Dnia 12 sierpnia przypada rocznica urodzin Samuela Fullera, amerykańskiego filmowca tworzącego gdzieś na zapleczu Hollywood. Dysponując niewielkim budżetem pokazywał mało atrakcyjną stronę swojego kraju. Ameryka w jego filmach przypomina szpital pełen ludzi ułomnych o zróżnicowanym stopniu kalectwa. Z reporterską odwagą przedstawiał tematy kontrowersyjne, stawiając w centrum opowieści konkretnego człowieka, a nie wielkie wydarzenia historyczne, czy efektowną scenerię.
W sto piątą rocznicę urodzin Fullera następuje finał akcji, której pomysłodawcą jest Patryk Karwowski, autor bloga Po napisach. Chociaż deklarowałem chęć wzięcia udziału, do ostatniej chwili nie byłem pewien, czy uda mi się porządnie zreasumować twórczość tego hollywoodzkiego mavericka. Wcześniej podjąłem się zrecenzowania tylko dwóch filmów tegoż twórcy (vide Podwójny seans z Samem Fullerem), a jeden tytuł włączyłem do wpisu Niedocenione '57. Niniejsze zestawienie to zbiór dziesięciu minirecenzji, w którym zawarłem opinie na temat wszystkich obejrzanych przeze mnie filmów Fullera. Moja przygoda z twórczością tego artysty nie dobiegła więc końca, ale myślę, że to jednak bardzo reprezentatywny zestaw utworów, świadczący o biegłości i inteligencji reżysera oraz jego wszechstronności w doborze tematów i gatunków.
W sto piątą rocznicę urodzin Fullera następuje finał akcji, której pomysłodawcą jest Patryk Karwowski, autor bloga Po napisach. Chociaż deklarowałem chęć wzięcia udziału, do ostatniej chwili nie byłem pewien, czy uda mi się porządnie zreasumować twórczość tego hollywoodzkiego mavericka. Wcześniej podjąłem się zrecenzowania tylko dwóch filmów tegoż twórcy (vide Podwójny seans z Samem Fullerem), a jeden tytuł włączyłem do wpisu Niedocenione '57. Niniejsze zestawienie to zbiór dziesięciu minirecenzji, w którym zawarłem opinie na temat wszystkich obejrzanych przeze mnie filmów Fullera. Moja przygoda z twórczością tego artysty nie dobiegła więc końca, ale myślę, że to jednak bardzo reprezentatywny zestaw utworów, świadczący o biegłości i inteligencji reżysera oraz jego wszechstronności w doborze tematów i gatunków.
Zabiłem Jessego Jamesa
I Shot Jesse James (1949 / 81 minut)
scenariusz: Samuel Fuller na podst.
artykułu Homera Croya
Wybierając materiał na
swój reżyserski debiut Samuel Fuller postąpił niekonwencjonalnie.
Pracując w niezależnej wytwórni dostarczającej prostą i tanią rozrywkę zamierzał stworzyć coś
niebanalnego, co wywoła refleksję, a może i konsternację. Oto
bowiem na pierwszym planie mamy tchórza, który szczyci się tym, że
zastrzelił wspólnika, by uzyskać amnestię, zdobyć sławę i
nagrodę. Dziki Zachód był wprawdzie miejscem naprawdę dzikim, ale
pojęcie honoru było tu poważane, więc taka postawa musiała
wzbudzać irytację, gniew, odrazę. Aktor John Ireland rzeczywiście
może wzbudzać takie negatywne emocje i do tej roli pasował, ale
jednak (przynajmniej w moim odczuciu) nie wyciągnął z tej postaci
tyle, ile należało. Bez winy nie jest także Fuller, reżyser i
scenarzysta w jednej osobie, który opowiedział tę historię w
sposób nieangażujący, pozbawiony jakiegoś mocnego punktu. Aktorzy
snują się po ekranie, nie wywołując refleksji, a jedynie
konsternację i niedosyt. Film widziałem dawno temu, ale tak bardzo wrył mi
się w pamięć, że zraziłem się do twórczości amerykańskiego
mavericka i dopiero tegoroczna akcja „Oglądamy filmy
wyreżyserowane przez Samuela Fullera” zachęciła mnie do tego, by
dać mu drugą szansę.
Baron Arizony
The Baron of Arizona (1950 / 97 minut)
scenariusz: Samuel Fuller
Takie postacie jak Jesse
James i Bob Ford zapisały się w świadomości nie tylko Amerykanów,
więc i filmów o nich trochę było. Ale czy ktoś słyszał o
Jamesie
Addisonie
Reavisie, zwanym „baronem
Arizony”? Z pewnością słyszeli ci, którzy oglądali drugi film
wyreżyserowany przez Samuela Fullera. Reżyser
przedstawia w nim zapomniany fragment amerykańskiej historii. Trudno uwierzyć, że to zdarzyło się naprawdę, choć jak to zwykle bywa, trochę podkoloryzowano fakty. Aby zdobyć sławę i bogactwo
ludzie
potrafią być naprawdę bardzo wyrafinowani i przebiegli. Reavis był
właśnie takim hochsztaplerem, który swój plan opracował bardzo
precyzyjnie. Fałszowanie dokumentów, lawirowanie między Europą i
Ameryką, wciskanie kitu szacownym prominentom, nie licząc się z
konsekwencjami... Możliwe, że całe jego życie to jedno wielkie
oszustwo, skoro także ślub jest częścią planu. Mimo iż akcja
rozgrywa się pod koniec XIX wieku w Arizonie, a więc we właściwym
dla westernu czasie i miejscu akcji, to jednak niewiele tu elementów
prawdziwego westernu. Nie jest to oczywiście żadną wadą filmu,
który dodatkowo jeszcze zyskuje przez obsadzenie w głównej roli
Vincenta Price'a.
To właściwie nie jest film
Fullera, ale Price'a i jemu nikt nie jest w stanie ukraść show – ani
pozostali aktorzy,
ani operatorskie sztuczki Jamesa W. Howe'a, ani mise-en-scène
Sama Fullera.
Kradzież na South Street
inny polski tytuł: Kieszonkowiec z South Street
Pickup on South Street (1953 / 80 minut)
Pickup on South Street (1953 / 80 minut)
scenariusz: Samuel Fuller na podst.
opowiadania Dwighta Taylora
Już na etapie
scenariusza i kreacji postaci widać, że to nie jest materiał dla
hollywoodzkiego wyrobnika, gdyż ktoś taki nie uczyniłby bohaterem
swojego filmu kieszonkowca. Obrońcy moralności, zdający sobie
sprawę jak wielką moc oddziaływania posiada kino, preferowali
filmy o bohaterach szlachetnych, takich, z którymi łatwo się
identyfikować. Natomiast złodziej zdecydowanie nie jest dobrym
materiałem do naśladowania. W ramach kina noir filmowcy czasem
pozwalali sobie na prezentację złodziejskiego fachu (vide
Asfaltowa dżungla, 1950), z tym jednak zastrzeżeniem, że
kradzież powinna zostać ukarana, by jasno dać do zrozumienia, że
przestępstwo nie popłaca.
Swoje kino noir Fuller skonstruował nieco na przekór przyzwyczajeniom publiczności, bez dydaktyzmu, ale ze sporą dawką emocji i napięcia. Trochę słabnie poczucie realizmu, gdyż wątek miłosny jest nieprzekonujący, wyraźnie wciągnięty na siłę. Bardzo ciekawie prezentuje się jednak motyw rozdarcia pomiędzy patriotyzmem a korzyścią materialną. Liczne zbliżenia na twarze aktorów powodują, że lepiej widać rozterki bohaterów, ich walkę wewnętrzną, co zbliża ten film do dramatu psychologicznego. Fuller jest tu bardzo bliski rzeczywistości, pokazując różne typy zagrożenia, od złodziejstwa po komunizm. Mankamenty scenariusza nadrabiają aktorzy. Richard Widmark zagrał tu jedną z najlepszych ról w swojej karierze. Świetna jest również Jean Peters, ale nawet gdyby się jeszcze bardziej starała, to i tak show ukradłaby jej Thelma Ritter, niekwestionowana mistrzyni drugiego planu, sześciokrotnie nominowana do Oscara.
Swoje kino noir Fuller skonstruował nieco na przekór przyzwyczajeniom publiczności, bez dydaktyzmu, ale ze sporą dawką emocji i napięcia. Trochę słabnie poczucie realizmu, gdyż wątek miłosny jest nieprzekonujący, wyraźnie wciągnięty na siłę. Bardzo ciekawie prezentuje się jednak motyw rozdarcia pomiędzy patriotyzmem a korzyścią materialną. Liczne zbliżenia na twarze aktorów powodują, że lepiej widać rozterki bohaterów, ich walkę wewnętrzną, co zbliża ten film do dramatu psychologicznego. Fuller jest tu bardzo bliski rzeczywistości, pokazując różne typy zagrożenia, od złodziejstwa po komunizm. Mankamenty scenariusza nadrabiają aktorzy. Richard Widmark zagrał tu jedną z najlepszych ról w swojej karierze. Świetna jest również Jean Peters, ale nawet gdyby się jeszcze bardziej starała, to i tak show ukradłaby jej Thelma Ritter, niekwestionowana mistrzyni drugiego planu, sześciokrotnie nominowana do Oscara.
Lot strzały
Run of the Arrow (1957 / 86 minut)
scenariusz: Samuel Fuller
Filmowiec, który jest głównym bohaterem tego tekstu, wyraźnie
unikał pracy w kolorze, lepiej czując się w czarno-białych
klimatach. Jednak Run of the Arrow wyróżnia się głównie dlatego, że został nakręcony w
Technicolorze, co miało zapewne nie tylko aspekt widowiskowy, lecz przede wszystkim pasowało do tej historii. Mamy tu bowiem istotną rolę Natury w kształtowaniu się
ludzkich postaw, a plenery na pograniczu Utah i Arizony wzmacniają przekaz, gdyż barwa dodaje im majestatu. To opowieść o psie, który chciał zostać
wilkiem, czego nie należy rozumieć dosłownie – człowiek
wychowany w cywilizacji białych, przywiązanej do ciepła domowego
ogniska, próbuje żyć zgodnie z indiańskimi zwyczajami, a więc
bliżej natury. Można się domyśleć, co z tego wyniknie, ale i tak
warto obejrzeć ten film, bo zawiera kilka mocnych akcentów, których
próżno szukać w westernach z tamtego okresu („bieg strzały”,
wyciąganie dzieciaka z bagna, obdzieranie żywego człowieka ze
skóry...).
Rod Steiger to reprezentant najlepszej szkoły aktorskiej, która preferuje głębokie wejście w rolę, zrozumienie postaci, a nie tylko wyrecytowanie kwestii. Takie podejście aktora wpływa na odbiorcę, który stara się nie tylko obserwować wydarzenia, lecz także identyfikować z postacią, próbuje zrozumieć jej motywację. Rzadko który klasyczny western to umożliwiał. Z bohaterami takimi jak John Wayne mogliśmy sympatyzować, ale nie do końca nas przekonywali. Fuller osiągnął jednak coś więcej. Dzięki rzetelnej reżyserii i nieprzeciętnym występom aktorskim ten western – mimo iż nie powstał w oparciu o autentyczne wydarzenia – wydaje się wiarygodny i logiczny oraz angażuje widza. Nie bez znaczenia jest również to, że inspiruje innych filmowców (podobny pomysł przyniósł dwa Oscary Kevinowi Costnerowi – mowa o Tańczącym z wilkami).
Rod Steiger to reprezentant najlepszej szkoły aktorskiej, która preferuje głębokie wejście w rolę, zrozumienie postaci, a nie tylko wyrecytowanie kwestii. Takie podejście aktora wpływa na odbiorcę, który stara się nie tylko obserwować wydarzenia, lecz także identyfikować z postacią, próbuje zrozumieć jej motywację. Rzadko który klasyczny western to umożliwiał. Z bohaterami takimi jak John Wayne mogliśmy sympatyzować, ale nie do końca nas przekonywali. Fuller osiągnął jednak coś więcej. Dzięki rzetelnej reżyserii i nieprzeciętnym występom aktorskim ten western – mimo iż nie powstał w oparciu o autentyczne wydarzenia – wydaje się wiarygodny i logiczny oraz angażuje widza. Nie bez znaczenia jest również to, że inspiruje innych filmowców (podobny pomysł przyniósł dwa Oscary Kevinowi Costnerowi – mowa o Tańczącym z wilkami).
Czterdzieści rewolwerów
Forty Guns (1957 / 80
minut)
scenariusz: Samuel Fuller
scenariusz: Samuel Fuller
Bardzo interesująca
polemika z klasycznymi westernami, które w latach pięćdziesiątych
nabierały kolorów i nastrajały optymistycznie. Fuller swój obraz
Dzikiego Zachodu pozbawił koloru, by przedstawić ponurą wizję
świata, w którym ideały dotyczące braterstwa i zabijania
rozprzestrzeniają się w czasie i przestrzeni. Inaczej niż w wielu
filmach głównego nurtu reżyser przedstawia w centrum westernowej
rzeczywistości wyrazistą postać kobiecą. Dzieło nic na tym nie
traci, bo w głównej roli została obsadzona Barbara Stanwyck. Film
zyskuje także dzięki solidnej oprawie wizualnej. Zdjęcia Josepha
Biroca i efekty L.B. Abbotta – który na długo przed słynnymi
filmami katastroficznymi pokazał trąbę powietrzną (i to w
westernie!) – współtworzą niepowtarzalny, trudny do podrobienia
klimat.
Dość niezwykły to film, gdyż za pomocą skromnych środków stworzono kino względnie widowiskowe (już scena otwierająca to wspaniały tour de force). Biorąc pod uwagę niewielki czas trwania imponująca jest ilość treści, jaką autor zawarł w swojej pracy. Prosty przekaz (miłość zmienia ludzi, ale broń również) został oprawiony w przepiękne, na pozór staroszkolne, lecz w istocie nowatorskie ramy. Jest to filmowa ballada – oprócz niestandardowej fabuły zawiera liryczne ozdobniki, mieszając pełen goryczy fatalizm z atmosferą romantyczno-nostalgicznej przypowieści o wpadaniu w sidła uczuć. Udało się zachować równowagę między dwoma przeciwległymi biegunami.
Dość niezwykły to film, gdyż za pomocą skromnych środków stworzono kino względnie widowiskowe (już scena otwierająca to wspaniały tour de force). Biorąc pod uwagę niewielki czas trwania imponująca jest ilość treści, jaką autor zawarł w swojej pracy. Prosty przekaz (miłość zmienia ludzi, ale broń również) został oprawiony w przepiękne, na pozór staroszkolne, lecz w istocie nowatorskie ramy. Jest to filmowa ballada – oprócz niestandardowej fabuły zawiera liryczne ozdobniki, mieszając pełen goryczy fatalizm z atmosferą romantyczno-nostalgicznej przypowieści o wpadaniu w sidła uczuć. Udało się zachować równowagę między dwoma przeciwległymi biegunami.
Verboten!
(1959 / 93 minuty)
scenariusz: Samuel Fuller
Nie pierwsze i nie
ostatnie spojrzenie Sama Fullera na wojnę i ludzi uwikłanych w tę
szaleńczą zabawę. Verboten! znaczy zakazany i to słowo doskonale
opisuje nasz świat, nie tylko ten powojenny, o którym film
opowiada, lecz także nam współczesny. Żyjemy w świecie pełnym
zakazów i jeśli nie będziemy ich przestrzegać znajdziemy się na
marginesie, potępiani przez społeczeństwo, wykluczeni. W centrum
uwagi hollywoodzkiego reżysera są relacje amerykańsko-niemieckie
po drugiej wojnie światowej.
Związek pomiędzy Amerykaninem i Niemką był verboten, ale takie związki się zdarzały i w przeciwieństwie do Kradzieży na South Street wątek miłosny był tu potrzebny. Po pierwsze dlatego, że wprowadził nutę niepokoju, gdyż nie ma pewności, czy Niemka jest rzeczywiście zakochana w amerykańskim żołnierzu. Być może tylko udaje, aby nie umrzeć z głodu i pragnienia. W zniszczonym, okupowanym mieście lepiej trzymać ze zwycięzcami... Po drugie, zdrowo myślący człowiek bardziej uwierzy w miłosną relację między osobami różnych nacji, niż w uczucie do złodzieja, który wcześniej zwinął ci portfel i narobił masę problemów. Film jest bardzo sugestywny, trochę moralizatorski i patetyczny, ale tego chyba nie dało się uniknąć w obrazie o tematyce wojennej (znakomity jest fragment dotyczący procesu norymberskiego, kiedy to młody chłopak z Hitlerjugend uświadamia sobie ogrom hitlerowskich zbrodni).
Związek pomiędzy Amerykaninem i Niemką był verboten, ale takie związki się zdarzały i w przeciwieństwie do Kradzieży na South Street wątek miłosny był tu potrzebny. Po pierwsze dlatego, że wprowadził nutę niepokoju, gdyż nie ma pewności, czy Niemka jest rzeczywiście zakochana w amerykańskim żołnierzu. Być może tylko udaje, aby nie umrzeć z głodu i pragnienia. W zniszczonym, okupowanym mieście lepiej trzymać ze zwycięzcami... Po drugie, zdrowo myślący człowiek bardziej uwierzy w miłosną relację między osobami różnych nacji, niż w uczucie do złodzieja, który wcześniej zwinął ci portfel i narobił masę problemów. Film jest bardzo sugestywny, trochę moralizatorski i patetyczny, ale tego chyba nie dało się uniknąć w obrazie o tematyce wojennej (znakomity jest fragment dotyczący procesu norymberskiego, kiedy to młody chłopak z Hitlerjugend uświadamia sobie ogrom hitlerowskich zbrodni).
Terapia wstrząsowa
Shock Corridor (1963 / 101 minut)
scenariusz: Samuel Fuller
W tym filmie, jak w zwierciadle, może przeglądać się społeczeństwo, szczególnie amerykańskie, gdzie dominuje pogoń za sukcesem. Pęd ambitnego dziennikarza za sławą i prestiżem prowadzi go do gniazda anarchii, obłędu i cierpienia. W jednym miejscu spotykają się najgorsze ludzkie przywary, powodując eskalację negatywnych emocji. Umysł jest czymś nieodgadnionym. Jest jak układanka, która może się rozpaść, gdy będziemy próbowali ją na siłę złożyć w całość.
Fuller rozpoczyna swój film od cytatu z Eurypidesa „Kogo Bóg chce zgubić, temu rozum odbiera”, by potem zaprezentować własną interpretację tego, co nazywa się szaleństwem. Rasizm, bigoteria, wojna, dążenie do globalnej dominacji – taki jest szpital Sama Fullera, taka jest Ameryka. Ale to nie wszystko, bo autor zahacza tu również o tematy kazirodztwa, nimfomanii, zakłamania, chorobliwej ambicji... i pewnie coś jeszcze by się znalazło. Wszystko może prowadzić do obłędu, gdyż nie wiadomo, gdzie przebiega granica. Kawał dobrej roboty wykonał Stanley Cortez, znakomity operator (Noc myśliwego, 1955), ale trudno też znaleźć odpowiednie słowa uznania dla pracy aktorów (nie wymienię nazwisk, bo chyba całą obsadę musiałbym przepisać). Terapia wstrząsowa to jeden z najbardziej intensywnych i niepokojących filmów okresu klasycznego. Intryga kryminalna przetworzona przez umysł takiego killera jak Fuller zamienia się w kino o szalenie oryginalnym charakterze. Można się parę razy uśmiechnąć, ale konkluzja jest przeraźliwie pochmurna, obrazoburcza i bezpardonowa.
Fuller rozpoczyna swój film od cytatu z Eurypidesa „Kogo Bóg chce zgubić, temu rozum odbiera”, by potem zaprezentować własną interpretację tego, co nazywa się szaleństwem. Rasizm, bigoteria, wojna, dążenie do globalnej dominacji – taki jest szpital Sama Fullera, taka jest Ameryka. Ale to nie wszystko, bo autor zahacza tu również o tematy kazirodztwa, nimfomanii, zakłamania, chorobliwej ambicji... i pewnie coś jeszcze by się znalazło. Wszystko może prowadzić do obłędu, gdyż nie wiadomo, gdzie przebiega granica. Kawał dobrej roboty wykonał Stanley Cortez, znakomity operator (Noc myśliwego, 1955), ale trudno też znaleźć odpowiednie słowa uznania dla pracy aktorów (nie wymienię nazwisk, bo chyba całą obsadę musiałbym przepisać). Terapia wstrząsowa to jeden z najbardziej intensywnych i niepokojących filmów okresu klasycznego. Intryga kryminalna przetworzona przez umysł takiego killera jak Fuller zamienia się w kino o szalenie oryginalnym charakterze. Można się parę razy uśmiechnąć, ale konkluzja jest przeraźliwie pochmurna, obrazoburcza i bezpardonowa.
Nagi pocałunek
The Naked Kiss (1964 / 90 minut)
scenariusz: Samuel Fuller
Jeśli złodziej otrzymał u Fullera szansę na lepsze życie, to dlaczego prostytutka miałaby takiej szansy nie dostać? W sekwencji inicjującej protagonistka jawi się jako twarda babka, nieco przerażająca ze względu na ogoloną głowę, ale pozory mylą. To istota wrażliwa, pragnąca żyć w zgodzie z prawem i z ludźmi. Zostaje pielęgniarką i opiekuje się niepełnosprawnymi dziećmi. Ma szansę odkupić swoje winy, ale droga nie będzie łatwa. Idylliczne miasteczko skrywa bowiem, chyba jak każde inne, liczne ułomności i to znacznie poważniejsze niż schorzenia ortopedyczne. Tam, gdzie są ludzie, nie ma oazy spokoju, jest podwójna moralność, jak walizka z ukrytym dnem.
W roli głównej Constance Towers, którą Fuller obsadził wcześniej w Terapii wstrząsowej – tam nie miała zbyt wyrazistej postaci do zagrania, ale reżyser czuł jednak, że sprawdzi się w roli bardziej wymagającej, znacznie skomplikowanej. Chociaż autor zrobił z dziwki anioła, to nie uczynił z niej postaci nudnej. Film trzyma w napięciu do końca, ale ogląda się świetnie także dzięki pracy operatora (w tej funkcji ponownie Stanley Cortez). Zarówno w filmie Shock Corridor jak i The Naked Kiss reżyser igra z przyzwyczajeniami publiczności i gatunkowymi schematami. W poprzednim obrazie korzystał w nietypowy sposób z elementów kryminału, tym razem do głosu dopuścił melodramat, by go wykorzystać w niekonwencjonalny sposób. Oba utwory doprawił sporą dawką kiczu, ale zrobił to z głową, przez co scenariusz nie stracił mocy, nabrał jednak innowacyjnego kolorytu.
W roli głównej Constance Towers, którą Fuller obsadził wcześniej w Terapii wstrząsowej – tam nie miała zbyt wyrazistej postaci do zagrania, ale reżyser czuł jednak, że sprawdzi się w roli bardziej wymagającej, znacznie skomplikowanej. Chociaż autor zrobił z dziwki anioła, to nie uczynił z niej postaci nudnej. Film trzyma w napięciu do końca, ale ogląda się świetnie także dzięki pracy operatora (w tej funkcji ponownie Stanley Cortez). Zarówno w filmie Shock Corridor jak i The Naked Kiss reżyser igra z przyzwyczajeniami publiczności i gatunkowymi schematami. W poprzednim obrazie korzystał w nietypowy sposób z elementów kryminału, tym razem do głosu dopuścił melodramat, by go wykorzystać w niekonwencjonalny sposób. Oba utwory doprawił sporą dawką kiczu, ale zrobił to z głową, przez co scenariusz nie stracił mocy, nabrał jednak innowacyjnego kolorytu.
Wielka Czerwona Jedynka
The Big Red One (1980 / 113 minut)
scenariusz: Samuel Fuller
Chociaż Fuller
realizował już wcześniej dramaty wojenne, dopiero Wielka Czerwona Jedynka jest jego najbardziej osobistym filmem,
wykorzystującym wojenne doświadczenia autora. Podczas drugiej wojny
światowej amerykański filmowiec służył w 1. Dywizji Piechoty,
nazywanej Wielką Czerwoną Jedynką. Od ciężkich walk w Afryce
Północnej aż po wyzwolenie obozu koncentracyjnego Falkenau był
świadkiem wielu okropieństw, dlatego realizacja filmu o tych
wydarzeniach musiała być ciężkim przeżyciem. Aby oddać hołd
licznym ofiarom należało porzucić styl kina klasy B, a więc okres
przygotowawczy powinien być dłuższy, a budżet wyższy w stosunku do
poprzednich prac reżysera. W latach siedemdziesiątych Fuller nie
kręcił już filmów, by solidnie się przygotować do realizacji
swojego – jak zapewne sam przypuszczał – dzieła życia.
Recenzje zdobył w większości pozytywne, ale u mnie wzbudza jednak
masę zastrzeżeń.
Film rozciągnięty jest w czasie od roku 1918 do 1945, ale nie czuje się tutaj ani upływu czasu, ani rozległej przestrzeni. Wraz z jednostką wojskową (plutonem dywizji) przemierzamy Afrykę Północną, Sycylię, Francję, Niemcy i Czechosłowację, ale trudno uwierzyć w tę całą eskapadę. Izrael, Irlandia i Kalifornia udawały te wszystkie miejscówki, co według mnie nie wpłynęło dobrze na klimat i jakość opowieści. Także w warstwie humanistycznej (by nie powiedzieć psychologicznej, bo Fuller unikał psychologizowania) coś tu nie zagrało jak należy, być może to wina aktorów, nie potrafiących w sposób realistyczny oddać emocji. Trudno przejąć się losami żołnierzy, bo i porządnych scen bitewnych zabrakło, albo chociaż takich, które byłyby „mocnym uderzeniem” ze względu na zaskakujące przedstawienie wojennego okrucieństwa. Są ludzie pośrodku piekła, ale emocje zanikają przez chaotyczną reżyserię i niedopięty do końca budżet. Dzieło Fullera, mimo ogólnej aprobaty krytyków i satysfakcji widzów, jest dla mnie rozczarowaniem.
Film rozciągnięty jest w czasie od roku 1918 do 1945, ale nie czuje się tutaj ani upływu czasu, ani rozległej przestrzeni. Wraz z jednostką wojskową (plutonem dywizji) przemierzamy Afrykę Północną, Sycylię, Francję, Niemcy i Czechosłowację, ale trudno uwierzyć w tę całą eskapadę. Izrael, Irlandia i Kalifornia udawały te wszystkie miejscówki, co według mnie nie wpłynęło dobrze na klimat i jakość opowieści. Także w warstwie humanistycznej (by nie powiedzieć psychologicznej, bo Fuller unikał psychologizowania) coś tu nie zagrało jak należy, być może to wina aktorów, nie potrafiących w sposób realistyczny oddać emocji. Trudno przejąć się losami żołnierzy, bo i porządnych scen bitewnych zabrakło, albo chociaż takich, które byłyby „mocnym uderzeniem” ze względu na zaskakujące przedstawienie wojennego okrucieństwa. Są ludzie pośrodku piekła, ale emocje zanikają przez chaotyczną reżyserię i niedopięty do końca budżet. Dzieło Fullera, mimo ogólnej aprobaty krytyków i satysfakcji widzów, jest dla mnie rozczarowaniem.
Biały pies
White Dog (1982 / 90 minut)
scenariusz: Samuel Fuller & Curtis Hanson na podst. opowiadania i powieści Romaina Gary'ego Chien Blanc
scenariusz: Samuel Fuller & Curtis Hanson na podst. opowiadania i powieści Romaina Gary'ego Chien Blanc
Jedna z najgroźniejszych
epidemii, jakie nawiedziły tereny Stanów Zjednoczonych, to epidemia nienawiści rasowej, która jest tak silna, że poprzez człowieka może dotknąć też zwierząt. Biały
pies to symbol niebezpiecznego zjawiska – ukrytego rasizmu, który
daje o sobie znać w niespodziewanych momentach. Fuller nieraz
zetknął się z tym problemem i niejednokrotnie umieszczał go w
scenariuszu, by zwrócić uwagę na to, jak wielki absurd w tym tkwi.
Bo ta choroba nie bierze się znikąd, nie jest wywoływana przez
naturalne kataklizmy czy jakieś nadprzyrodzone moce, ale rodzi się
w człowieku. I gdyby człowiek chciał, potrafiłby ją zwalczyć.
Dlaczego więc ludzie tak bardzo chcą nienawidzić? Dlaczego nie
potrafią zaakceptować wielokulturowego, wielorasowego
społeczeństwa? Czy naprawdę wierzą, iż życie w jednolitym
rasowo narodzie byłoby rajem?
Przez całą swoją karierę Fuller znajdował się gdzieś pomiędzy komercją i kinem autorskim, między niskobudżetową rozrywką a pełnokrwistym dramatem społecznym. I ten film jeszcze lepiej niż poprzednie łączy te dwie drogi twórcze – z jednej strony będąc prostym thrillerem w stylu animal attack, ale z drugiej manifestem przeciwko nietolerancji. Czworonożne stworzenie jest tutaj obiektem analizy – jest ono wewnętrznie skomplikowane, posiada cechy domowego pupila, okrutnej bestii i sterowanej przez człowieka maszyny. Biały pies to dzieło frapujące, refleksyjne i nastrojowe. Stanowi doskonały materiał do przemyśleń i analiz. Długo pozostaje w pamięci i daje ostateczną odpowiedź na pytanie: „Czy Samuel Fuller był wybitnym reżyserem?”.
Moje Top 5:
1. Biały pies
2. Terapia wstrząsowa
3. Kradzież na South Street
4. Czterdzieści rewolwerów
5. Baron Arizony
_________________________________
- Polecam wywiad z reżyserem, zamieszczony w serwisie The Blog That Screamed (link).
- Warto też zerknąć na podsumowanie inicjatora akcji, który obejrzał 22 filmy Fullera (link).
Przez całą swoją karierę Fuller znajdował się gdzieś pomiędzy komercją i kinem autorskim, między niskobudżetową rozrywką a pełnokrwistym dramatem społecznym. I ten film jeszcze lepiej niż poprzednie łączy te dwie drogi twórcze – z jednej strony będąc prostym thrillerem w stylu animal attack, ale z drugiej manifestem przeciwko nietolerancji. Czworonożne stworzenie jest tutaj obiektem analizy – jest ono wewnętrznie skomplikowane, posiada cechy domowego pupila, okrutnej bestii i sterowanej przez człowieka maszyny. Biały pies to dzieło frapujące, refleksyjne i nastrojowe. Stanowi doskonały materiał do przemyśleń i analiz. Długo pozostaje w pamięci i daje ostateczną odpowiedź na pytanie: „Czy Samuel Fuller był wybitnym reżyserem?”.
Moje Top 5:
1. Biały pies
2. Terapia wstrząsowa
3. Kradzież na South Street
4. Czterdzieści rewolwerów
5. Baron Arizony
_________________________________
- Polecam wywiad z reżyserem, zamieszczony w serwisie The Blog That Screamed (link).
- Warto też zerknąć na podsumowanie inicjatora akcji, który obejrzał 22 filmy Fullera (link).
Co do J. Irelanda to mi się jego Bob Ford bardzo podobał. Niestety Jesse James w wykonaniu Reeda Hadleya stabizna, a już O'Kelly w wykonaniu Prestona Fostera to nieporozumienie. Z powyższych westernów najlepszy imo to 40 Rewolwerów.
OdpowiedzUsuńMnie J. Ireland nie przekonał nawet w nominowanej do Oscara roli w "Gubernatorze" (1949). Ale zgadzam się, że najlepszy western Fullera to "Czterdzieści rewolwerów".
UsuńW ,, Gattling Gun'' Paolo Bianchiego Ireland był spoko , jako zły , podobnie w ,, The Cost of Dying'' ( bardzo solidny zimowy spaggie ) . Mam sporo zaległości w spag westach i inszej włoszczyźnie z jego udziałem , a trochę tego natrzaskał. W jakimś westernie Cormana też chyba zagrał. Aa dobry był jeszcze w ,, Satan Cheerleaders''. Ogólnie chłop trochę jakby za mało wyrazisty.
OdpowiedzUsuń