. W efekcie tych nauk skaczący przez krzaki dzieciak przemienia się w przeskakującego drzewa rycerza. Jego misją jest obronić lokalną ludność przed inwazją wojowników ninja. Film wzbudza na zmianę śmiech i podziw, bo kiczowate momenty przeplatają się z ujęciami o atrakcyjnej oprawie wizualnej.

The Intruder (Indonezja, 1986), reż. Jopi Burnama

W Indonezji udało się zrewolucjonizować kino sztuk walki. Takim przełomem był The Raid (2011) walijskiego reżysera Garetha Evansa, który miał wypromować silat, regionalną sztukę walki. Mistrzami tej techniki są występujący w filmie Evansa i pełniący funkcje choreografów Iko Uwais i Yayan Ruhian.  25 lat wcześniej w tym kraju powstał The Intruder z Nowozelandczykiem Peterem O’Brianem udającym Rambo i walczącym techniką nieprzypominającą klasycznego kung-fu. Pełno tu akcji i przemocy, także na tle seksualnym, a widowiskowość w stylu amerykańskim występuje dopiero w finale. Wcześniej mamy dużo walk wręcz, a nawet takie dziwne akcje jak rzucanie gumową piłką w przeciwnika (tym dziwniejsze, że bohater chyba używa tylko jednej piłki, bo ona za każdym razem wraca do niego jak bumerang).

Fabuła różni się od amerykańskich opowieści o weteranie z Wietnamu. Alex Trambuan zwany Rambu jest byłym policjantem, który rozprawia się z gangsterami odpowiedzialnymi za śmierć jego żony. W scenach walk jest wściekłość i chaos, co przybliża je do ulicznych, pozbawionych zasad fair play bójek. Trudno się nudzić – mamy tu czystą rozrywkę, niezobowiązującą zabawę w policjantów i przestępców. Łatwo to wyśmiać, ale warto też docenić i po prostu dobrze się bawić. Amerykańskie akcyjniaki z lat 80. się docenia, choć też są wypełnione kiczem. Wtórność nie jest w tym gatunku wadą – nikt nie oczekuje oryginalnych fabuł i psychologicznie wiarygodnych bohaterów. Ani respektowania zasad realizmu. Wystarczy jeden niezwykły bohater – człowiek czynu – prosta intryga z jasnym podziałem na dobro i zło oraz liczne sytuacje pretekstowe dla użycia przemocy. The Intruder wbrew tytułowi to swój człowiek – nie jest zagrożeniem dla innych bohaterów kina akcji, ale też nie hańbi ich imion. Działa na własnych regułach, godnie reprezentując swój kraj.

Obrońca (Tajlandia, 2005), reż. Prachya Pinkaew

W Tajlandii słonie darzone są ogromnym szacunkiem i ten film składa hołd tym niedocenianym w innych krajach zwierzętom. Połączenie sztuki walki, w tym wypadku tajskiego boksu, z fascynacją majestatycznymi słoniami dało na ekranie wspaniały efekt. Koordynatorzy walk nawet udoskonalili tajską sztukę walki, wprowadzając do niej elementy oparte na ruchach słonia (miały one sens w trakcie pojedynku z wielkoludami pokroju strongmana Nathana Jonesa). Za film odpowiedzialni są twórcy Ong-Bak (2003): reżyser Prachya Pinkaew, aktor i tajski bokser Tony Jaa oraz spec od kaskaderki i choreografii walk Panna Rittikrai. Tamten film okazał się dużym sukcesem, także w Polsce, i zaprezentował Tajlandię w bardzo pozytywnym świetle – jako mocnego gracza w dziedzinie kina akcji. Obrońca (The Protector) to również bardzo udane dzieło, które oszałamia widowiskowością i mocno zapada w pamięć nie tylko ze względu na sceny pojedynków, lecz także nietypowy dla gatunku wątek walki w obronie zwierząt.

Akcja toczy się w dużej mierze w Australii, dokąd trafiły słonie wychowane w Bangkoku. Tropem porywaczy rusza bohater grany przez Tony’ego Jaa – jest wściekły i gotowy na wszystko, a dzięki wyjątkowej sprawności fizycznej i biegłej znajomości muay thai trudno go zatrzymać i wybić mu z głowy szalony plan walki z potężnymi gangsterami. Liam Neeson w Uprowadzonej (2008) nie dążył do celu z taką zawziętością, co Tony Jaa szukający słoni i przeżywający efektowniejsze przygody niż Indiana Jones. Imponujący, bardzo dynamiczny spektakl, w którym sceny akcji wykonywane są często w długich ujęciach, co robi ogromne wrażenie i wskazuje na solidne przygotowanie zarówno filmowców, jak też aktorów i kaskaderów. Jeden z mastershotów trwa około cztery minuty – mamy w nim pokonywanie przez głównego bohatera kolejnych pięter, co stanowi bardzo przemyślaną i symboliczną drogę wojownika dążącego do zwycięstwa mimo licznych przeciwności.

Widać na ekranie włożone w ten projekt pieniądze – to jeden z najdroższych filmów w historii tajskiej kinematografii. Odniósł spory sukces w Stanach Zjednoczonych, ale w Polsce znany tylko najwierniejszym fanom gatunku. Oprócz doświadczonych zawodników muay thai w projekcie udział wzięli: wietnamski ekspert od wushu Johnny Nguyen, brazylijski znawca capoeiry Lateef Crowder, mierzący ponad dwa metry australijski wrestler Nathan Jones i wielu innych profesjonalistów, dzięki którym omawiany obraz ma szansę stanąć w szeregu z najlepszymi współczesnymi filmami akcji.

Jailbreak (Kambodża, 2017), reż. Jimmy Henderson


Brutalność i widowiskowość azjatyckich sztuk walki w połączeniu z ograniczoną przestrzenią stanowiącą pułapkę dla bohaterów były już tematem indonezyjskiego The Raid (2011) Garetha Evansa. Ten film pokazał, że nawet w takim dość mocno wyeksploatowanym gatunku jak martial arts można jeszcze czymś zaskoczyć, może niekoniecznie fabułą, ale formą i intensywnością. Twórcy kambodżańskiej produkcji Jailbreak idą w podobnym kierunku, umiejscawiając bohaterów w zakładzie karnym. Mający włoskie pochodzenie reżyser i scenarzysta Jimmy Henderson przedstawił grupę policjantów oddelegowanych do rutynowego zadania polegającego na eskortowaniu więźnia do celi. Pechowi gliniarze trafiają na moment, gdy w zakładzie wybucha bunt – muszą walczyć o przeżycie przeciwko niemającym nic do stracenia skazańcom. Podobnie jak w przypadku wspomnianego filmu Evansa i indonezyjskiej sztuki walki zwanej silatem, Kambodżanie zamierzali wypromować swój styl – bokator.

W kwestii scen walk wiele już mówi sam fakt, że choreografią zajęli się odtwórcy głównych ról, Jean-Paul Ly i Dara Our. Tak więc, podobnie jak w przypadku największych gwiazd martial arts (Bruce Lee, Sammo Hung, Jackie Chan, Tony Jaa, Iko Uwais) mamy do czynienia z wykonawcami, którzy sami tworzą bohaterów. Bo postacie w filmach kopanych nie są kreowane przez dialogi w scenariuszu, ale właśnie przez sprawność fizyczną i biegłość w sztukach walki. Jeśli aktor decyduje się tworzyć lub współtworzyć układ choreograficzny sceny akcji, to właściwie pisze rolę dla siebie i dzięki temu wypada przekonująco mimo braków w aktorskim warsztacie. Tercet głównych bohaterów uzupełnia Tharoth Sam, która podobnie jak koledzy należy do narodowej drużyny bokatora. Czarnym charakterem w filmie jest Celine Joëlle Tran, znana jako Katsuni, wietnamsko-francuska aktorka filmów porno, jedna z najbardziej wpływowych kobiet we Francji. Ze wszystkich omówionych tu filmów Jailbreak jest najłatwiej dostępny, bo można go znaleźć na Netflixie.

Furia (Wietnam, 2019), reż. Le-Van Kiet


Warto odwiedzać festiwal Pięć Smaków, bo można tam wypatrzyć interesujące, ale nierozpowszechnione szerzej azjatyckie filmy sztuk walki, np. chiński Ostatni mistrz (The Final Master, 2015) albo opisany wyżej koreański Hong Kil-dong (1986). W roku 2019 organizatorzy festiwalu sprowadzili do Polski wietnamski film akcji, który na rynek międzynarodowy otrzymał tytuł Furie. Wietnam kojarzy się z konfliktem zbrojnym, w który mocno zaangażowali się Amerykanie. Powstało dużo filmów na ten temat, ale żaden film o wojnie w Wietnamie, jaki trafił do szerokiej dystrybucji, nie został nakręcony przez Wietnamczyków. Cenzura w tym kraju hamuje rozwój kinematografii, większość filmów powstaje na rynek krajowy i dopiero Furii udało się przedostać do zachodniej dystrybucji. Była to jednak dystrybucja mocno ograniczona, głównie do festiwali, więc wciąż jest to mało znana produkcja.
W pierwszoplanowej roli dobrze spisuje się Veronica Ngo (vel Ngô Thanh Vân), która wygrała pierwszą edycję wietnamskiego Tańca z gwiazdami. W swoim kraju od prawie dwóch dekad jest gwiazdą (także w branży muzycznej – jako piosenkarka pop-dance), a ostatnio można ją oglądać w amerykańskich produkcjach (Pięciu braci i The Old Guard). Furia opowiada o kobiecie w średnim wieku, która pełni funkcję egzekutora długów. Nazywa się Hai Phượng i taki jest oryginalny tytuł filmu. Znajomość wschodnich sztuk walki pomaga jej przetrwać w tym męskim zawodzie. Nie różni się od typowego gangstera, dla którego wyciąganie pieniędzy od ludzi (różnego pokroju, dobrych czy złych) to chleb powszedni. Poza pracą pełni zaś rolę matki i dla swojego dziecka stara się być surowa, ale też troskliwa. Gdy córka zostaje porwana, Hai Phượng rozpoczyna swoją prywatną wojnę wietnamską, „urządzając Sajgon” swoim wrogom. Dochodzi tu nie tylko do akcji w stylu Uprowadzonej (2008), lecz także do przemiany wewnętrznej głównej bohaterki. Zaczyna ona widzieć w tej sytuacji swoją winę. Nie chodzi więc tylko o brutalne rozprawienie się z przestępcami, ale też o odkupienie win, udowodnienie sobie i innym, że mimo wad jest wartościowym człowiekiem.


BONUS


Kobra (Japonia, 1974), reż. Umeji Inouye

Gdy Wejście smoka trafiło na polskie ekrany w 1982 roku, a potem kolejne produkcje tego typu (Klasztor ShaolinMistrzyni WudangKaratecy z kanionu Żółtej Rzeki), gatunek zaczęto umownie nazywać filmami karate. Powodem tego mógł być fakt, że pierwszym filmem sztuk walki na ekranach polskich kin było japońskie dzieło Kobra z 1974, którego głównym bohaterem jest mistrz karate, detektyw Komura (Jirô Tamiya). Polacy mogli go obejrzeć już w 1979, a krajowy plakat (widoczny obok) jest dziełem Mieczysława Wasilewskiego. Mamy tutaj typową dla polskiej szkoły plakatu prostotę formy z celnością przekazu. Zarys ludzkiej twarzy zawija się jak wąż, który zamiast wysunąć jadowity język przekształca się w rękę trzymającą broń palną. A kula tkwiąca w skroni zabarwiona jest na czerwono, co symbolizuje oczywiście czerwone słońce (lub kwitnącą wiśnię) na fladze Japonii.

Pewnie niewielu kinomanów wie, że kultowy akcyjniak z lat 80. o takim samym tytule (1986, reż. George P. Cosmatos) jest nieoficjalnym remakiem japońskiego kryminału z lat 70. W czołówce pamiętnego filmu z Sylvestrem Stallone’em jest informacja o scenariuszu będącym adaptacją powieści Pauli Gosling pt. Fair Game (1974). Znane są też ciekawostki o genezie powstania filmu – powstał z odrzuconych pomysłów dotyczących Gliniarza z Beverly Hills, gdzie początkowo do głównej roli przymierzano Sylvestra Stallone’a. W ogóle nie wspominało się o japońskim pierwowzorze.

Podstawowa różnica między japońską i amerykańską wersją jest taka, że tylko tę pierwszą można zaliczyć do filmów sztuk walki. W fabule dzieje się właściwie to samo: głównym bohaterem jest bezkompromisowy gliniarz nazywany Kobrą, który ochrania modelkę będącą świadkiem morderstwa. Natomiast w części drugiej (Cobra 2, 1976, reż. Umeji Inouye) znajomo wygląda początek. Bandyta dokonuje napadu z bronią na sklep i bierze zakładników, po czym przybyły na miejsce szef policji wydaje polecenie, by sprowadzić Kobrę. Gdy zjawia się tytułowy bohater, w efektownym stylu rozprawia się z niebezpiecznym gangsterem. W ten sam sposób został przedstawiony widzom bohater grany przez Stallone’a.

Chociaż jadowity wąż z tytułu był w naszym kraju popularny za sprawą emitowanych od 1956 spektakli telewizyjnych z cyklu Teatr Sensacji Kobra, produkcja z Japonii nie miała w Polsce szczęścia. Nie odniosła tak wielkiego sukcesu jak później Wejście smoka i dzisiaj jest trudna do zdobycia. Mnie nie udało się namierzyć części pierwszej, opis fabuły znam tylko z leksykonu Sławomira Zygmunta, widziałem tylko część drugą z 1976 roku. Ta niepełna znajomość serii sprawiła, że zamiast do właściwej części zestawienia tytuł trafił do bonusu – bardziej jako ciekawostka niż polecanka.

0 komentarze:

Prześlij komentarz