Pewnego razu w Hollywood

Once Upon a Time ... in Hollywood (2019 / 161 minut)
scenariusz i reżyseria: Quentin Tarantino

W ciągu ostatniej dekady Quentin Tarantino – za pomocą wehikułu zwanego kinem – zabrał widzów do czasów drugiej wojny światowej (Bękarty wojny, 2009) oraz do XIX wieku (Django, 2012; Nienawistna ósemka, 2015). Z tych obrazów wyłania się pesymistyczna wizja cywilizacji rządzonej przez człowieka i tkwiące w nim zło. Najpierw uczyniono z człowieka niewolnika, a gdy ten błąd został naprawiony i udało się stworzyć cywilizację, trzymającą się na solidnych fundamentach, nadjechała niemiecka machina wojenna, która zniszczyła to, co udało się zbudować. Ponownie uruchomiono plan odbudowy i niedługo trzeba było czekać na kolejny przełom, który wstrząsnął światem. Zdarzyło się to w sierpniu 1969 roku, dokładnie 50 lat temu. Tak wygląda w skrócie historia cywilizacji według autora Pulp Fiction.

Pewnego razu w Hollywood jest w pewnym sensie trzecią częścią Historii świata według Tarantino (trzecią, bo jednak Nienawistna ósemka nie pasuje do tego zestawu). Przypomina to więc „trylogię historyczną” Sergia Leone, w skład której wchodzą: Pewnego razu na Dzikim Zachodzie (1968), Garść dynamitu (1971) i Dawno temu w Ameryce (1984). Akcja toczy się w różnych epokach, inne są postacie, fabuła, a nawet nastrój opowieści, ale mimo to widoczny jest charakterystyczny podpis reżysera, wskazujący na film autorski, a nie klasyczne kino gatunkowe, które ma spełniać oczekiwania. Trudno jednak iść na film Tarantino bez konkretnych oczekiwań, dlatego wiele jest mieszanych recenzji, w których obok tradycyjnych pochwał dla aktorskiego i reżyserskiego kunsztu jest wiele zastrzeżeń odnośnie scenariusza napakowanego dziwnymi pomysłami. Scenariusza niezbyt spójnego, bo składającego się w dużej mierze z epizodów nie mających wpływu na pierwszoplanowy wątek.

Fabuła nie jest skomplikowana, ale daje duże możliwości – mogłoby z niej powstać wiele zróżnicowanych utworów i droga, którą obrał Tarantino nie wszystkim będzie pasować. Sam reżyser porównywał konstrukcję filmu do Pulp Fiction, bo w jednym i drugim obrazie mamy szereg epizodów i mnogość postaci, ale pierwszy plan to wątek kumpelski, bardziej jednak w duchu Roberta Redforda i Paula Newmana, niż Johna Travolty i Samuela L. Jacksona. Rzecz dzieje się w ciągu półrocza 1969 roku, głównymi bohaterami są aktor i kaskader, obaj pracujący głównie dla amerykańskiej telewizji. To ludzie mieszkający w Los Angeles, stolicy przemysłu filmowego, ale ten wielki świat kina istnieje obok nich, oni nie mają do niego wstępu. Efekty swojej pracy muszą na razie oglądać w domowym zaciszu, przy piwku, a nie w przepełnionej sali kinowej.

Jeśli Ricka Daltona (Leonardo DiCaprio) i Cliffa Bootha (Brad Pitt) można porównać do autentycznych postaci, to chyba najlepiej pasowaliby Ty Hardin i Donald Shea. Pierwszy to gwiazdor telewizyjny, który miał krótkotrwałą przygodę z włoskimi westernami, natomiast drugi to kaskader dorabiający na ranczu filmowym George'a Spahna, a także ofiara Charlesa Mansona. Istotnym wątkiem w filmie Tarantino jest realizacja pilotowego odcinka serialu Lancer (1968-70) w reżyserii Sama Wanamakera. Serial rzeczywiście istnieje i nazwisko reżysera się zgadza, nie zgadza się rok produkcji odcinka (1969 zamiast 1968) i nie ma w nim postaci Caleba DeCoteau, w którego wcielił się Rick Dalton. To jeden z najlepszych fragmentów filmu, wspaniale zagrany zarówno przez Leonarda DiCaprio, jak i aktorów drugoplanowych: Nicholasa Hammonda w roli Sama Wanamakera i Julię Butters w roli Mirabelli Lancer.

Jest to sekwencja napisana z dużą wyobraźnią i inteligencją, w której doskonale zaprezentowano meandry aktorstwa filmowego. Ogromna wrażliwość Ricka Daltona genialnie zderza się z niewzruszoną postawą złoczyńcy, Caleba DeCoteau. Zadaniem DiCaprio było wejść w rolę dwukrotnie, ale za każdym razem inaczej, bo zagrał aktora wcielającego się w postać o zupełnie innym charakterze. I rezultat na ekranie jest powalający. Gdy Julia Butters wypowiada słowa „That was the best acting I've ever seen in my whole life” („To było najlepsze aktorstwo, jakie widziałam w całym moim życiu”), widz może jej przytaknąć, ale może też odnieść wrażenie, że to żart, bo wypowiadająca te słowa 9-letnia dziewczynka z pewnością niewiele jeszcze w życiu widziała. Ale to właśnie wtedy Dalton dostrzega okrutną ironię losu – bo zagrał prawdopodobnie na miarę Oscara, ale go nie dostanie, bo to tylko odcinek serialu. Notabene, gwiazdą serialu Lancer był James Stacy (w tę rolę wcielił się Timothy Olyphant), który w 1973 miał wypadek motocyklowy, w wyniku którego zginęła jego dziewczyna, a on sam został kaleką (stracił lewą rękę i lewą nogę).

Piękny kontrast dla wspomnianych scen stanowi fragment z udziałem Sharon Tate (Margot Robbie). Ona, w przeciwieństwie do Ricka, ma do czynienia z elitą. Wraz z mężem Romanem Polańskim i przyjaciółmi wbija się na imprezę do rezydencji Hugh Hefnera, gdzie można spotkać m.in. Steve'a McQueena. Ma w dorobku współpracę z Deanem Martinem i Bruce'em Lee przy filmie The Wrecking Crew (1968). Wchodzi do kina bez biletu, czuje się gwiazdą, choć nikt jej nie rozpoznaje na ulicy i nie prosi o autograf. Sprawia wrażenie osoby, która czuje się spełniona. Ogląda swój film i cieszy się z każdej swojej minuty na ekranie. Podświadomie z pewnością przeczuwa, że film jest przeciętny, a ją stać na więcej niż pokazała w tej roli, a jednak zachowuje się tak, jakby nic lepszego nie mogło jej w życiu spotkać. W recenzjach często spotykałem się ze stwierdzeniem, że postać Sharon Tate nie ma tu charakteru. Nie zgadzam się z tym, to Polański nie ma tu charakteru, ale Sharon ma pozytywny stosunek do życia, uwielbia muzykę i taniec oraz potrafi korzystać ze swoich pięciu minut sławy. Jest niewinna, bo otaczają ją ludzie nieskażeni złem, dla których przemoc istnieje tylko na ekranie.

Fabuła prowadzona jest oszczędnie, atmosfera końca lat sześćdziesiątych kreowana jest z dużą wyobraźnią, casting przeprowadzony bezbłędnie (Mike Moh jako Bruce Lee i Damian Lewis jako Steve McQueen wyglądają jak ożywione legendy kina). Kostiumy, dekoracje, auta, billboardy przypominają piękny świat, którego już nie ma, świat nieco bajkowy, lecz inspirowany epoką młodzieżowej kontrkultury i przemian, które wpłynęły znacząco na amerykańskie społeczeństwo, w tym także na Quentina Tarantino. Urodzony w 1963 roku reżyser uciekał w świat hollywoodzkiego kina, które pokazywało wyidealizowany obraz świata, pełen pięknych kobiet i twardych mężczyzn. Kino przełomu lat 60. i 70. było już bardziej brutalne, często rewizjonistyczne, ale nigdy nie wykraczające poza ramy bezpiecznej, komfortowej rozrywki.

Zamiast typowych dla reżysera długich rozmów mamy w filmie przeciągnięte sceny, które służą budowaniu napięcia. Udało się wykreować kapitalny suspens w scenie przybycia Cliffa Bootha na ranczo Spahna, gdzie realizowano m.in. Bonanzę. Trudno przewidzieć, co się tam wydarzy i jaki będzie mieć wpływ na dalszy rozwój fabuły. Ranczo pełniące niegdyś funkcję planu filmowego teraz jest zamieszkiwane przez grupę Charlesa Mansona. Przed zabójstwem Sharon Tate ten przestępca i niespełniony muzyk nie był szerzej znany, ale współczesny widz jest już świadom jego apokaliptycznych planów, dlatego sceny na ranczu ogląda się jak thriller. Wokół Cliffa Bootha jest aura tajemnicy i niepokojącej dwuznaczności, ale typ wzbudza sympatię z różnych powodów – ma też psa, a stara zasada głosi, że jeśli chcesz uczynić bohatera bardziej sympatycznym, to pokaż jego pozytywny stosunek do zwierząt. Poza tym Cliff jest w stanie dorównać Bruce'owi Lee, dlatego widz jest w stanie uwierzyć, że potrafi dokopać każdemu. Mimo to, gdy wchodzi na ranczo Spahna, odczuwa się niepokój, bo to miejsce przypomina jaskinię lwa.

Omawiając film Tarantino, nie można pominąć muzyki, która zawsze była ważnym elementem reżyserii tego twórcy. Nie dziwi dominacja utworów z lat sześćdziesiątych na ścieżce dźwiękowej. To były czasy popularności muzyki rockowej i hippisowskich protest songów, zresztą sam Charles Manson chciał być muzykiem i pisał piosenki, ale nikt nie chciał wydać jego płyty. Momentem kulminacyjnym epoki był festiwal w Woodstock, który odbył się tydzień po zabójstwie Sharon Tate i w którym uczestniczyło ponad 400 tysięcy ludzi. Odniosłem wrażenie, że dobór utworów w omawianym dziele nie był do końca przemyślany, niektóre piosenki zostały chyba dobrane losowo, nie ma The Beatles, ale są Deep Purple, The Rolling Stones, Joe Cocker, Paul Simon i Art Garfunkel, a także Terry Melcher, który był z Mansonem w konflikcie i mieszkał przed Polańskim w domu, w którym doszło do masakry. Kontynuując myśl dotyczącą muzyki, ładnie wypadł towarzyszący Sharon Tate utwór The Circle Game oraz wrzucona na ostatnią scenę melodia, która okazała się kompozycją Maurice'a Jarre'a z Sędziego z Teksasu (1972). Co ciekawe, w wątku dziewczyn z grupy Mansona można usłyszeć tak różne kawałki jak Mrs. Robinson z Absolwenta (1967) i skomponowane przez samego Mansona I'll Never Say Never To Always


Nie uważam aby to był film bez wad i w rankingu dzieł Tarantino umieściłbym go na miejscu piątym. Dużym zgrzytem było skrótowe potraktowanie wątku spaghetti westernów. Rozumiem, że w tytule jest Hollywood, a nie Rzym, jednak przygotowano solidne plakaty fikcyjnych włoskich produkcji, co dawało nadzieję, iż będą one miały większy sens w fabule. Zamiast tego mamy gwałtowny przeskok o pół roku i narratora, który musi wyjaśniać, co się zdarzyło. Stąd jest niedosyt i chętnie zobaczyłbym więcej. Wiem, że po wstępnym montażu film trwał ponad cztery godziny, więc i tak sporo wycięto, jednak wśród usuniętych aktorów są Tim Roth i James Marsden, a nie jacyś włoscy wykonawcy. Dlatego prawdopodobnie reżyser nie wyszedł poza Kalifornię. Szkoda również, że w filmie, w którym ważną postacią jest kaskader, najefektowniejszą sceną kaskaderską jest naprawa anteny telewizyjnej na dachu. Ale to jest rozczarowanie w stylu film o napadzie bez sceny napadu jak we Wściekłych psach, więc można przymknąć oko.

Pewnego razu w Hollywood to film do wielokrotnego oglądania, bo za pierwszym razem zwraca się uwagę na fabułę i aktorstwo, za drugim baczniej przygląda się stronie wizualno-muzycznej, a kolejne seanse mogą służyć wyłapywaniu ukrytych znaczeń i odniesień do innych filmów. Jest ich pełno i warunkiem znalezienia tych smaczków jest obejrzenie zapomnianych perełek kina i telewizji, kina nie tylko amerykańskiego, ale i włoskiego (jednym z tropów, podrzuconych przez samego reżysera, jest ta lista). W nowej produkcji Tarantino mocnym punktem jest dialog, co nie znaczy, że aktorzy przerzucają się kultowymi kwestiami, po prostu dialogi dobrze charakteryzują bohaterów. W pamięć zapadają kreacje aktorskie. Oprócz świetnych ról Leonarda DiCaprio, Brada Pitta i Margot Robbie jest jeszcze trzymający fason Al Pacino, zaskakująco dobrani w parę Kurt Russell i Zoë Bell oraz charyzmatyczna i (przynajmniej dla mnie) będąca aktorskim odkryciem roku Margaret Qualley (jest ona córką Andie MacDowell). 

Najnowszy film autora Pulp Fiction jest wartościową produkcją, w której elementy rozrywkowe podane są w rozsądnych dawkach i jest także miejsce na chwile refleksji i wzruszenia. Około 150 minut (mniej więcej tyle trwa film bez napisów końcowych) mija bez chwili znudzenia i głód miłośnika kina, w szczególności hollywoodzkiego, zostaje zaspokojony. Ten film mógł być czymś więcej, więc lekki niedosyt się pojawił, ale nawet niedoskonały produkt Quentina Tarantino jest lepszy od wielu produktów sygnowanych znakiem najwyższej jakości.

Na koniec pokusiłem się jeszcze o ranking filmów QT.
  1. Pulp Fiction (1994)
  2. Bękarty wojny (2009)
  3. Django (2012)
  4. Jackie Brown (1997)
  5. Pewnego razu w Hollywood (2019)
  6. Wściekłe psy (1992)
  7. Nienawistna ósemka (2015)
  8. Kill Bill vol. 1 / Kill Bill vol. 2 (2003/2004)
  9. Grindhouse: Death Proof (2007)

0 komentarze:

Prześlij komentarz