Tekst opublikowany także w serwisie film.org.pl
Zimowa sceneria
najbardziej kojarzy się z komediami o tematyce świątecznej,
powtarzanymi co roku w grudniu. Powstało jednak sporo filmów, w
których ośnieżone i skute lodem tereny służyły do opowiedzenia
historii mrocznej, pełnej napięcia i grozy. W niniejszym
zestawieniu postanowiłem wyróżnić produkcje nieco już
zapomniane, które mają jednak sporo do zaoferowania. Łączy je
zima – czasem spokojna, czasem złowieszczo sygnalizująca swój
niepokój gwiżdżącym wiatrem, wyciem wilków, obniżającą się
temperaturą. Zdecydowałem się pominąć filmy komediowe, nawet
cenioną przeze mnie Gorączkę złota (1925) Charlesa
Chaplina. Wyróżniłem te produkcje, które mogą być odtrutką na
gorącą atmosferę świąteczną, bo zamiast wywołać śmiech i
optymistyczny nastrój mocno chwytają za gardło, wywołują strach,
niepokój, wzruszenie. Pominąłem przykłady zbyt oczywiste, takie jak Coś (1982) Johna Carpentera i Nienawistna ósemka (2015) Quentina Tarantino.
1. Skarb rodu Arne (Herr
Arnes pengar, 1919), reż. Mauritz Stiller
Wraz Furmanem śmierci
(1921) Victora Sjöströma, Skarb rodu Arne należy do
najważniejszych reprezentantów szwedzkiej szkoły filmowej. Oba
filmy to ekranizacje powieści Selmy Lagerlöf, pierwszej kobiety
wyróżnionej literacką Nagrodą Nobla. Fabuła jest intrygująca i
mroczna, wymowa pesymistyczna, a postacie pełne wad i słabości,
przegrywające z bezlitosną naturą. W Skarbie rodu Arne siły
przyrody są nieprzewidywalne i mocno dają się we znaki bohaterom.
Trzech szkockich buntowników osadzonych w wieży ucieka z niewoli,
lecz wolność na dalekiej północy oznacza głód, mróz i
pomieszanie zmysłów. Gdy okradają i mordują rodzinę pastora
Arne, przypieczętowują swój los. Typowy dla melodramatu wątek
miłosny służy do wzmocnienia pesymistycznej tonacji i podkreślenia
ironii losu. Mimo braku klasycznego dialogu, film Stillera jest
bardzo wnikliwym i sugestywnym dramatem, w którym zostaje pole dla
wyobraźni odbiorcy. Za pomocą doskonałej pracy kamery filmowcy
opowiedzieli pełną grozy i napięcia historię, pozwalając odczuć
bardzo surowy klimat dalekiej północy.
Autorem scenariusza jest
Gustaf Molander, późniejszy reżyser między innymi Intermezzo
(1936) z pierwszą ważną rolą Ingrid Bergman. W 1954 zrealizował
nową ekranizację Skarbu rodu Arne. Chociaż sama idea
nakręcenia dźwiękowej i barwnej wersji tej historii jest dobra,
film Stillera jest zbyt sugestywny, aby mu w czymkolwiek dorównać.
Brak tego, co dzisiaj w kinie jest normą, czyli klasycznego dialogu
i palety kolorów, sprawia że tworzy się pole dla wyobraźni,
bohaterowie wydają się bardziej nieprzewidywalni, a historia
fascynująca. Mary Johnson (właśc. Astrid Maria Carlsson),
odgrywająca postać Elsalill, jedynej ocalałej z masakry,
prezentuje klasę porównywalną do największych hollywoodzkich
gwiazd tamtej epoki: Lillian Gish i Mary Pickford.
2. Eskimo (1933),
reż. W.S. Van Dyke
Niewiele jest dobrych
filmów o życiu i kulturze Inuitów. Sukces artystyczny i komercyjny
jednocześnie odniósł chyba tylko jeden – dokumentalny Nanuk z
Północy (1922) Roberta J. Flaherty'ego. Z tematem zmierzył się
Nicholas Ray, który w Kanadzie pod nadzorem włoskiego producenta
nakręcił Dzikie niewiniątka (1960) z nieprzekonującym jak
nigdy Anthonym Quinnem. Wspaniałe są zdjęcia surowej przyrody w
tym filmie, ale to kino raczej płytkie i nieangażujące. Znacznie
bardziej porywającym widowiskiem jest Cień wilka (1992)
Jacquesa Dorfmanna. Francusko-kanadyjska produkcja zawiera świetne
sceny przygodowe osadzone w fabule łączącej elementy thrillera,
melodramatu i baśni. Zaskakujące są w nim role Toshirô Mifune i
Donalda Sutherlanda. Ale na dłuższy opis wybrałem inny film,
kompletnie zapomniane, lecz fascynujące dzieło z pierwszej dekady
kina dźwiękowego.
Eskimo Woody'ego
Van Dyke'a przedstawia zwyczaje Inuitów dość realistycznie,
głównie dzięki genialnemu w swej prostocie pomysłowi, aby
Eskimosi mówili ojczystym językiem. Tłumaczem na planie był Peter
Freuchen, duński podróżnik, którego dwie książki posłużyły
jako materiał dla scenarzysty Johna Lee Mahina. Film sprawdza się
jako wartościowy dokument, bo pokazuje praktyki łowieckie rdzennych
mieszkańców Alaski: polowania na morsy, wieloryby, niedźwiedzie
polarne i karibu. Część materiału została wprawdzie nakręcona w
studiu (w kilku scenach widać tylną projekcję), ale i tak wrażenia
są ogromne. Największe wywołuje autentyczny i niedublowany
pojedynek z białym wilkiem. Aktor Ray Mala przez trzy popołudnia
próbował zwabić wilka, by go zaatakował. Kiedy to się udało,
stoczył z nim walkę, która zakończyła się śmiercią zwierzęcia
(gdyby aktorowi nie udało się zabić wilka, zrobiłby to strzelec
zatrudniony na wszelki wypadek).
Akcja toczy się nie
tylko zimową porą, ale szereg polowań służy głównie temu, by
garnki były pełne w zimie. Także pod względem fabularnym dzieło
dobrze się prezentuje. Stykają się dwie kultury. Jedna cechuje
się szlachetnością i honorem, mimo iż powszechnie uważana jest
za dziką i prymitywną. Druga dysponuje lepszą technologią, ale
pozbawiona jest skrupułów – rządzi pijaństwo, obłuda i
nieuczciwość. Eskimoski zwyczaj dzielenia się żonami ma
dramatyczne konsekwencje. Kodeks moralny Inuitów brutalnie zderza
się z pozbawionymi zasad białymi wielorybnikami. Wytwórnia MGM,
reprezentowana przez Hunta Stromberga, wydała spory budżet na to
przedsięwzięcie. Praca 42 operatorów i techników z pewnością
nie poszła na marne, ale niestety widzowie nie byli zainteresowani
życiem Eskimosów w takim stopniu, w jakim interesowali się Afryką
czy morzami południowymi. „One-Take Woody”, jak nazywano
reżysera, specjalizował się w takich egzotycznych klimatach i
Eskimo należało do jego najtrudniejszych wyzwań w karierze. Materiał, który przywiózł z podróży na Alaskę został tak sprawnie posklejany, że montażysta Conrad A. Nervig zdobył pierwszego w historii Oscara za montaż.
3. Istota z innego świata (The
Thing from Another World, 1951), reż. Christian Nyby
Chociaż lubię klasyczne
produkcje hollywoodzkie, szczególnie te z lat pięćdziesiątych,
skłamałbym, gdybym powiedział, że wolę Istotę...
Nyby'ego od remake'u Johna Carpentera (The Thing, 1982). Nie
oznacza to jednak, że nie doceniam pierwowzoru (a właściwie
pierwszej adaptacji opowiadania Johna W. Campbella Who Goes
There?).
To tak jak z Człowiekiem
z blizną
Howarda Hawksa (1932) i Briana De Palmy (1983) – oba filmy są
produktem swoich czasów i
dużo mówią o latach, w których powstały. Istota
z innego świata
to jeden z ciekawszych przedstawicieli amerykańskiej fantastyki
grozy. To filmowa alegoria o lękach, które dręczyły Amerykanów
po drugiej wojnie światowej. „W świecie nauki nie ma wrogów, są
tylko zjawiska do badania”, mówi naukowiec, ale jest w błędzie.
To, co tkwi w człowieku nie ma naukowego wyjaśnienia. Pod koniec
padają znamienne słowa –
„Obserwujcie niebo” –
które są apelem o zachowanie ostrożności i pełną gotowość do
walki w każdej chwili. Producentem
filmu był Howard Hawks, ale jest to produkcja zupełnie nie w jego
stylu. Nie chodzi tu wyłącznie o gatunek science-fiction, bo akurat
Hawks był gatunkowo wszechstronny. Brakuje tu także typowej dla
niego finezji w scenach dialogowych. Dlatego informacje o tym, że to
on prawdopodobnie reżyserował ten film, nie są dla mnie
wiarygodne.
4. Surowa północ (The Wild
North, 1952), reż. Andrew Marton
Na pytanie „Jaką
będziemy mieć zimę?” pada odpowiedź „Dobrą dla norek i kun,
ale nie dla ludzi”. Jednak trapera Julesa Vincenta to nie
przeraża. On lubi takie surowe warunki, bo – jak twierdzi – może
wtedy udowodnić z jakiej gliny jest ulepiony. Surowa północ
to zrealizowana na lodowatych równinach – położonych na granicy
USA i Kanady – interesująca produkcja przygodowa z wątkiem
kryminalnym. Podczas spływu po niespokojnej rzece kanadyjski traper
zabił człowieka i jego śladem podąża policjant. Ale przyroda
sprzyja jednak mordercy, który w białej dżungli czuje się lepiej
niż w cywilizowanym mieście. Vincent to wojownik, który ciągle
walczy o przetrwanie i popełnione przez niego morderstwo nie
zrodziło się z głupoty ani zwykłej chęci mordu, lecz było
skutkiem walki o własne życie.
Reżyser Andrew Marton, z
pochodzenia Węgier, wiele lat spędził w Alpach, był miłośnikiem
gór i narciarstwa. Nie bał się ryzyka i dlatego często angażowano
go jako reżysera scen trudnych i niebezpiecznych (miał swój udział
w sekwencji wyścigu rydwanów w Ben-Hurze). Surowa północ
była jego największym wyzwaniem w karierze. Nakręcił ją w
ekstremalnych warunkach i pewnego dnia – wraz z aktorem Stewartem
Grangerem – wpadł w lodową szczelinę, pozostając w niej
uwięziony przez ponad dwie godziny. Wysiłek opłacił się. Powstał
porywający survivalowy northwestern o walce człowieka z przyrodą i
jej demonami, na przykład wilkami. Postać konstabla ścigającego
mordercę została zainspirowana losami Alberta Pedleya, który w
początkach dwudziestego wieku zmagał się z mroźną zimą podczas
eskortowania przestępcy do więzienia. Film jest psychologicznie
wiarygodny i na ten autentyzm wpływa w większym stopniu efektowny
krajobraz, a także scenariusz Franka Fentona, momentami niespójny,
lecz trzymający w napięciu. W mniejszym stopniu aktorstwo –
Stewart Granger i Wendell Corey to minimaliści, a Cyd Charisse to
nade wszystko świetna tancerka, nie mająca tu pola do popisu.
5. Kocie ślady (Track of the
Cat, 1954), reż. William A. Wellman
Kocie ślady jest
drugą, po Zdarzeniu w Ox-Bow (1943), ekranizacją powieści
Waltera Van Tilburga Clarka, dokonaną przez Williama A. Wellmana.
Podczas surowej zimy rodzinne ranczo jest zagrożone przez czarną
panterę. Głód zmusza dzikiego kota do atakowania bydła, tym samym
pozbawiając środków do życia farmerską rodzinę, do której
należy ranczo. Nigdy jednak nie zobaczymy na ekranie tytułowego
kota – jest on tu zwierzęciem niemal mitycznym. Próba zabicia go
to próba okiełznania srogiej zimy. Pokonując własne słabości,
oswajając dziką naturę, sprawdzając swoje możliwości w terenie, człowiek wreszcie dociera do takiego punktu na krawędzi życia i
śmierci, gdzie staje się albo silniejszy albo martwy.
O mroźnym westernie
Williama Wellmana mówi się „film czarno-biały w kolorze”.
Istotnie, reżyser przykładał dużą wagę do oprawy wizualnej i
operator William H. Clothier sprostał wyzwaniu. Jednak Wellman nie
byłby sobą, gdyby pod atrakcyjną formą nie ukrył ambitnych
treści. Śniegi północnej Kalifornii nie są tu scenerią dla
opowieści przygodowej, lecz psychologicznej. Chociaż Robert Mitchum
był tutaj gwiazdą i spisał się wyśmienicie, scenariusz
prezentuje aż szóstkę zróżnicowanych charakterów. W relacjach
między nimi jest więcej napięcia niż w pościgu za dzikim
zwierzęciem. I to świadczy o oryginalności filmu. I to świadczy o
wysokiej jakości przedsięwzięcia, któremu daleko do bezmyślnej
rozrywki.
6. Baza ludzi umarłych (1958),
reż. Czesław Petelski
Bieszczady zimą na
przełomie 1945 i 1946 roku. Gdzieś w odosobnieniu, w otoczeniu gór,
wiatru i mrozu grupa kierowców ciężarówek zmaga się z uciążliwą
robotą, każdego dnia ryzykując życiem. Siedem osób, w tym jedna
kobieta, tworzą silną galerię charakterów o różnych cechach,
możliwościach i zapatrywaniach. W dużym napięciu obserwuje się
sceny dialogowe, które prowadzą do pesymistycznej konkluzji. Baza
ludzi umarłych to jeden z najciekawszych filmów zrealizowanych
w Polsce. Zawiera mnóstwo kapitalnych dialogów, dobre aktorstwo i
interesujące postacie, w tym polski odpowiednik kobiety fatalnej.
Autorzy zadbali o psychologiczny realizm oraz napięcie i klimat jak
w najlepszych thrillerach (z tej samej półki, co Cena strachu
H.G. Clouzota z 1953). Uszy wsłuchują się w Bal na Gnojnej,
przedwojenną balladę apaszowską, a oczy zafascynowane są widokiem
majestatycznych gór przykrytych śniegiem. Kwintesencja polskiej
szkoły filmowej, a zarazem obraz dość nietypowy pod względem
wizualnym, daleki od tego, co można zobaczyć w większości polskich filmów tamtego okresu.
7. Na białym szlaku (1963),
reż. Jarosław Brzozowski, Andrzej Wróbel
A tu mamy do czynienia z
jeszcze bardziej nietypową rodzimą produkcją. W 1958 roku Jarosław
Brzozowski uczestniczył w ekspedycji polarnej, skąd przywiózł
pięć krótkometrażowych filmów dokumentalnych. Wkrótce na mroźną
północ powrócił, by zrealizować film fabularny z Leonem
Niemczykiem i Emilem Karewiczem (którzy grali razem w Bazie ludzi
umarłych). Film zatytułowany Na białym szlaku powstał
na Spitsbergenie, pokrytej lodowcami norweskiej wyspie, a
odpowiedniego materiału do scenariusza dostarczyło małżeństwo
Alina i Czesław Centkiewiczowie. To dzieło słabo znane, ale godne
zapamiętania. Pasjonująca opowieść przygodowa, osadzona w
ostatnich dniach drugiej wojny światowej, pokazująca walkę o
przetrwanie dwóch mimowolnych sojuszników: Polaka i Niemca.
Niedawni wrogowie muszą połączyć siły, bo mają wspólnego
przeciwnika – bezlitosną pogodę. Kino o pozornie banalnej treści,
ale surowe i niepokojące, ascetyczne i mocno depresyjne. Arktyczna
sceneria robi dobrą robotę, dzięki czemu – mimo
niedoświadczonego reżysera – ogląda się z dużym
zainteresowaniem.
8. Człowiek zwany Ciszą (Il
grande silenzio, 1968), reż. Sergio Corbucci
Ten cichy klasyk
Corbucciego pod względem popularności przegrywa z Django
(1966), ale wśród miłośników spaghetti westernów jest nawet
stawiany wyżej. Czterech scenarzystów przygotowało mroczną,
zwartą historię o ścieżce wybrukowanej trupami, umiejscawiając
po stronie Zła łowców nagród, którym Sergio Leone złożył hołd
w Za kilka dolarów więcej (1965). Przekaz jest właściwie
podobny, co we wspomnianym dziele Leone. Życie nie ma żadnej
wartości, za to śmierć ma wysoką cenę – dlatego pojawili się
łowcy nagród, którzy niczym nie różnili się od zabójców. Ale
Corbucci był jednak bardziej pesymistyczny od swojego imiennika. Od
pierwszych minut filmu, a także od pierwszych taktów muzyki Ennia
Morricone daje o sobie znać przeraźliwy chłód i smutek. Strzały
z rewolweru padają regularnie, body count się powiększa, a
Zło niczym śnieg w zimie pokrywa cały teren, wprowadzając mocno
depresyjny nastrój i zapowiadając śmierć. Trudno zapomnieć
Jean-Louisa Trintignanta i Klausa Kinskiego podążających przez
zaśnieżone pustkowia, zostawiając za sobą krwawe ślady.
9. Skazani na życie (Condenados
a vivir, 1972), reż. Joaquin Romero Marchent
To jeden z
najsłynniejszych hiszpańskich westernów. Anglojęzyczny tytuł
Cut-Throats Nine kłóci się z treścią filmu, lecz słowo
„cut” słusznie sugeruje przewagę ran ciętych. Brakuje tu
bowiem typowych dla westernu strzelanin. Gdy facet bierze do ręki
karabin woli uderzyć mocno kolbą, aby zobaczyć zmiażdżoną
twarz. Dlatego film uznawany jest za jeden z najbrutalniejszych
westernów. Opowiada o nienawistnej ósemce i jednej kobiecie, którzy
są skazani na życie (tyt. oryg. Condenados a vivir) –
skazani na uciążliwą przeprawę przez ośnieżone pustkowia. Taka
sceneria potęguje gniew, powodując utratę skrupułów, zasad
moralnych, zahamowań. Pragnienie zemsty i chciwość trzymają ludzi
przy życiu, nic więcej tak naprawdę nie ma znaczenia.
Hiszpańskiemu twórcy, J. R. Marchentowi, bardzo blisko do
pesymistycznej wizji Sergia Corbucciego. Stosuje stop-klatki i
retrospekcje, które jasno wskazują, że wszystko, co dobre, już
się skończyło. Teraz pozostaje żyć tylko po to, by zabijać.
Zimowe plenery podkreślają fatalizm opowieści i izolację
bohaterów. Krwawe sceny zapowiadają popularność takich twórców
jak Lucio Fulci, lubiących taplać się w krwistoczerwonym sosie.
10. Przeprawa (The Passage,
1979), reż. J. Lee Thompson
Anthony Quinn to aktor
mający w dorobku najwięcej zróżnicowanych – pod względem
narodowości – ról. Grał Indian, Greków, Hiszpanów, Meksykanów,
Włochów, Francuzów, Arabów i Amerykanów. W jego filmografii
można znaleźć też rolę Eskimosa, Rumuna, Chińczyka, Mongoła, Malezyjczyka, Żyda, a nawet proroka Mahometa. U Johna
Lee Thompsona grał wcześniej Greków w dwóch filmach, natomiast w
brytyjskim dramacie Przeprawa – według tekstu
Bruce'a Nicolaysena – został obsadzony jako Bask, pasterz
zamieszkujący na granicy Hiszpanii i Francji. Akcja toczy się
podczas drugiej wojny światowej i do naszego bohatera zgłasza się
francuski ruch oporu. Zostaje mu zlecona niebezpieczna misja –
przeprowadzić przez góry cennego naukowca wraz z rodziną. Celem
wyprawy jest neutralna Hiszpania, a podstawowym problemem oficer SS –
fanatyk, sadysta, człowiek bezkompromisowy. Obsada filmu to
marzenie: Malcolm McDowell jako szwarccharakter, Christopher Lee jako
Cygan, Patricia Neal i James Mason w rolach zmęczonych życiem
uciekinierów. Mason trafnie przepowiedział, że film nie odniesie
sukcesu, bo widzowie nie przepadają za opowieściami zimowymi. Ale
to solidna produkcja i być może ostatnie w pełni udane dzieło J.
Lee Thompsona. Do zalet należą również: dobra muzyka Michaela J.
Lewisa i efektowne zdjęcia Michaela Reeda.
11. Śmiertelne polowanie (Death
Hunt, 1981), reż. Peter Hunt
Film, który z pewnością
warto upolować. Michael Grais i Mark Victor napisali tekst na kanwie
prawdziwej historii, która rozegrała się w kanadyjskim Yukonie na
początku lat trzydziestych. Albert Johnson zwany „szalonym
traperem” naraził się kanadyjskim policjantom (tak zwanym
mounties), stając się celem szalonego pościgu. Film traktuje fakty
w sposób dowolny, oferując wysokiej klasy spektakl przygodowy.
Pojedynek pomiędzy starzejącym się gliną Edgarem Millenen i
nieugiętym człowiekiem z gór jest interesujący, bo obaj
przedstawieni są jako ludzie stroniący od przemocy, których
okoliczności zmuszają do walki wbrew ich woli.
Terytoria są spokojne,
pogoda nikomu nie przeszkadza, a zmęczenie i śmierć pojawiają się
za sprawą człowieka. Ed Lauter jest prowodyrem zgrai dzikusów,
który nie ma szacunku ani do ludzi ani do zwierząt, natomiast
protagoniści Lee Marvin i Charles Bronson to symbole szlachetności
i honoru. To, że tacy ludzie stoją po przeciwnych stronach świadczy
o dużej niesprawiedliwości losu. Peter Hunt (idealne nazwisko do
takiego filmu) to między innymi montażysta pierwszych filmów o
Bondzie, a także reżyser specjalizujący się w kinie
sensacyjno-przygodowym. Śmiertelne polowanie to jego
najlepsze osiągnięcie. Kino z dużą porcją napięcia i
dramatyzmu. Znakomicie obsadzone i sfotografowane. Trochę przypomina późniejszy o rok kasowy hit Rambo: Pierwsza krew (1982).
12. Śmiertelnie mroźna zima
(Dead of Winter, 1987), reż. Arthur Penn
Przy okazji omawiania tego filmu warto zarekomendować staroświecki thriller My Name Is Julia Ross (1945)
Josepha H. Lewisa z Niną Foch. Do zestawienia wprawdzie nie
pasuje – bo akcja rozgrywa się przy pięknej pogodzie w
nadmorskiej posiadłości w Kornwalii – ale fabuła jest podobna.
Nie zaszkodzi także wspomnieć o powieści The Woman in Red
Anthony'ego Gilberta, na bazie której powstał ten film. Dzieło
Arthura Penna, niegdyś cenionego twórcy (Bonnie i Clyde,
Mały wielki człowiek), to znakomity thriller o kobiecie
uwięzionej w pułapce. Szukając pracy trafiła na ciekawą ofertę,
pod którą kryła się misternie skonstruowana intryga. Dzięki
wspaniałej kreacji Mary Steenburgen (która wcieliła się w trzy
postacie) ekran aż kipi od emocji, a losy bohaterki nie są widzom
obojętne. Strach, gorycz, zwątpienie, ale i desperacka wola
przetrwania w połączeniu ze śmiertelnie mroźną zimą współtworzą
opowieść pełną napięcia i grozy.
Nie bez znaczenia jest
to, że scenarzyści Marc Shmuger i Mark Malone uczynili z głównej
bohaterki początkującą aktorkę. W ten sposób niewinna i
niedoświadczona kobieta wkracza w świat manipulacji, zakłamania i
cynizmu. Pułapka, w którą wpadła, okazuje się dla niej szkołą
przetrwania. Odcięta od świata przez surową kanadyjską zimę
skazana jest na samotną walkę. Z eterycznej damy w opałach musi
przeistoczyć się w wojowniczkę. Ta przemiana jest wiarygodna
dzięki świetnej grze aktorskiej. Mary Steenburgen, mimo iż dostała
Oscara już na początku kariery (Melvin i Howard, 1980), nie
zdobyła takiego uznania, na jakie zasługuje. Bezbłędnie sprawdza się zarówno w produkcjach rozrywkowych (Idąc na południe, Powrót do przyszłości III), jak i ambitnych (Ragtime, Filadelfia). Zmagając się – pod kierunkiem Arthura Penna – z bezwzględnymi kidnaperami i srogą zimą, zaliczyła prawdopodobnie
jeden ze swoich najdoskonalszych występów w karierze. Reżyser ma lepsze
osiągnięcia, ale w tym filmie też widać dobrą „rękę” –
napięcie jest budowane sprawnie, aktorzy nie są prowadzeni w
pułapkę, a zimowa sceneria doskonale kreuje klimat izolacji i
bezradności.
Dla mnie najciekawsza propozycja to chyba: "Na białym szlaku"; ostatnio oglądam wszelkie dokumenty osadzone w podobnych warunkach klimatycznych, więc Spitsbergenem nie pogardzę. Mam nadzieje tylko, że słabo-znany nie znaczy trudno-dostępny.
OdpowiedzUsuńFilm jest łatwo dostępny, choć nie najlepszej jakości - w tym przypadku słabo-znany oznacza, że nikt nie chce wydać kasy na rekonstrukcję cyfrową.
OdpowiedzUsuń